355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Terence David John Pratchett » Dobry omen » Текст книги (страница 14)
Dobry omen
  • Текст добавлен: 15 октября 2016, 02:09

Текст книги "Dobry omen"


Автор книги: Terence David John Pratchett


Соавторы: Neil Gaiman
сообщить о нарушении

Текущая страница: 14 (всего у книги 22 страниц)

– Myślę, mister Shadwell, że dobrze by panu zrobiło położyć się i odpocząć – oświadczyła głosem nie dopuszczającym sprzeciwu i zaprowadziła go do sypialni. Był zbyt oszołomiony, żeby protestować.

– Ale młody Newton jest tam daleko – wymruczał – w jarzmie pogańskich namiętności i sztuk tajemnych.

– No to jestem pewna, że doskonale wie, jak sobie z nimi poradzić – powiedziała wesoło madame Tracy, której wyobrażenie o tym, co spotkało Newtona było zapewne o wiele bliższe rzeczywistości, niż wyobrażenia Shadwella. – I jestem pewna, że nie chciałby myśleć o tym, do jakiego stanu pan się tutaj doprowadził. Po prostu proszę się położyć, a ja przygotuję nam filiżankę dobrej herbaty.

Znikła wśród klekotu zasłony z paciorków.

Nagle Shadwell pozostał sam na czymś, co, jak sobie z trudem (wskutek doszczętnego zszarpania nerwów) przypomniał, było łożem grzechu. A w tym właśnie momencie był zupełnie niezdolny do zdecydowania, czy to oznaczało coś lepszego, czy gorszego od niebycia samotnym na łożu grzechu. Uniósł głowę, by się rozejrzeć po otoczeniu.

Wyobrażenia madame Tracy o tym, co erotyczne, pochodziły z okresu, gdy młodzi ludzie dorastali w mniemaniu, iż kobiety mają na stałe przymocowane z przodu swej anatomii piłki plażowe, Brigitte Bardot można było nazwać seksownym kociakiem, nie wywołując gromkich wybuchów śmiechu i naprawdę istniały magazyny ilustrowane o tytułach takich, jak: “Dziewczyny, Chichoty i Podwiązki". Gdzieś w tym wrzącym kotle tolerancji wyłowiła pomysł, że zabawki-przytulanki w sypialni tworzą intymną, kokieteryjną atmosferę.

Shadwell na chwilę zapatrzył się w wielkiego, wyświechtanego misia bez jednego oka i z oderwanym uchem. Zapewne miał imię w rodzaju Mr Buggins.

Odwrócił głowę. Jego wzrok napotkał pudło na bieliznę w kształcie zwierzęcia, które mogło być psem, ale równie dobrze mogło być skunksem. Uśmiechało się wesoło.

– Hrrr – powiedział.

Ale zalała go fala wspomnień. Naprawdę tego dokonał. Nikt jeszcze z całej Armii nie wyegzorcyzmował szatana, o ile mu było wiadomo. Ani Hopkins, ani Siftingg, ani Diceman. Zapewne nie dokonał tego nawet sierżant sztabowy tropiciel wiedźm Narker[55] , rekordzista wszechczasów w liczbie wytropionych wiedźm. Wcześniej

*

czy później każda armia natrafia na swą broń ostateczną, pomyślał Shadwell, i oto ona istniała, na końcu jego ręki.

No, to pieprzyć zasadę “strzelaj tylko w obronie". Teraz trochę odpocznie, gdyjuż tu jest, bo przecież siły ciemności nareszcie napotkały godnego przeciwnika...

Gdy madame Tracy przyniosła herbatę, chrapał. Taktownie zamknęła drzwi, ale i z zadowoleniem, bo za dwadzieścia minut miała zamówiony seans, a czasy nie są takie, żeby odrzucać pieniądze.

Choć madame Tracy pod wieloma względami była całkiem głupia, w pewnych sprawach miała instynktowne rozeznanie, a gdyju/ dotyczyło to parania się wiedzą tajemną, rozumowała bezbłędnie. Ledwie tknąć paluszkiem – o to chodziło jej klientom. Zupełnie nie życzyli sobie zanurzania w wiedzy tajemnej po szyję. Zupełnie nie chcieli mieć do czynienia z wielopłaszczyznowymi tajemnicami czasu i przestrzeni; chcieli tylko zapewnienia, że matce, gdy już umarła, wiedzie się doskonale. Chcieli tylko tyle tajemnicy, by nią przyprawić postną strawę ich codzienności i, jeśli to możliwe, w porcjach nie większych niż czterdzieści pięć minut, z herbatą i herbatnikami na zakończenie.

A już z pewnością nie życzyli sobie dziwacznych świec, kadzidła, zaklęć ani mistycznych runów. Madame Tracy nawet usunęła prawie wszystkie wielkie arkana ze swej talii tarota, ponieważ ich wygląd zdawał się niepokoić klientów.

I bardzo dbała o to, aby tuż przed seansem postawić do gotowania brukselkę. Nic bardziej nie podnosi na duchu, nic nie jest bliższe prawdziwemu duchowi angielskiego okultyzmu jak zapach brukselki gotującej się w sąsiednim pomieszczeniu.

* * *

Było wczesne popołudnie, a zasnute ciężkimi chmurami burzowymi niebo przybrało kolor starego ołowiu. Wkrótce spadnie deszcz, rzęsisty, oślepiający. Strażacy mieli nadzieję, że deszcz szybko nadejdzie, im szybciej, tym lepiej.

Przybyli nader pośpiesznie, a młodsi strażacy biegali w podnieceniu, rozwijając węże pożarnicze i luzując toporki; starsi zaś od pierwszego rzutu oka poznali, że budynek jest nie do uratowania i nie byli nawet pewni, czy pożar nie przerzuci się na sąsiednie domy. Nagle czarny bentley wziął poślizgiem zakręt, wjechał na chodnik z szybkością nieco przekraczającą sześćdziesiąt mil na godzinę i z piskiem hamulców zatrzymał się o pół cala od ściany księgarni. Skrajnie podniecony młody człowiek w ciemnych okularach wyskoczył i podbiegł do drzwi płonącej księgarni.

Zatrzymał go strażak.

– Czy pan jest właścicielem tego interesu? – zapytał.

– Czyś pan zgłupiał? Czyja wyglądam na księgarza?

– Doprawdy nie mam pojęcia, proszę pana. Pozory mogą bardzo mylić. Na przykład ja jestem strażakiem. Jednak podczas spotkań towarzyskich ludzie nieświadomi mojego zawodu często naprawdę przypuszczają, że jestem dyplomowanym księgowym albo dyrektorem towarzystwa handlowego. Niech pan sobie wyobrazi mnie bez munduru i jakiż gatunek człowieka ujrzy pan przed sobą? Szczerze.

– Gadułę – odparł Crowley i wpadł do księgarni.

Łatwiej było powiedzieć, niż zrobić, bo aby się tam dostać, Crowley musiał wyminąć pół tuzina strażaków, dwóch policjantów oraz licznych interesujących nocnych typów z Soho[56], którzy wylegli wcześnie i gorąco dyskutowali we własnym gronie, jaka to grupa społeczna rozjaśniła w ten sposób popołudnie i dlaczego.

Crowley przepchnął się przez nich. Prawie nie zaszczycili go spojrzeniem. Następnie pchnął drzwi i wkroczył do ognistej otchłani. Płonęła cała księgarnia.

– Azirafalu! – zawołał. – Azirafalu, ty... ty głupi... Azirafalu!? Jesteś tutaj?

Bez odpowiedzi. Tylko trzeszczenie palącego się papieru, rozpryskiwanie się szklą, gdy ogień dotarł do pokoi na górze, łoskot walących się belek.

Rozglądał się po sklepie pośpiesznie, rozpaczliwie szukając anioła, szukając pomocy.

W przeciwległym kącie przewróciła się półka, zasypując podłogę kaskadą płomienistych książek. Ogień huczał wokoło, ale Crowley nie zwracał na to uwagi. Jego lewa nogawka zatliła się; ugasił ją jednym spojrzeniem.

– Halo? Azirafalu? Na litość Bo... Sza... na czyjąś litość! Azirafalu!

Witryna sklepowa rozpadła się od uderzenia z zewnątrz.

Crowley odwrócił się, drgnął i nieoczekiwanie strumień wody trafił go w piersi, obalając na ziemię.

Jego okulary poleciały w drugi kąt pokoju i zmieniły w kałużę płonącego plastiku. Ukazały się żółte oczy ze szparą pionowych źrenic. Mokry i parujący, z usmoloną twarzą, na czworakach w rozpalonej księgarni, Crowley przeklinał Azirafala i niewysłowiony plan i to, co na Górze i to, co na Dole.

A potem opuścił wzrok i dostrzegł ją. Książkę. Książkę, którą dziewczyna pozostawiła w samochodzie w Tadfield w czwartkową noc. Okładkę miała z lekka przypaloną, ale cudownym trafem nie była uszkodzona. Podniósł ją, wcisnął do kieszeni marynarki, wyprostował się niepewnie i otrzepał.

Strop nad nim załamał się. Z rykiem i potężnym wstrząsem budynek zapadł się w sobie, siejąc deszczem cegieł, belek i płonących szczątków.

Na zewnątrz policja odpychała przechodniów, a strażak wyjaśniał wszystkim, którzy chcieli tego słuchać:

– Nie byłem w stanie go zatrzymać. Musiał zwariować. Albo był pijany. Po prostu wpadł do środka. Nie mogłem go powstrzymać. Szaleniec. Wleciał prosto tam. Straszliwa śmierć. Straszliwa, straszliwa. Po prostu wpadł tam do środka...

A wtedy Crowley wyszedł z płomieni.

Policjanci i strażacy popatrzyli na niego, zauważyli wyraz jego twarzy i pozostali dokładnie tam, gdzie byli dotychczas.

Wsiadł do bentleya i cofnął wóz na jezdnię, objechał strażacką ciężarówkę, wjechał na Wardour Street i oddalił się w gęstniejącą ciemność wieczoru.

Patrzyli na szybko niknący wóz. Wreszcie odezwał się jeden z policjantów:

– Przy takiej pogodzie powinien zapalić światła – rzekł bezbarwnym głosem.

– Szczególnie przy takiej szybkości. To może być niebezpieczne – zgodził się drugi głuchym, martwym tonem i wszyscy stali tak w blasku i gorącu płonącej księgarni, zastanawiając się, co się dzieje ze światem, który, jak sądzili dotychczas, rozumieli.

Strzeliła niebiesko-biała błyskawica, przelatując po czarnym od chmur niebie, rozległ się grzmot tak głośny, że aż bolesny i lunął deszcz.

ROZDZIAŁ XV

Jechała na czerwonym motocyklu. Nie była to wesołaczerwień hondy; ta czerwień była głęboka i krwawa, nasycona, ciemna i obrzydliwa. Poza tym motor był normalny, zwyczajny, nie licząc przymocowanego z boku miecza w pochwie.

Hełm miała szkarłatny, a skórzaną kurtkę koloru starego wina. Rubinowymi ćwiekami wypisano na jej plecach słowa: ANIOŁOWIE PIEKŁA.

Było dziesięć po pierwszej w dzień i było ciemno, wilgotno i paskudnie. Autostrada świeciła pustkami, a kobieta w czerwieni z rykiem czerwonego motocykla leciała wzdłuż niej, uśmiechając się leniwie.

Do tej pory dzień okazał się dobry. Coś w widoku pięknej kobiety na potężnym motocyklu z przywieszonym mieczem wywierało szalone wrażenie na mężczyznach pewnego typu. Jak dotąd, czterech komiwojażerów próbowało ją prześcignąć i obecnie kawałki fordów sierra zdobiły barierki ochronne oraz filary wiaduktów wzdłuż czterdziestu mil autostrady.

Wjechała na postój i weszła do kawiarni pod “Wesołym Wieprzem". Za kontuarem znudzona kelnerka cerowała skarpetkę, a grupa ubranych w czarne skóry motocyklistów – brutalnych, włochatych, brudnych i ogromnych – tłoczyła się wokół jeszcze wyższego osobnika w czarnym płaszczu. Zdecydowanie rozgrywał grę na czymś, co w minionych latach byłoby jednorękim bandytą, obecnie zaś miało ekran i występowało pod nazwą QUIZ RÓŻNOŚCI. Publiczność mówiła na przykład:

– To jest D! Naciśnij D... “Ojciec chrzestny" musiał dostać więcej Oscarów niż “Przeminęło z wiatrem"!

– “Laleczka na Sznurku"! Sandie Shaw! Na bank. Jestem pewien jak jasny gwint!

– Tysiąc sześćset sześćdziesiąt sześć!

– Nie, ty głupi bucu! Wtedy był pożar! Zaraza była w tysiąc sześćset sześćdziesiątym piątym!

– To jest B... Wielki mur chiński nie należał do siedmiu cudów świata!

Do wyboru były cztery zakresy: “Muzyka pop", “Sport", “Wydarzenia bieżące" oraz “Wiedza ogólna".

Wysoki motocyklista w czerni, nie zdejmując hełmu, naciskał guziki, praktycznie nie zwracając uwagi na swych kibiców. Tak czy inaczej nieustannie wygrywał.

Czerwona motocyklistka podeszła do kontuaru.

– Proszę herbatę. Oraz kanapkę z serem – powiedziała.

– Sama jesteś, kochanie? – spytała kelnerka, stawiając na kontuarze filiżankę herbaty oraz coś białego, suchego i twardego.

– Czekam na przyjaciół.

– Ach – odparła tamta, odgryzając nitkę. – No, lepiej będzie, jeśli poczekasz tutaj. Na zewnątrz jest piekło.

– Nie – odrzekła. —Jeszcze nie.

Usiadła przy stoliku pod oknem z widokiem na parking i zaczęła czekać. W głębi lokalu słyszała głosy zgromadzonych przy maszynie quizowej.

– Coś nowego. Ile razy Anglia oficjalnie była w stanie wojny z Francją od roku tysiąc sześćdziesiątego szóstego?

– Dwadzieścia? Nii, tyle, to ni... Och. Było. No, ja nie kumam.

– Wojna Stanów Zjednoczonych z Meksykiem? Ja wiem. To był czerwiec tysiąc osiemset czterdziestego piątego. D... widzisz? Ci powiedziałem!

Przedostatni wzrostem z motocyklistów, Pigbog (6 stóp 3 cale) szepnął do najniższego, Greasera (6 stóp 2 cale):

– A co się stało ze “Sportem"?

Pigbog miał na kostkach jednej dłoni wytatuowane LOVE, na drugiej HATE.

– To tam w środku wybiera na los. Znaczy się, robią to mikro-czipami. Na pewno ma miliony różnych tematów w środku, w pamięci RAM.

Na kostkach prawej dłoni miał wypisane FISH, na lewej CHIP[57].

– “Muzyka pop", “Wydarzenia bieżące", “Wiedza ogólna" i “Wojny". Jeszcze nigdy żem tu nie widział wojen. – Pigbog wyprostował dłonie, aż mu trzasnęło w stawach i pociągnął za kółko na puszce piwa. Jednym haustem wychylił połowę, czknął beztrosko i westchnął. – Bym wolał, żeby dali więcy zakichanych pytań z Biblii.

– Po co? – Greaserowi nigdy nie przyszło do głowy, żeby Pigbog był znawcą Biblii.

– A bo, a no, pamiętasz ten kawałek odwalony w Brighton?

– O, jakże. Żeś był za strażnika – powiedział Greaser z odcieniem zazdrości w głosie.

– A bo żem musiał siedzieć w tym hotelu, gdzie moja mać pracowała, wisz? Czy miesiące. I nic do czytania, tylko ten skurwiel Gideon[58] zapomniał tam swojej Biblii. Się jakoś przylepia do mózgu.

Następny motocykl, czarny jak węgiel i błyszczący, wjechał na parking.

Otworzyły się drzwi kawiarni. Przez lokal przeleciał zimny powiew; mężczyzna ubrany w czarne skóry, z krótką czarną,brodą, podszedł do stolika, usiadł koło kobiety w czerwieni, a motocykliści koło maszyny do wideoąuizów zauważyli, jak są głodni i oddelegowali Skuzza, żeby im przyniósł coś do jedzenia. Wszyscy, z wyjątkiem gracza,który nie odezwał się ani słowem i tylko naciskał guziki z właściwymi odpowiedziami, a jego wygrane gromadziły się na tacy u spodu maszyny.

– Nie widziałam cię od czasów Mafekingu[59] – powiedziała Czerwona. —Jak ci tam szło?

– Bardzo byłem zajęty – odparł Czarny. – Spędziłem mnóstwo ,. czasu w Ameryce. I robiłem krótkie wycieczki po świecie. Dla zabicia czasu, doprawdy.

– Co to znaczy, że nie macie pasztetu z wołowiny i cynaderek[60] ? – zapytał szczerzedotknięty Skuzz.

– Myślałam, że jeszcze mamy, ale okazało się, że nie – odrzekła -i kobieta.

– Zabawne uczucie, kiedy zgromadziliśmy się wszyscy w ten : sposób – powiedziała Czerwona

– Zabawne?

– No, wiecie. Gdy po spędzeniu tylu tysięcy lat na oczekiwaniu wielkiego dnia, on wreszcie nadchodzi. Jak czekanie na Gwiazdkę. Albo urodziny.

– My nie mamy urodzin.

– Nie powiedziałam, że mamy. Powiedziałam tylko, że to jest coś podobnego.

– Prawdę powiedziawszy – przyznała się kobieta – wygląda, że już nic nam nie zostało. Z wyjątkiem tego kawałka pizzy.

– A czy jest z anszułami? – spytał zgnębiony Skuzz. Nikt z ich bandy nie lubił anchois. Ani oliwek.

– Tak, kochanie. Anchois i oliwki. Podać?

Skuzz smutnie pokręcił głową. Z burczącym z głodu brzuchem wrócił do maszyny do gry. Wielki Ted robił się drażliwy, gdy głodny, a gdy Wielki Ted robił się drażliwy, każdemu się obrywało.

Na ekranie maszyny pojawiła się nowa kategoria. Teraz były pytania z zakresu “Muzyki pop", “Wydarzeń bieżących", “Głodu" i “Wojny". Wyglądało, że motocykliści są odrobinę gorzej poinformowani na temat klęsk głodu, niż wojny, przynajmniej jeśli szło o irlandzki głód ziemniaczany z 1846 r., angielski głód powszechny z 1315 r. czy głód narkotyczny z 1969 r. w San Francisco; ale gracz nadal wygrywał maksymalną liczbę punktów, co podkreślały słyszalne co pewien czas warkoty, stuki i brzęki, gdy maszyna wysypywała na tacę monety funtowe.

– Na południu pogoda wygląda nieco niebezpiecznie – rzekła Czerwona.

Czarny przypatrzył się ciemniejącym chmurom.

– Nie. Dla mnie jest piękna. Lada chwila będzie burza z piorunami.

Czerwona obejrzała swoje paznokcie.

– To dobrze. Bez solidnej burzy nie byłoby tak jak trzeba. Nie wiesz czasem, jak daleko jedziemy?

Czarny wzruszył ramionami.

– Paręset mil.

–Jakoś mi się wydawało, że to będzie dalej. Tyle czekania i ledwie paręset mil.

– Nie podróż jest ważna – zauważył Czarny – ale przybycie na miejsce.

Z zewnątrz doleciał ryk. Był to ryk motocykla z zepsutą rurą wydechową, nie wyregulowanym zapłonem, przeciekającym gaźni-kiem. Nie trzeba było nawet widzieć motoru, by wyobrazić sobie chmury czarnego dymu, w jakich podróżował, plamy oleju, które za sobą zostawiał i trop z drobnych części motocyklowych przyborów, który ciągnął się za nim wzdłuż dróg.

Czarny podszedł do kontuaru.

– Proszę cztery herbaty – powiedział. – Jedna bez śmietanki.

Drzwi kawiarni otworzyły się. Do środka wszedł młodzieniec w przykurzonych białych skórach, a za nim wiatr wmiótł na salę puste torebki po frytkach, gazety i opakowania po lodach. Zatańczyły kołem przy nim jak rozbawione dzieci, a następnie padły wyczerpane na podłogę.

– Czworo was jest, prawda, kochanie? – spytała kobieta. Próbowała znaleźć parę czystych filiżanek i łyżeczek do herbaty, ale nagle cała półka okazała się pokryta cienką warstewką oleju silnikowego i zasuszonych śladów jajka.

– Tylu będzie – powiedział mężczyzna w czerni, wziął herbaty i zaniósł do stolika, gdzie czekali nań koledzy.

– Nie widać go? – zapytał chłopiec w bieli. Potrząsnęli głowami.

Przy ekranie wybuchła sprzeczka (obecnie ukazywał hasła: “Wojna", “Głód", “Skażenie" oraz “Muzyka pop 1962-1979").

– Elvis Presley? Absolutnie będzie C; to w siedemdziesiątym siódmym uderzył w kalendarz, no nie?

– Nie. D. Tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt sześć. Mur-beton.

– Ano. Tego roku, co Bing Crosby.

– I Marc Bolan. Zimny trup. To ciśnij D. Jazda. Wysoka postać nie zrobiła najmniejszego ruchu w stronę przycisków.

– Coś tak zgorzał? – spytał kłótliwie Wielki Ted. – Dawaj. Ciśnij D. Elvis Presley umarł w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym.

– NIE OBCHODZI MNIE, CO TU JEST POWIEDZIANE -odrzekł wysoki motocyklista. – NIE DOTKNĄŁEM GO NAWET PALCEM.

Trójka przy stoliku odwróciła się jak jeden. Przemówiła Czerwona.

– Kiedyś się tu dostał? – zapytała.

Wysoki podszedł do stolika, zostawiając za sobą zdumionych motocyklistów i wygrane.

– NIGDY NIE ODCHODZIŁEM – powiedział, a jego głos brzmiał jak głuche echo z nocnych miejsc, jak zimna bryła głosu, szara i martwa. Gdyby ten głos był kamieniem, miałby na sobie od dawna wykute nazwisko i dwie daty.

– Lordzie, herbata ci stygnie – rzekł Głód.

– Jakże dawno to było – powiedziała Wojna. Strzeliła błyskawica i niemal natychmiast po niej rozległ się niski poryk grzmotu.

– Przepiękna pogoda na tę okazję – zauważył Skażenie[61].

–TAK.

Ta wymiana zdań coraz bardziej zdumiewała zgromadzonych przy maszynie do gry motocyklistów. Prowadzeni przez Wielkiego Teda poczłapali do stolika i wpatrzyli się w czwórkę obcych.

Nie umknęło ich uwagi, że wszyscy obcy mieli na kurtkach napisy ANIOŁOWIE PIEKŁA. A gdy już mowa o Aniołach, to wyglądali absolutnie lipnie: przede wszystkim byli zbyt czyści, a żaden z czwórki nie wyglądał na takiego, który złamał komuś rękę po prostu dlatego, że było niedzielne popołudnie, a w TV nie dawali nic dobrego. Do tego wszystkiego jeden z Aniołów był kobietą, i to nie jeżdżącą na tylnym siedzeniu czyjegoś motoru, lecz taką, co sobie pozwoliła na własny, jakby miała jakiekolwiek prawo do tego.

– I to wy jesteście Aniołami Piekła? – spytał sarkastycznie Wielki Ted. Jeśli jest cokolwiek, czego Aniołowie Piekła nie tolerują, to są to niedzielni motocykliści[62].

Czworo obcych kiwnęło głowami.

– A z której kapituły[63]?

Wysoki nieznajomy popatrzył na Wielkiego Teda. Następnie wstał. Był to skomplikowany ruch; gdyby na brzegach oceanów nocy stały leżaki, otwierałyby się podobnie.

Zdawało się, że prostuje się przez całą wieczność.

Na głowie miał ciemny hełm, zupełnie skrywający jego twarz. Do tego, jak zauważył Wielki Ted, zrobiony z dziwacznego plastiku, fakby na niego patrzeć, widziało się tylko własną twarz.

– APOKALIPSA – powiedział. – ROZDZIAŁ SZÓSTY.

– Wiersze drugi do ósmego – dodał usłużnie młodzieniec w bieli.

Wielki Ted utkwił wzrok w czworgu. Zaczął wysuwać do przodu dolną szczękę, a mała, niebieska żyłka na jego skroni zaczęła pulsować.

– Co to się ma znaczyć? – zapytał.

Ktoś go pociągnął za rękaw. Był to Pigbog, który pod brudem nabrał szczególnego odcienia szarości.

– To znaczy, że wpadliśmy w kłopoty – powiedział Pigbog.

I wtedy wysoki nieznajomy powoli podniósł jasną rękawicę motocyklową i uniósł przyłbicę hełmu, zaś Wielki Ted po raz pierwszy odkąd istniał, zaczął żałować, że nie prowadził przyzwoitszego życia.

–Jezu Chryste! —jęknął.

– Myślę, że On może przybyć za minutkę – odezwał się nagląco Pigbog. – Prawdopodobnie szuka miejsca do zaparkowania motocykla. Chodźmy stąd zapisać się do jakiegoś klubu młodzieżowego albo co...

Ale nieulękła ignorancja Wielkiego Teda była jego tarczą i zbroją. Nie drgnął.

– Jejku – powiedział. – Aniołowie Piekła. Wojna rzuciła mu niedbały ukłon.

– To my, Wielki Tedzie – powiedziała. – Autentyk. Głód kiwnął głową.

– Dobra, stara firma – powiedział.

Skażenie zdjął swój kask i potrząsnął długimi, białymi włosami. Przejął funkcję, gdy Zaraza, burcząc coś na temat penicyliny, odeszła na emeryturę w 1936 roku. Gdybyż tylko wiedziała, jakie możliwości skrywała przyszłość...

– Inni obiecują – powiedział. – My wykonujemy. – Wielki Ted popatrzył na Czwartego Jeźdźca.

– To ja jużem cię pierwej widział – rzekł. – Żeś był na okładce albumu Blue Oyster Cult. I mam pierścionek z twoją... twoją... twoją głową na niem.

– TRAFIAM WSZĘDZIE.

–Jejku. – Wielka twarz Wielkiego Teda zmarszczyła się od wysiłku myślenia. —Jakiem motorem jeździsz? – zapytał.

* * *

Wokół odkrywki szalała burza. Sznur z zawieszoną na nim starą oponą tańczył na wichrze. Czasami arkusz blachy, relikt próby zbudowania szałasu, zrywał się z wątłej uwięzi i odlatywał precz.

ONI zbili się w gromadkę, wpatrując się w Adama. Wydawał się jakiś większy. Pies siedział i warczał. Myślał o wszystkich zapachach, które straci. W Piekle nic nie pachniało prócz siarki. Podczas gdy niektóre z nich tutaj były, były... no cóż, prawdą jest, że w Piekle suk także nie ma.

Adam chodził w podnieceniu wielkimi krokami, wymachując rękami w powietrzu.

– Zabawę będziemy mieli bez końca – powiedział. – Będą wyprawy i wszystko. Spodziewam się, że wkrótce uda mi się zrobić coś, aby te stare puszcze znów rosły.

– Ale... ale kto... kto będzie, wiesz, robił całe gotowanie i pranie i podobne rzeczy? – spytał drżącym głosem Brian.

– Nikt nie będzie robił żadnych takich – powiedział Adam. -Możecie mieć każde jedzenie, jakie zechcecie, kupy frytek, smażoną cebulkę, cokolwiek wam się spodoba. I nigdy nie musieć nosić nowych ubrań albo kąpać się, jeśli nie chcecie ani w ogóle. Ani iść do szkoły. Ani robić niczego, czego nie zechcecie, już nigdy. Będziemy zawsze niegrzeczni!

* * *

Księżyc wzeszedł nad górami Kookamundi. Tej nocy świecił bardzo jasno.

Johnny Dwie Kości siedział w czerwonym zagłębieniu pustyni. Było to święte miejsce, gdzie dwie odwieczne skały, uformowane w Czasach Snów, leżały tak, jak od początku. Wędrówka Johnny'ego Dwie Kości miała się ku końcowi. Policzki i klatkę piersiową miał wysmarowane czerwoną ochrą i śpiewał starą pieśń, coś w rodzaju śpiewanej mapy gór, a w pyle rysował wzory swym oszczepem.

Nic nie jadł od dwóch dni, nie spal także. Zbliżał się do stanu transu przynoszącego mu jedność z pustkowiem, zapewniając mu łączność duchową z przodkami.

Już prawie to osiągnął.

Prawie...

Zamrugał oczami. Rozejrzał się zdziwiony.

– PRZEPRASZAM, DROGI CHŁOPCZE – powiedział do siebie głośno i wyraźnie, z bardzo dobrą dykcją. – CZY MASZ MOŻE POJĘCIE, GDZIE JA SIĘ ZNALAZŁEM?

– Kto to powiedział? – zapytał Johnny Dwie Kości. Jego usta otworzyły się.

– TO JA.

Johnny podrapał się z namysłem.

– To wobec tego jesteś jednym z moich przodków, tak, przyjacielu?

– OCH. NIEWĄTPLIWIE, DROGI CHŁOPCZE. NIEWĄTPLIWIE. W PEWNYM SENSIE. TERAZ WRÓĆMY DO MEGO PIERWSZEGO PYTANIA. GDZIE JA JESTEM?

– Ale jeśli jesteś jednym z moich przodków – kontynuował Johnny Dwie Kości – czemu mówisz jak ciota?

–ACH. AUSTRALIA – powiedziały usta Johnny'ego Dwie Kości, wymawiając to słowo tak, jakby powinny zostać gruntownie zdezynfekowane, nim wymówią je ponownie. – OJEJ. CÓŻ, TAK CZY OWAK DZIĘKUJĘ CI.

– Co? Co? – zapytał Johnny Dwie Kości.

Usiadł w piasku i czekał, i czekał, ale odpowiedzi się nie doczekał. Azirafal ruszył dalej.

* * *

Cytryna Dwukonna był tonton macoute,wędrownym ho-unganem[64], niósł na ramieniu torbę zawierającą rośliny magiczne, rośliny lecznicze, szczątki dzikiego kota, czarne świece, proszek wytworzony głównie ze skóry pewnej suszonej ryby, zdechłą stonogę, pół butelki Chivas Regał, dziesięć papierosów rothmans oraz egzemplarz “Co słychać na Haiti".

Podniósł nóż, a potem jednym wypróbowanym ruchem urżnął głowę czarnemu kogutowi. Krew trysnęła na jego prawą rękę.

– Loa, nawiedź mnie – zaintonował. – Gros Bon Ange przyjdź do mnie.

– GDZIE JESTEM? – powiedział sam do siebie.

– Czy to mój Gros Bon Ange?—spytał siebie.

– UWAŻAM, ŻE PYTANIE JEST NADER OSOBISTE – odrzekł. – TO ZNACZY W OBECNEJ SYTUACJI. ALE CZYNI SIĘ STARANIA, DO PEWNEGO STOPNIA. ROBI SIĘ, CO MOŻNA.

Cytryna zauważył, że jedna z jego rąk sięga po koguta.

– DOŚĆ NIEHIGIENICZNE MIEJSCA NA GOTOWANIE, NIE UWAŻASZ? TUTAJ, W DŻUNGLI. CZY MAMY ROŻEN, CO?! CO TO ZA MIEJSCE?!

– Haityjskie.

– A NIECH TO! WCALE NIE BLISKO. ALE MOGŁO BYĆ GORZEJ, ACH, PORA MI W DROGĘ. BĄDŹ ZDRÓW. I Cytryna Dwukonna był już tylk^Bram w swej głowie.

– Do dupy z Loasami – mruknął pod nosem. Przez chwilę patrzył tępo w przestrzeń, a potem sięgnął po torbę i Chivas Regał. Istnieją przynajmniej dwa sposoby, by z kogoś zrobić zombi. Wybrał najłatwiejszy.

Z plaż głośno dobiegały uderzenia przyboju. Palmy zatrzęsły się.

Nachodziła burza.

* * *

Światła rozjarzyły się. Ewangeliczny chór Kabel Energetyczny (Nebraska) wybuchnął hymnem Jezus jest monterem telefonicznym w centralce mego życia", prawie zagłuszając wycie coraz silniejszego wiatru.

Marvin O. Bagman poprawił krawat, w lustrze skontrolował swój uśmiech, poklepał po tyłku swą osobistą asystentkę (Panna Cin-di Kellerhals, Dziewczyna Miesiąca lipcowego numeru “Penthouse" sprzed trzech lat, ale odrzuciła to wszystko z chwilą, gdy zrobiła karierę) i wstąpił na podłogę studia.

Jezus nie odłoży słuchawki nim ukończysz rozmowę, Z nim nigdy nie ma pomyłkowych połączeń, A gdy nadejdzie rachunek, wszystko będzie wymienione jak należy, Bo on jest monterem telefonicznym w centralce mego życia

śpiewał chór. Marvin lubił tę pieśń. Sam ją napisał.

Do innych napisanych przez niego pieśni należały: “Wesoły Mister Jezus", Jezu, czy mogę odejść i zamieszkać u Ciebie?", “Ten drogi płomienny krzyż", Jezus jest nalepką na zderzaku mojej duszy" oraz “Gdy mnie ogarnia uniesienie, chwytaj kierownicę mej furgonetki". Znajdowały się wszystkie w Jezus jest mym kumplem" (LP, kaseta i CD) i co cztery minuty były reklamowane w audycji ewangelizacyjnej Bagmana[65].

Pomimo że wiersze piosenek się nie rymowały ani z reguły nie było w nich żadnego sensu i że Marvin, niezbyt uzdolniony muzycznie, ukradł wszystkie melodie ze zbioru starych pieśni country, sprzedano ponad cztery miliony egzemplarzy Jezus jest mym kumplem".

Marvin wystartował jako pieśniarz country, śpiewając stare utwory Conwaya Twitty i Johnny'ego Casha.

Dawał regularnie koncerty na żywo w więzieniu San Quen-tin, póki ludzie od praw obywatelskich nie wydobyli go stamtąd na podstawie ustawy o okrutnym i wyjątkowym trybie odbywania kary.

A wtedy Marvin nabawił się religii. Nie cichej, osobistej, obejmującej dobre uczynki i przyzwoite życie; nawet nie tej, która pociąga za sobą włożenie garnituru i dzwonienie do drzwi mieszkań, lecz tej, która polega na posiadaniu własnej sieci TV i powodowaniu, by ludzie przysyłali pieniądze.

Stworzył bezbłędny program telewizyjny: Godzinę Energetyczną Marvina (program, który fundamentalistom przyniósł radość). Cztery trzyminutowe hymny z longplaya, dwadzieścia minut ognia piekielnego i pięć minut uzdrawiania. (Pozostałe dwadzieścia trzy minuty zajmowało na przemian przymilanie się, błaganie, straszenie, upraszanie, a od czasu do czasu po prostu żądanie pieniędzy.) Początkowo naprawdę przyprowadzał do studia ludzi, których uzdrawiał, ale przekonał się, że jest to zbyt skomplikowane, obecnie więc tylko ogłaszał świadeS^|» uprzejmie nadsyłane mu przez widzów z całej Ameryki cudownie uleczonych w czasie oglądania programu. To było znacznie prostsze – nie musiał już wynajmować aktorów, a żadnym sposobem nikt nie mógł sprawdzić, w ilu wypadkach rzeczywiście odniósł sukces[66].

Świat jest o wiele bardziej skomplikowany, niż sądzi większość ludzi. Wiele osób uważało na przykład, że Marvin nie jest prawdziwie wierzący, ponieważ zarabiał na tym tyle pieniędzy. Mylili się. On wierzył całym sercem. I mnóstwo z napływających pieniędzy wydawał na to, co według niego było dziełem Pańskim.

Na linii telefonicznej do Zbawiciela nigdy nie ma zakłóceń, Jest pod swym numerem o każdej porze, dniem i nocą, A gdy nakręcisz J-E-Z-U-S, połączenie jest zawsze bezpłatne, On jest monterem telefonicznym w centralce mego życia.

Gdy skończyła się pierwsza pieśń, Marvin stanął przed kamerami i wzniósł ręce, prosząc skromnie o ciszę. W reżyserce ściszono taśmę z oklaskami.

– Bracia i siostry, dziękuję, dziękuję, czyż to nie było piękne? I pamiętajcie, że możecie usłyszeć tę pieśń i inne, równie budujące nagrania z płyty Jezus jest mym kumplem", wystarczy, jeśli zatelefonujecie teraz pod numer 1-800-CASH i zgłosicie wasz dar.

Spoważniał.

– Bracia i siostry, mam wiadomość dla was wszystkich, pilną wiadomość od naszego Pana, dla was wszystkich, mężczyzn, kobiet i małych dzieci, przyjaciele, opowiem więc wam o Apokalipsie. Wszystko to macie w waszych Bibliach, w Objawieniu, które nasz Pan dał świętemu Janowi na Patmos, oraz w Księdze Daniela. Pan zawsze, przyjaciele, mówi po prostu o waszej przyszłości. A więc co się zdarzy?

Wojna. Zaraza. Głód. Śmierć. Rzeki krwi. Wielkie trzęsienia ziemi. Rakiety nuklearne. Straszliwe czasy nadchodzą, bracia i siostry. I jest tylko jeden sposób, by ich uniknąć.

Nim nadejdzie zniszczenie, nim wyjadą Czterej Jeźdźcy Apokalipsy, nim nuklearne rakiety spadną jak deszcz na niewierzących, wtedy nadejdzie Wniebowzięcie.

Co to takiego Wniebowzięcie? Słyszę jak wołacie.

Gdy nadejdzie Wniebowzięcie, bracia i siostry, wszyscy prawdziwi wierzący zostaną wzniesieni w powietrze; ono zupełnie nie będzie się interesować, co robicie; możecie być w wannie, możecie być przy pracy, możecie prowadzić samochód albo zwyczajnie siedzieć w domu i czytać Biblię. Nagle znajdziecie się w powietrzu, w doskonałych i niezniszczalnych ciałach. I będziecie wysoko w powietrzu, patrzący z góry na świat, na który nadciągną lata zniszczenia. Tylko wierzący zostaną ocaleni, tylko ci z was, którzy narodzili się na nowo unikną bólu i śmierci, i okropności, i ognia. A wtedy rozpocznie się wielka wojna między Niebem i Piekłem, i Niebo zniszczy siły Piekła, i Bóg otrze łzy cierpiących, i nie będzie już więcej śmierci ani zmartwień, ani płaczu, ani bólu i będziecie się kąpać w chwale na zawsze i na zawsze...

Nagle przerwał.

– NO, CAŁKIEM NIEZŁA PRÓBA – oświadczył zupełnie innym głosem. – TYLKO, ŻE TO BĘDZIE ZUPEŁNIE INACZEJ. NAPRAWDĘ INACZEJ


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю