355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Terence David John Pratchett » Dobry omen » Текст книги (страница 7)
Dobry omen
  • Текст добавлен: 15 октября 2016, 02:09

Текст книги "Dobry omen"


Автор книги: Terence David John Pratchett


Соавторы: Neil Gaiman
сообщить о нарушении

Текущая страница: 7 (всего у книги 22 страниц)

A tak jest teraz.

Poważne rozbieżności religijne i polityczne wątpliwości czyją własnością jest wyspa, podzieliły ludność na trzy zwalczające się nawzajem frakcje. Zburzono figurę Matki Boskiej na rynku i rozpędzono turystów.

Ruda Zuigiber siedziała w barze hotelu “Palomar del Soi", popijając coś, co miało być koktajlem. W drugim końcu sali zmęczony pianista sennie brzdąkał, a uszminkowany kelner w peruce zawodził do mikrofonu:

Pamiętasz Capri i tę noc w tataraku twoje. ..

Przez wybite okno wpadł do środka osobnik z nożem w zębach, kałasznikowem w jednej ręce i granatem w drugiej.

Ghałughe ghe ghoghe tghymenu —przerwał, wyjął nóż i powtórzył: – Zajmuję ten hotel w imieniu Protureckiej Organizacji Wyzwolenia!

Ostatnich dwoje wczasowiczów[24] schowało się pod stołem. Ruda wyjęła ze szklanki kandyzowaną wisienkę, zbliżyła ją do karminowych ust, tak że kilku dżentelmenów na sali poczuło dziwną sztywność w górnych partiach spodni...

Pianista wstał, sięgnął do pianina i wyciągnął starego schmei-ssera.

– Ten hotel został zajęty przez Tymczasowe Skrzydło Brygady Progreckiej – zawołał. -Jeden fałszywy krok, a zobaczysz na żyrandolu swoje jaja.

Przy drzwiach zakotłowało się. Po chwili stanął w nich czarnobrody osiłek ze złotym zębem i z prawdziwym, ale już przestarzałym gatlingiem. Towarzyszyło mu kilku nie mniej zarośniętych, za to bardziej szczerbatych drabów.

– Ogłaszam, że ten hotel, od lat symbol faszystowsko-imperiali-stycznego reżimu grecko-tureckich krwiopijców turystyki, z racji swego znaczenia strategicznego przechodzi na własność Włosko–Maltańskiej Organizacji Wyzwoleńczej – zadudnił uprzejmym basem. – Teraz koniec z wami!

– Co za bzdury! Znaczenie strategiczne! – zawołał pianista. – Warn chodzi tylko o piwnice z winem.

– On ma rację, Pedro – powiedział ten z kałasznikowem. – Moim też chodzi o piwnice. Mio generale,Ernesto de Montoya, mówi mi: powiadam ci, Fernando, wojna skończy się do soboty, chłopcy będą chcieli się rozerwać. Mignij, kochaneńki, do hotelu “Palomar del Soi" i zajmij go w naszym imieniu, dobrze?

Brodacz poczerwieniał z wściekłości.

– Gówno prawda, panie Fernando Chianti! Ja widziałem mapę l wyspy. Hotel jest w samym centrum i jest cholernie ważnym punktem strategicznym. Słyszycie?

– Ha, ha, ha – wycedził Fernando – myślałby kto. Tak jak chałupa starego Diego jest strategicznie ważnym punktem, bo z jej okien widać kapitalistyczną plażę nudystów.

Pianista spurpurowiał.

– Moi ludzie zajęli ją dziś rano.

Zapadła martwa cisza zakłócona jedynie subtelnym szelestem sukienki, gdy Ruda założyła nogę na nogę.

Grdyka pianisty skoczyła wściekle w górę i w dół.

– To jest punkt strategiczny – wysyczał, starając się nie patrzeć na Rudą przy barze. – Stamtąd jest najlepszy widok na potencjalny desant morski.

Cisza.

– Jak by nie patrzeć, jest o wiele ważniejszym punktem strategicznym niż ten hotel – dokończył pianista. Pedro chrząknął złowieszczo.

– Następny, który się odezwie słowem, nawet półsłówkiem, jest martwy – powiedział, szczerząc zęby i podnosząc broń. – A teraz pod ścianę. Wszyscy!

Nikt się nie ruszył, gdyż od pewnego czasu nikt go nie słuchał. Wszyscy nasłuchiwali głuchego, niewyraźnego pomruku dochodzącego z korytarza za brodaczem.

W grupie przy drzwiach zrobiło się zamieszanie. Uzbrojeni starali się za wszelką cenę ustać na miejscu, ale głuchy pomruk skutecznie wytrącił ich z równowagi. Po chwili pomruk przeszedł w szwargot, wreszcie w potok słów i zdań:

– Przepraszam najmocniej, panowie, co za noc, prawda? Trzecie kółko wokół wyspy, już prawie zwątpiłem, dzisiaj trudno wierzyć napisom, no nie? No, ale w końcu znalazłem. Cztery razy pytałem o drogę, dopiero na poczcie, na poczcie zawsze wiedzą, narysowali mi, jak tu trafić, o, gdzieś tu mam szkic...

Przecisnąwszy się zręcznie przez tłum przy drzwiach niczym szczupak przez staw pstrągów, na salę wszedł niewysoki człowieczek w okularach i niebieskim uniformie. Niósł długi, cienki pakunek przewiązany sznurkiem. Jedynym ustępstwem z jego strony na rzecz tutejszego klimatu były brązowe plastikowe sandały na nogach, aczkolwiek zielone wełniane skarpety świadczyły o wrodzonej nieufności do zagranicznych prognoz pogody.

Na głowie miał czapkę z daszkiem, z nadrukiem “International Express".

Był bez broni, ale nikt go nie zaczepiał. Nikt też nie skierował broni w jego stronę. Wszyscy patrzyli osłupiali.

Człowieczek przebiegł wzrokiem po twarzach zebranych, zajrzał do notatnika i skierował się w stronę Rudej, która wciąż siedziała na stołku.

– Przesyłka dla pani.

Ruda wzięła paczkę i zaczęła odwiązywać sznurek.

Posłaniec z “International Express" chrząknął dyskretnie i podał dziennikarce gruby sfatygowany kwitariusz oraz żółty służbowy długopis przywiązany sznurkiem do notatnika.

– Proszę pokwitować. O, tutaj. Imię i nazwisko drukowanymi literami, a poniżej podpis.

– Oczywiście.

Ruda zrobiła parafkę. Nazwisko, które wpisała drukowanymi literami nie brzmiało Carmine Zuigiber. Było dużo krótsze.

Posłaniec podziękował uprzejmie i skierował się do wyjścia, mamrocząc, że “to śliczny hotel, proszę państwa, bardzo chciałbym wybrać się tu kiedyś na wakacje, najmocniej przepraszam, zechce mi pan wybaczyć..." Po czym zniknął z pola widzenia tak samo nagle, jak się pojawił.

Ruda rozwinęła pakunek. Obecni na sali przysunęli się bliżej. W paczce znajdował się pokaźny miecz.

Przyjrzała mu się uważnie. Był to zwykły miecz, długi i ostry. Stary, ale nie używany, bez ozdób i inskrypcji. Nie wyglądał na czarodziejski oręż zaklętych mocy. Stworzono go do cięcia, siekania, płazowania, kłucia i zabijania albo przynajmniej solidnego i trwałego okaleczenia. Wokoło rozchodziła się aura bliżej nie określonej nienawiści i grozy.

Ruda chwyciła rękojeść w prawą dłoń i spojrzała wzdłuż klingi. Ostrze zalśniło.

– Dobra! – powiedziała, ześlizgując się zgrabnie ze stołka. – Nareszcie!

Dopiła drinka, zważyła miecz w ręku i spojrzała po zdumionych twarzach frakcjonistów, którzy w tym czasie otoczyli ją ciasnym kręgiem.

– Żałuję, ale na mnie pora, chłopaki. Chciałabym kiedyś poznać was bliżej.

W tej chwili zgromadzeni na sali mężczyźni doszli do wniosku, że nie chcieliby zawierać z nią bliższej znajomości. Była piękna, racja, ale pięknem płonącego lasu. Można tym napawać oczy, byle z daleka.

Teraz miała w ręku miecz, a na twarzy uśmiech ostry jak brzytwa.

Wszystkie lufy skierowały się w jej stronę. Krąg zacieśnił się. · – Nie ruszaj się! – zakrakał Pedro.

Pozostali w milczeniu przytaknęli.

Wzruszyła ramionami i ruszyła przed siebie.

Palce na spustach zaciskały się mimowolnie. W powietrzu pachniało ołowiem i kordytem. Ruda zmiażdżyła szklankę w ręku. Rozległ się śmiertelny trzask pękających luster. Z sufitu spadł kawał betonu.

I tak to się skończyło.

Carmine Zuigiber obróciła się, spoglądając na ciała lekko zdziwiona, jakby zupełnie nie wiedziała, skąd się tu wzięły.

Zlizała szkarłatnym kocim językiem kroplę czyjejś krwi z grzbietu dłoni i uśmiechnęła się.

Wyszła z baru. Stukot obcasów długo obijał się głuchym echem o ściany.

Dwoje urlopowiczów wyszło spod stołu i patrzyło na jatkę w barze.

– Jednak trzeba było pojechać do Torremolinos, jak zwykle -powiedziała kobieta.

– To tylko cudzoziemcy – westchnął mężczyzna. – Są po prostu trochę inni, Patrycjo.

– W takim razie wszystko jasne. W przyszłym roku jedziemy do Brighton – skwitowała pani Threlfall kompletnie ignorując to, co stało się przed chwilą.

A to, co się stało, oznaczało, że nie będzie przyszłego roku, a szansę, że w ogóle nadejdzie następny tydzień, zmalały prawie do zera.

ROZDZIAŁ VII

We wsi pojawił się ktoś nowy.

Nowi we wsi zawsze wzbudzali zainteresowanie bandy ICH[25],

ale tym razem wiadomości z ust Pepper poruszyły wszystkich.

– Wprowadziła się do Jaśminowego Domku i jest czarownicą. Wiem, bo pani Henderson, co tam sprząta, mówiła mojej mamie, że tamta dostaje gazetę dla czarownic. I inne gazety też, ale tę dla czarownic na pewno.

– A mój tata powiedział, że czarownic już dawno nie ma – powiedział Wensleydale. Miał jasne falujące włosy i patrzył na świat poważnie przez grube okulary w czarnej oprawce. Powszechnie przypuszczano, że na chrzcie otrzymał imię Jeremy, ale nikt go tak nie nazywał, nawet rodzice, którzy zwracali się do niego per “młodzieńcze" albo “hej, małolat". Robili to z podświadomą nadzieją, że chłopiec potraktuje to jako żarty gdyż już w przedszkolu był stary maleńki, jakby urodził się z mentalnością czterdziestolatka.

– A niby dlaczego nie? —wtrącił Brian, chłopiec o jasnej, okrągłej i stale uśmiechniętej buzi. – Niby dlaczego czarownice nie mogą mieć swojej gazety? Żeby sobie poczytały o nowych zaklęciach i w ogóle. Mojemu tacie przysyłają “Wiadomości Wędkarskie", a czarownic jest więcej niż wędkarzy, założymy się?

– “Wiadomości Psychiczne" – dodała Pepper.

– To nie o czarownicach – stwierdził Wensleydale. – Moja ciocia też dostaje taką gazetę. Tam jest o wyginaniu łyżeczek i wróżeniu, i o takich ludziach co myślą, że w innym życiu byli królową Elżbietą albo Napoleonem. Naprawdę czarownic nie ma. Jak ludzie wynaleźli lekarstwa i w ogóle, to powiedzieli, że nie potrzebują czarownic i zaczęli je spalać.

– Tam mogą być takie obrazki z żabami i takie, no... inne i... – Brian niechętnie godził się z myślą, że jego koncepcja nie znajduje uznania – i testy drogowe zjazdy na miotle. I o kotach.

– Ale twoja ciotka i tak może być czarownicą – orzekła Pepper. – W tajemnicy. W dzień jest normalną ciotką, a w nocy robi czary.

– Moja ciocia na pewno nie – odparł posępnie Wensleydale.

– I przepisy – nie ustępował Brian – co zrobić ze zdechniętej ropuchy.

– Zamknij się wreszcie – ucięła Pepper.

Brian sapnął groźnie. Gdyby to powiedział Wensley, od razu dostałby w ucho, jak to bywa wśród przyjaciół. Męski trzon bandy od dawna wiedział, że Pepper nie czuje się zobowiązana obrywać w ucho, nawet w czasie bójki między przyjaciółmi. Jak na jedenastoletnią dziewczynkę potrafiła skutecznie odpowiedzieć na fizyczną zniewagę zdumiewająco celnym kopniakiem albo ugryzieniem. Poza tym, gdyby doszło do ostrej wymiany argumentów, poważnie obawiali się wizji swojej przegranej, gdyż w zmaganiach fizycznych ; nie czuli się pewnie, a nikomu nie uśmiechało się zainkasować błyskawicznego ciosu, który powaliłby nawet Schwarzeneggera.

Dobrze było mieć w bandzie taką Pep. Do dziś z dumą wspominali dzień, kiedy Byku Johnson i jego banda naśmiewali się, że ONI bawią się z dziewczyną. Riposta rozzłoszczonej Pepper sprawiła, że tego samego dnia wieczorem matka Byka przyszła na skargę [26].

Dla Pepper Byku był jedynie wrogą górą mięsa rodzaju męskiego.

Miała krótkie rude włosy i tyle piegów, że tylko bardzo bystry obserwator zdołałby zlokalizować nieliczne plamki normalnej skóry.

Właściwe imiona Pepper brzmiały Pippin Galadriel Moonchild. Otrzymała je podczas obrzędowego nadawania imion dzieciom w błotnistej dolince z trzema chorymi owcami i kilkunastoma przeciekającymi tipi z worków foliowych. Matka Pepper wybrała dolinę Pant-y-Gyrdl w Walii jako idealne miejsce powrotu do natury. (Pół roku później, mając po dziurki w nosie deszczu, komarów, mężczyzn, seksu i owiec, które bezustannie rozdeptywały namioty, a na domiar złego spożyły w całości pierwsze zbiory posianej przez komunę marihuany oraz wspólny społeczny mikrobus, zaczęła dostrzegać i rozumieć przyczyny odwiecznej ucieczki człowieka od natury. Po krótkim namyśle wróciła z córką do zaskoczonych rodziców w Tadfield, kupiła stanik i z olbrzymią ulgą podjęła wieczorowe studia na socjologii).

*

Istnieją tylko dwa sposoby przetrwania, gdy ma się na imi? Pippin Galadriel Moonchild. Pepper wybrała ten drugi, o czym męska część bandy przekonała się już pierwszego dnia po wakacjach, gdy grupa czterolatków wyszła na plac zabaw.

Zapytali o imię, które w dziecięcej naiwności wymieniła w całości. Dopiero wiadro zimnej wody pozwoliło oddzielić zęby Pippin Galadriel Moonchild od buta Adama Younga. Okulary Wensleyda-le'a nieomal stały się dla niego szkłami kontaktowymi, a sweterBria-na miał dziury w pięciu miejscach i nie nadawał się do cerowania. Od tej pory trzymali się razem i Pepper została dla wszystkich Pepper z wyjątkiem swojej matki oraz Byku Johnsona i jego ludzi, ale tylko w przypływie szaleńczej odwagi, gdy ONIznajdowali się poza zasięgiem głosu.

Siedząc na skrzynce po mleku, czyli miejscu honorowym, Adam stukał obcasami i przysłuchiwał się leniwej swadzie niczym znużony król słuchający dworskiej paplaniny.

Wolno przeżuwał źdźbło trawy. Był czwartek rano. Zaczęły się wakacje, które trzeba było wypełnić jakimś zajęciem.

Dotychczasową rozmowę przyjaciół puścił mimo uszu jako zwykły szum informacyjny, ściślej mówiąc, traktował ją tak jak barman siedemset czterdziestą drugą małą czarną na swojej zmianie,dopóki ktoś nie zamówi irish coffee.

– A w gazecie niedzielnej pisało, że w kraju jest tysiące czarownic – mówił Brian. – Mówią o powrocie do natury, jedzą tylko zdrowe jedzenie i w ogóle. Dlaczego tu nie miałoby być czarownicy? W gazecie pisało, że zalewają kraj jak zaraza, mówię wam.

– Bo jedzą zdrowe jedzenie i mówią o naturze? – niedowierzał Wensleydale.

– Właśnie tak pisało.

W swoim czasie banda rozważyła rzecz dokładnie. Pewnego razu namówieni przez Adama postanowili przez jedno popołudnie jeść tylko zdrową żywność, po czym doszli do wniosku, że owszem, to

dobra rzecz,nawet zjadliwa, ale przedtem trzeba zjeść porządny obiad z trzech dań.

Brian pochylił się i konspiracyjnym szeptem powiedział:

– I jeszcze pisało, że one tańczą bez ubrania. Całkiem gołe. Chodzą po lesie i do Stonehenge, i w ogóle, i tańczą,całkiem gołe.

Tym razem banda rozważyła rzecz jeszcze dokładniej. Doszli do przełomowego punktu w życiu i wszystko wskazywało na to, że zaraz lawina zdarzeń, emocji i grozy porwie ich przez dzikie ostępy i kręte drogi.

–Aha!

– Ale nie moja ciocia – Wensleydale przerwał zaklętą ciszę. – '|| Na pewno nie. Ona tylko chce porozmawiać z wujkiem.

– Przecież twój wujek umarł – stwierdziła Pepper.

– Ale ciocia ciągle mówi, że porusza talerzykiem na stole – powiedział defensywnie Wensleydale. – A mój tata mówi, że wujka wykończyło to ciągłe przestawianie i szczękanie talerzami. Ja tam nie wiem, po co ona chce z nim rozmawiać. Jak żył, to się prawie do niego nie odzywała.

– To czarna magia i w ogóle nic więcej – stwierdził Brian. -O tym pisze w Biblii. Nie wolno tego robić. Pan Bóg nie cierpi czar^ nych magików. No i czarownic. Za to się idzie do Piekła.

Siedzący na transporterze przesunęli się leniwie. Teraz Adam miał zabrać głos.

Zamilkli wszyscy. Adam zawsze miał do powiedzenia coś ciekawego. W głębi duszy ONI czuli, że naprawdę to wcale nie są równoprawną bandą czteroosobową, lecz trzyosobową bandą Adama. Wszyscy troje woleli przeżywać przygody i ciekawie spędzać czas jako podwładni Adama niż jako wodzowie każdej innej bandy.

–Ja tam nie rozumiem, dlaczego wszyscy nalatują na czarownice – powiedział Adam.

Pozostali spojrzeli po sobie. To zabrzmiało obiecująco.

No bo rzucają zarazę na zboże – odparła Pepper. – I topią

okręty. I mówią ci, że będziesz królem i w ogóle. I gotują tajemnicze zioła.

– Moja mama też używa ziół – oznajmił Adam. – I wasze też.

– Ale te zioła są w porządku – powiedział z determinacją Brian, chcąc zachować pozycję znawcy okultyzmu i magii. – Pan Bóg powiedział, że mięta i szałwia jest dobra i można używać. Przecież to jasne, że w mięcie i szałwii nie ma nic złego.

– I możesz się rozchorować jak spojrzy na ciebie – oznajmiła Pepper. – To się nazywa urok. Jak taka spojrzy na ciebie, od razu robisz się chory. A potem robi sobie taką małą figurkę i wbija w nią igły, a gdzie wbije igłę, tam ciebie od razu boli i jesteś chory – dodała radośnie.

– Takie rzeczy już się nie zdarzają – stwierdził racjonalista Wensleydale – bo wynaleźliśmy naukę, a księża popalili wszystkie czarownice dla ich dobra. To się nazywało święta hiszpańska inkwizycja.

– Wobec tego ja myślę, że trzeba się dowiedzieć, czy ta z Domku Jaśminowego jest czarownicą, a jak jest, to powiedzieć panu Pic-kersgill – powiedział Brian. Pan Pickersgill zwany Picky był miejscowym wikariuszem i ostatnio między nim a bandą doszło do ostrej wymiany zdań na temat łażenia po cisach na plebanii oraz korzystania z dzwonnicy w niestosownych porach.

– Nie wiem, czy to tak wolno chodzić i podkładać ogień innym ludziom – oświadczył Adam. —Jakby było wolno, to wszyscy by się podpalali.

– Wszystko w porządku, jeśli jesteś wierzący – zapewniał Brian -bo w ten sposób czarownice nie idą do piekła i zdaje mi się, że nawet są wdzięczne. No, chyba że nie rozumieją dobrych intencji.

– Ja tam nie wierzę, żeby Picky komuś podkładał ogień – powiedziała Pepper.

– No, nie wiem... – Brian zrobił znaczącą pauzę.

– Na pewno nie prawdziwy ogień naprawdę – prychnęła Pep-

per. – Prędzej pójdzie na skargę do rodziców i powie, żeby to oni zdecydowali, czy kogoś spalić, czy nie.

Pokręcili głowami z pogardą dla niskich pobudek działania sfer klerykalnych, po czym spojrzeli wyczekująco na Adama.

Zawsze patrzyli na niego wyczekująco. W końcu miał najlepsze pomysły.

– Chyba powinniśmy zająć się tym sami – powiedział po namyśle. – Trzeba zrobić wreszcie coś konkretnego, skoro wokoło jest tyle czarownic. Coś jak patrole Straży Obywatelskiej.

– Straży nad czarownicami – wtrąciła Pepper.

– Nie – uciął Adam.

– Ale my nie możemy być hiszpańską inkwizycją, bo nie jesteśmy w Hiszpanii – powiedział Wensleydale.

– Na pewno nie trzeba być w Hiszpanii, żeby zrobić hiszpańską inkwizycję – oświadczył Adam. – To tak jak z sosem tatarskim albo kurą po marokańsku. To tylko ma wyglądać po hiszpańsku. Musimy zrobić tak, żeby wyglądało jak w Hiszpanii, a wtedy od razu się domyśla, że to hiszpańska inkwizycja.

Zapadła cisza.

Przerwał ją szelest plastikowej torebki po prażynkach, które dziwnym zbiegiem okoliczności zawsze tworzyły pokaźny stos tam, gdzie siedział Brian. Wszyscy troje spojrzeli na niego.

– Mam plakat z corridy z autografem – powiedział wolno Brian.

* * *

Nadeszła pora obiadu, a gdy minęła spokojnie, nowa wielka hiszpańska inkwizycja wznowiła obrady. Wielki inkwizytor obrzucił zebranych krytycznym spojrzeniem.

– A to co? – zapytał władczo.

– Tym się stuka jedno o drugie w tańcu – wyjaśnił Wensleydale cokolwiek wystraszony. – Ciocia przywiozła je z Hiszpanii, kiedyś tam dawno temu. To się nazywa marakany. A tutaj, o widzicie, jest hiszpańska tancerka.

– A po co ona tańczy z bykiem?

– Żeby było bardziej po hiszpańsku – stwierdził Wensleydale. Adam uznał, że może być. Plakat z corridy okazał się dokładnie taki, jak Brian obiecał.

Pepper przyniosła naczynie z rafii w kształcie dużej sosjerki.

– W to się wkłada wino – powiedziała niepewnie. – Mama przywiozła z Hiszpanii.

– Tu nie ma byka – zawyrokował surowo Adam.

– No bo wcale nie musi – odparła zaczepnie, odsuwając się nieznacznie na korzystną pozycję obronną.

Adam zawahał się. Jego siostra Sarah też była w Hiszpanii ze swoim chłopakiem. Przywiozła stamtąd wielkiego czerwonego osła. Mimo iż osioł miał pewny hiszpański rodowód, zdaniem Adama jego ewentualna obecność nie licowała z duchem i literą posiedzenia hiszpańskich inkwizytorów. Chłopak Sarah przywiózł pamiątkowy ozdobny miecz, który – pominąwszy osobliwą giętkość ostrza w nietypowych miejscach oraz nadzwyczajne zdolności do tępienia się nawet na pasku bibuły – miał być z najlepszej toledańskiej stali. Po pół godzinie wertowania encyklopedii i przewodników, Adam doszedł do wniosku, że posiadł wiedzę niezbędną dla przyszłych inkwizytorów. Niestety, subtelne wskazówki nie zostały zrozumiane właściwie.

Zrezygnowawszy, wyciągnął pęczek cebuli przyniesiony z kuch-id. Niewykluczone, że pochodziły z Hiszpanii. Jednak nawet on sam musiał przyznać, że nie nadawały się zbytnio na ozdobę siedziby inkwizycji. Czegoś im brakowało. W tej sytuacji nie mógł pozwolić sobie na zbyt gwałtowną polemikę na temat koszyka na wino.

– Niech będzie – orzekł wielki inkwizytor.

– Wiesz na pewno, że to hiszpańskie cebule? – zapytała nieco uspokojona Pepper.

–Jasne. Wszyscy wiedzą, że to hiszpańskie cebule.

– A może jednak z Francji – upierała się Pepper. – Wiem, że Francja znana jest z cebuli.

– Nieważne – uciął Adam, który miał powyżej uszu rozmowy o cebulach. – Francja to prawie Hiszpania, no nie? A skąd niby czarownice miałyby się w tym połapać, skoro cały czas latają na miotłach w nocy. Dla nich wszystko jedno jaki to kraj, lecą nad kontynentem Europy i już. A w ogóle jak się nie podoba, to możecie sobie zrobić inkwizycję beze mnie.

Tym razem nawet Pepper nie wydała słowa sprzeciwu. Obiecano jej stanowisko mistrza tortur. Nie było wątpliwości, kto zostanie wielkim inkwizytorem. Nic dziwnego, że Brian i Wensleydale czuli się niedocenieni, gdy powierzono im funkcje strażników inkwizycji.

– Nie umiecie ani słowa po hiszpańsku – oznajmił Adam, który w czasie obiadu zawarł bliższą znajomość z “Rozmówkami hiszpańskimi" zakupionymi przez Sarah w przypływie oczarowania Ali-cante.

– To wcale nie takie ważne, bo inkwizytor musi mówić po ła-cińsku – stwierdził Wensleydale, który w czasie obiadu również gorączkowo uzupełniał braki w lekturze.

– Oraz po hiszpańsku – powiedział stanowczo Adam. – I dlatego to jest hiszpańska inkwizycja.

– A dlaczego nie miałaby być brytyjska inkwizycja? – wtrącił Brian. – W końcu pobiliśmy ich Wielką Armadę, a teraz mamy się bawić w tę ich śmierdzącą inkwizycję.

Racja, pomyślał Adam, którego patriotyzm również dawał znać o sobie.

– Wobec tego – stwierdził – zaczniemy jako inkwizycja hiszpańska, a .potem zrobimy inkwizycję brytyjską. Jak się już w tym pokapujemy. A teraz rozkazuję strażnikom inkwizycji sprowadzić pierwszą czarownicę, por favor.

Uzgodnili, że nowa lokatorka w Domku Jaśminowym może jeszcze poczekać. Przynajmniej dopóki ONI nie nabiorą wprawy.

* * *

– Czyś ty jest czarownicą? – zapytał wielki inkwizytor.

– Tak – odpowiedziała sześcioletnia siostra Pepper, która wyglądała jak złotowłosa Barbie z pokaźną nadwagą.

– Miałaś się nie przyznawać, głupia – wysyczała jej do ucha główna oprawczyni, dając kuksańca.

– A bo co? – zapytała hardo podejrzana.

– Bo jak nie, to cię poddamy torturom, żebyś się przyznała -oświadczyła główna oprawczyni. – Przecież ci mówiłam, że tortury są fajne. Nic nie boli. Hasta la vista—dodała szybko.

Podejrzana spojrzała taksujące na wystrój siedziby inkwizycji. Zanadto cuchnęło tu cebulą.

– Aha. Ja kcem być carownicom i żebym miała ksywy nos, i prysce, i kota Mrucka, i magicny...

Główna oprawczyni skinęła do wielkiego inkwizytora.

– Słuchaj – zaczęła stanowczo – możesz sobie być czarownicą, kiedy chcesz, ale tutaj masz mówić, że nie jesteś. Przestań paplać bez sensu, że jesteś czarownicą.

Podejrzana zamyśliła się.

– Aleja kcem być carownicom.

Męska część bandy wymieniła znużone spojrzenia. Tego nie przewidzieli.

–Jak się nie przyznasz, dam ci moją Sindy i mebelki, prawie nowe – powiedziała Pepper i spojrzała na resztę, oczekując komentarzy.

– Wcale ze nie nowe – ucięła ostro młodsza siostra. – Sama widziałam. Całe podalte i wychodzi słoma...

Adam przerwał wymownym chrząknięciem.

– Czy przyznajesz się do czarów, vwaEspana? —ponowił pytanie. Dziewczynka spojrzała Pepper w twarz i najwyraźniej nie chcąc ryzykować, oświadczyła kategorycznie:

– Nie. ....

ONI, czytaj: inkwizytorzy, orzekli, że dopiero ta tortura będzie doskonała. Kłopoty zaczęły się później, przy zdejmowaniu domniemanej czarownicy.

Popołudnie było gorące i parne, a strażnicy inkwizycji doszli do wniosku, że ktoś ich wykorzystuje.

..– Dlaczego tylko ja i brat Brian mamy się męczyć? – Brat We-nsleydale wycierał ręką spocone czoło. – Najwyższy czas, żeby ona zeszła, a myśmy spróbowali. Benedictine ina Decanter.

–Ja kce jesce – wołała podejrzana, gdy woda wylewała się z jej butów.

W czasie studiów nad torturami wielki inkwizytor doszedł do wniosku, że brytyjska inkwizycja nie była na razie gotowa do wprowadzenia zabaw z żelazną dziewicą i pigułkami gorczycy. Na średniowiecznej rycinie ujrzał natomiast sekutnicę przywiązaną do drewnianego stołka i zanurzoną po piersi w wodzie. Uznał, że to będzie najlepsze rozwiązanie, zwłaszcza że wszystkie niezbędne części stolca sekutnic, to jest deska, sznur i sadzawka, były pod ręką.

Podejrzana zabarwiła się na zielono do pasa.

– Hopla la, ale huśtawka – pokrzykiwała radośnie.

–Jak mi nie dacie spróbować, to idę – burknął brat Brian. Dlaczego ma być fajnie tylko jakiejś wstrętnej czarownicy.

–Jest zakaz torturowania inkwizytorów – oświadczył wielki inkwizytor sztywno, ale bez przekonania. Było gorąco, szaty inkwizytorów cuchnęły zgniłym ziarnem, zaś woda w sadzawce migotała zapraszająco.

– Niech wam będzie – dodał po chwili. -Jesteś czarownicą, to pewne, nie rób tego więcej, a teraz złaź. Inni też chcą spróbować, ole.

– A co teraz bendzie? – zapytała siostra Pepper. Adam zamyślił się. Rozpalenie stosu pod małą nie załatwiłoby niczego. Była zbyt mokra.

Miał także mgliste przeczucie, że w niedalekiej przyszłości padną bardzo konkretne pytania o zabłocone buty i rzęsę wodną na różowej sukience. Ale to była przyszłość, która dopiero pod wieczór pokaże, jak słuszne są jego obawy. Na razie było gorące słoneczne popołudnie, deska, sznur i sadzawka. Przyszłość mogła poczekać.

* * *

To co miało nadejść, czyli niedaleka przyszłość, nadeszło i minęło jak to zwykle bywa, niezbyt przyjemnie. Ojciec Adama miał na głowie poważniejsze sprawy niż zabłocona sukienka córki sąsiadów, wobec czego między jedną kanapką a drugą najzwyczajniej w świecie zabronił Adamowi oglądać telewizję, co w praktyce oznaczało, że niegrzeczny chłopiec będzie oglądał dobra-nockę w swoim pokoju, na przedpotopowym czarno-białym ekranie.

– Nie rozumiem, dlaczego nie wolno podlewać wężami ogrodowymi – mówił Mr Young do żony w kuchni, zaś Adam słyszał każde słowo w swoim pokoju. – Płacę komorne i podatki jak wszyscy. W ogródku jest sucho jak pieprz. Jeszcze dzień, dwa i będzie pustynia. Dziwi mnie, że w ogóle gdzieś została woda w sadzawce. Wszystko przez ten zakaz prób atomowych. Za moich chłopięcych czasów lato to było lato. Lało jak z cebra i to bez przerwy.

Teraz Adam wlókł się posępnie piaszczystą drogą. Włóczenie się różnymi drogami sprawiało mu ulgę, a nawet przyjemność, choć jego widok niekiedy denerwował porządnych i schludnych sąsiadów. Nie tylko dlatego, że Adam po prostu snuł się, dyndając ramionami, lecz przede wszystkim dlatego, że jego postawa sugerowała powody takiego sposobu poruszania się. Dziś wokół wlokącego się posępnie Adama rozchodziła się aura urażonej ambicji oraz ślepej złości, którą czują wszyscy prorocy i dobroczyńcy odrzuceni we własnym kraju.

Krzewy uginały się pod ciężarem kurzu.

– A dobrze im tak. Żeby tak czarownice porwały wszystkich, co do jednego. I żeby każdy musiał jeść zdrową żywność. I żeby nie

wolno im było chodzić do kościoła. I żeby musieli wszyscy tańczyć na golasa – powiedział ze złością i kopnął kamyk. W głębi duszy przyznawał jednak, że z wyjątkiem zdrowej żywności, reszta nie była wcale taka zła.

– Założę się, że jakby pozwolili nam dobrze zacząć, to byśmy złapali ze sto czarownic albo i więcej – powiedział do siebie, kopiąc następny kamyk. – Wielki Torturemada na pewno nie zniechęcił się tym, jak na początku poplamił sukienkę jakiejś głupiej czarownicy.

Pies wlókł się posłusznie za' Panem. Sprawy przybrały zupełnie inny obrót niż oczekiwał, o ile pies może oczekiwać czegoś innego niż kość z pańskiej ręki. Mimo że ostatnie dni przed nadejściem Armageddonu miały wyglądać zupełnie inaczej, psu zaczynało się podobać tu, na Ziemi.

Usłyszał, jak Pan powiedział: Za królowej Wiktorii na pewno nie zabraniali oglądać dobranocki w kolorze.

Byt określa świadomość. Pewne zachowania są uwarunkowane genetycznie. Zmiana w małego wstrętnego kundla nie przebiega bez śladów na psychice; coraz częściej ma się ochotę pójść za głosem natury małego wstrętnego kundla. Raz ścigał szczura. Było to najlepsze przeżycie.

– A dobrze im tak. Niech złe moce wezmą ich sobie wszystkich – burczał jego Pan.

Są jeszcze koty, pomyślał Pies. Zawarł bliższą znajomość z rudzielcem sąsiadów. Spotkanie było zaskoczeniem dla obydwu stron. Pałającym nienawiścią spojrzeniem oraz złowróżbnym gardłowym warkotem próbował zamienić adwersarza w galaretę dygocącą ze strachu. Wściekłe spojrzenie i warkot jak dotąd spełniały swoją rolę. Tym razem jednak zainkasował fachowe obdrapanie nosa, po którym rozpalone ślepia nabiegły łzami. Uznał, że koty są o wiele gorsze od dusz potępionych. Nie zamierzał jednak unikać następnych spotkań i opracowywał szczegółowy plan działania. Pierwszego spo-

tkanego kota zaatakuje nagrym wyskokiem z czterech łap z równoczesnym groźnym poszczekiwaniem i kłapaniem. Być może planował na wyrost, ale a nuż metoda okaże się skuteczna...

– A w ogóle to jak przyjdą do mnie, kiedy wikary zmieni się w żabę, to niech sobie idą do diabła. Koniec, kropka – zamruczał pod nosem Adam.

Właśnie w tej chwili dotarły do Adama dwie rzeczy. Pierwsza, że w czasie włóczęgi dotarł do Domku Jaśminowego, druga, że ktoś płacze.

Był czuły na łzy. Zwłaszcza kobiece. Po chwili namysłu ostrożnie zajrzał przez płot.

Anathemie, która zużyła prawie całą paczkę chusteczek higienicznych, wydało się nagle, że nad żywopłotem ni mniej, ni więcej tylko zajaśniało słońce.

Adam wątpił, czy ta kobieta jest czarownicą. Nie pasowała do jego wyobrażenia czarownicy. Rodzice czytali tylko renomowane tygodniki społeczno-kulturalne, nic więc dziwnego, że najnowsze osiągnięcia okultyzmu stosowanego nie dotarły do Adama. Nie miała haczykowatego nosa arii brodawek, ani wąsów, za to była młoda i... hm, ładna. To chyba przekonuje, że nie jest czarownicą.

– Dzień dobry – powiedział, prostując plecy.

Wytarła nos w chusteczkę i spojrzała na Adama.

W tym miejscu wypada opisać, co ujrzała Anathema nad żywopłotem. Z jej późniejszych zwierzeń wynika, że ujrzała twarz greckiego bożka w przededniu inicjacji lub, używając biblijnej nomenklatury, natchnionego muskularnego anioła tuż przed rozpoczęciem zbożnej pacyfikacji zła wszelakiego ognistym mieczem. Takich twarzy nie spotyka się w dwudziestym wieku. Bujne złociste loki lśniły w słońcu. Idealny model dla mistrzów Renesansu. Sam Michał Anioł oddałby życie i sławę za półgodzinny seans z takim modelem, tyle że raczej pominąłby rozczłapane trampki, poplamione dżinsy i wyblakły podkoszulek.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю