Текст книги "Dobry omen"
Автор книги: Terence David John Pratchett
Соавторы: Neil Gaiman
сообщить о нарушении
Текущая страница: 17 (всего у книги 22 страниц)
* * *
Spójrzcie na Crowleya, który robi 110 mil na godzinę w stronę Oxfordshire. Nawet najbardziej niedbały obserwator zauważyłby w związku z nim szereg dziwnych rzeczy. Na przykład zaciśnięte zęby oraz ponury, czerwony blask bijący zza jego ciemnych okularów. Oraz samochód. Samochód wyraźnie był wskazówką.
Crowley rozpoczął podróż swym bentleyem i niech diabli wezmą, jeśli nie ukończy jej również bentleyem. Nie szło o to, by ten typ pajaca motoryzacyjnego posiadającego własną parę gogli motocyklowych, mógł orzec, iż ma tu do czynienia z zabytkowym bentleyem. Teraz już by nie mógł. Nie byłby nawet zdolny powiedzieć, że to jest bentley. Byłby nawet zaledwie w połowie przekonany, że ma do czynienia z samochodem.
Przede wszystkim nie było na nim ani śladu lakieru. Być może jeszcze nadal pozostał czarny w miejscach, gdzie nie pokrywały go wielkie rdzawe, czerwonawobrązowe plamy, ale to była tylko matowa czerń spalenizny. Wóz podróżował wewnątrz własnej kuli ognistej jak kapsuła ładownika podczas wyjątkowo trudnego lądowania.
Metalowe felgi kół otaczała cienka warstewka spieczonej, stopionej gumy, ale biorąc pod uwagę, że felgi nadal w jakiś sposób toczyły się o cal ponad powierzchnią szosy, zawieszeniu nie robiło to szczególnej różnicy.
Ponadto powinien był rozpaść się już całe mile temu.
Właśnie wysiłek utrzymywania go w całości powodował, że Crowley zaciskał zęby, a biokosmiczne sprzężenie zwrotne wywoływało czerwony blask oczu. To oraz wysiłek, jaki musiał poświęcać pamiętaniu, by nie zacząć oddychać.
W taki sposób nie czuł się od czternastego wieku.
* * *
Atmosfera w odkrywce była obecnie bardziej przyjacielska, ale nadal napięta.
– Musicie mi pomóc to uporządkować – powiedział Adam. – Ludzie próbowali to uporządkować przez tysiące lat, ale my musimy to uporządkować teraz. Pokiwali głowami na znak zgody.
– Widzicie, ta rzecz jest – powiedział Adam – ta rzecz jest... no, znacie Tłustego Johnsona.
Wszyscy ONI kiwnęli głowami. Wszyscy znali Tłustego Johnsona i członków drugiego gangu w Lower Tadfield. Był starszy i niezbyt przyjemny. Rzadko kiedy zdarzał się tydzień bez bójki.
– No więc – powiedział Adam – my zawsze wygrywamy, prawda?
– Prawie zawsze – powiedział Wensleydale.
– Prawie zawsze – powtórzył Adam. -1...
– W każdym razie więcej niż na pół – zauważyła Pepper. – Bo, pamiętacie, kiedy była ta cała historia z przyjęciem dla starszych w sali w naszej wsi, kiedy my...
– To się nie liczy – orzekł Adam. – Im kazali sobie pójść tak samo jak nam. A zresztą starsi ludzie powinni lubić słuchać głosów, jak się dzieci bawią, gdzieś to czytałem i nie rozumiem, dlaczego nam kazali sobie pójść tylko dlatego, że mamy nie taki jak trzeba rodzaj starszych... – Przerwał. – Tak czy inaczej... my jesteśmy od nich lepsi.
– Och, my jesteśmy lepsi – zgodziła się Pepper. – Masz całkowitą rację. Jesteśmy lepsi od nich na mur. Tyle że nie zawsze wygrywamy.
– A pomyślcie – rzekł powoli Adam – że moglibyśmy ich pobić na zaś. Zrobić, żeby się wynieśli albo co. Zrobić, żeby na pewniaka nie było w Lower Tadfield więcej fajnych gangów poza naszym. Co o tym myślicie?
– Co, chcesz powiedzieć, że on będzie... nieżywy? – zapytał Brian.
– Nie. Tylko... tylko wybyły.
ONI zamyślili się nad tym problemem. Tłusty Johnson był faktem w ich życiu od chwili, gdy osiągnęli wiek wystarczający, by dawać sobie wzajem po głowie lokomotywką od kolejki. Próbowali ogarnąć umysłowo koncepcję świata z dziurą w kształcie Johnsona.
Brian podrapał się po nosie.
– Uważam, że byłoby świetnie bez Tłustego Johnsona – oświadczył. – Pamiętacie, co zrobił na moim przyjęciu urodzinowym? I to ja miałem nieprzyjemności z tego powodu.
– No, nie wiem – odezwała się Pepper. – Znaczy się, już by nie było tak ciekawie bez starego Tłustego Johnsona i jego gangu. Jak się nad tym zastanowić. Była masa zabawy ze starym Tłustym John-sonem i Johnsonitami. Pewnie musielibyśmy znaleźćinny gang albo co.
– Mi się wydaje – powiedział Wensleydale – że jakby zapytać ludzi w Lower Tadfield, toby powiedzieli, że lepiej by im się wiodło bez Johnsonitów albo ICH. – Nawet Adamem to wstrząsnęło. Wensleydale kontynuował ze stoicyzmem: – Klub starych by to powiedział. I Picky. I...
– Ależ my jesteśmy ci dobrzy... – zaczął Brian. Zawahał się. -No, OK– powiedział – ale idę o zakład, że by pomyśleli, że jakby nas tu nie było, to by było, ojej, jak mniej ciekawie.
– Tak – powiedział Wensleydale. – To właśnie miałem na myśli. Ludzie tu naokoło nie chcą nas albo Johnsonitów – ciągnął markotnie – i się zawsze nas czepiają tylko o takie, że my jeździmy na rowerach albo na deskorolkach na ich chodnikach i robimy za
dużo hałasu i takich. To tak jak powiedziano w książkach do historii. Tablice na obu waszych domach. Wszyscy zamilkli.
–Jedna z tych niebieskich – odezwał się wreszcie Brian – co mówi: Adam Young tu mieszkał albo co.
Normalnie tego rodzaju tekst prowadziłby do pięciominutowej bezładnej dyskusji, gdy ONI byli w odpowiednim nastroju, ale Adam uznał, że nie czas na to.
– Więc to, co wszyscy mówicie – podsumował w swym najlepszym stylu przewodniczącego – to jest, że całkiem nie byłoby dobrze, gdyby Tłusty Johnson pobił ICH albo odwrotnie?
– Zgadza się – odrzekła Pepper. – Ponieważ – dodała -jeśli my ich pobijemy, to musimy zostać własnymi śmiertelnymi wrogami. To bym była ja i Adam przeciw Brianowi i Wensleyowi. – Wyprostowała się. – Każdemu jest potrzebnyjego Tłusty Johnson.
– Ano – powiedział Adam. – To właśnie myślałem. Nic w tym dobrego, jeśli ktokolwiek zwycięży. To właśnie myślałem. – Popatrzył na Psa albo poprzez Psa.
– Mi to się wydaje całkiem proste – powiedział prostując się Wensleydale. – Nie rozumiem, czemu trzeba tysięcy lat, żeby do tego dojść.
– Bo ci ludzie, którzy do tego chcieli dochodzić, to byli mężczyźni – rzekła znacząco Pepper.
– Nie kapuję, czemu potrzebujesz stanąć po jakiejś stronie – zauważył Wensleydale.
– Oczywiście potrzebuję być po jakiejś stronie – odparła Pepper. – Każdy musi być po jakiejś stronie w czymś. Adam, jak się zdawało, podjął decyzję.
– Tak. Ale uważam, że można stworzyć własną stronę. Teraz idźcie po wasze rowery – powiedział spokojnie. – Myślę, że lepiej będzie, jak sobie wyjedziemy i porozmawiamy z niektórymi ludźmi.
ROZDZIAŁ XVII
Putputputputputput– skuter madame Tracy jechał sobie po Crouch End High Street. Był to jedyny pojazd poruszający się po ulicy przedmieścia Londynu zatkanej nieruchomymi samochodami, taksówkami i czerwonymi londyńskimi autobusami.
– Nigdy w życiu nie widziałam takiego korka drogowego – powiedziała madame Tracy. – Zastanawiam się, czy nie było jakiegoś wypadku.
– Zupełnie prawdopodobne -powiedział Azirafal. A potem inny głos: – Mister Shadwell, jeśli pan mnie nie obejmie, to pan spadnie. Wie pan przecież, że to nie było zbudowane dla dwóch osób.
– Trzech – mruknął Shadwell, zaciskając z całej siły jedną dłoń na siodełku, a drugą na gromowej strzelbie.
– Mister Shadwell, nie mam zamiaru się powtarzać.
– To musi pani zatrzymać, żeby mogłem poprawić mom broń – westchnął Shadwell.
Madame Tracy zachichotała jak wypadało, ale podjechała do krawężnika i zatrzymała skuter.
Shadwell przezwyciężył się i otoczył niechętnymi ramionami madame Tracy, a gromowa strzelba sterczała między nimi jak przy-zwoitka.
Przez dziesięć minut jechali w deszczu bez słowa, putputput-putput, zaś madame Tracy ostrożnie przeciskała się między samochodami i autobusami.
Madame Tracy poczuła, że jej oczy zostają skierowane ku szybkościomierzowi, całkiem bez sensu, pomyślała, jako że nie działał od 1974 roku, a i przedtem nie pokazywał dobrze.
– Droga pani, z jaką szybkością, wedlugpani, poruszamy się?-spytał Azirafal.
– Bo co?
– Ponieważ wydaje mi się, ze pieszo poruszalibyśmy się nieco szybciej.
– Nooo, jeśli jadę tylko ja, najwyższa szybkość wynosi około piętnastu mil na godzinę, ale wraz z panem Shadwellem, musi to być...
– Cztery albo pięć mil na godzinę -przerwała sobie.
– Tak i mnie się wydaje – /godziła się. Zza jej pleców doleciał kaszel.
– Kobito, czy nie możesz zwolnić ty piekielny maszyny? – zapytał zduszony głos. W szatańskim panteonie, którego, co oczywiste, Shadwell nienawidził w całości i słusznie, zarezerwował sobie szczególną nienawiść dla demonów szybkości.
– W takim wypadku -zauważył Azirafal – dostaniemy się do Tad-Jield za nieco mniej niż dziesięć godzin.
Madame Tracy zamilkła na chwilę, po czym spytała:
– A jak daleko jest to Tadfield?
– Okolo czterdziestu mil.
– Mhm – powiedziała madame Tracy, która kiedyś pojechała tym skuterem parę mil do pobliskiego Finchley odwiedzić siostrzenicę, ale od tej pory jeździła tylko autobusem z powodu dziwnych dźwięków, jakie skuter zaczął wydawać w drodze powrotnej.
– ...prawdę– powiedziawszy, powinniśmy jechać mniej więcej siedemdziesiątką, jeśli mamy zdążyć na czas -rzekł Azirafal. – Hmm. Sierżancie Shadwell? Proszę się teraz trzymać bardzo mocno.
Putputputputput i błękitna aureola zaczęła otaczać skuter i jego pasażerów łagodnym blaskiem, podobnym do powidoku. Put-[ putputputput i skuter niezdarnie uniósł się nad ziemią bez widocz-; nej podpory, lekko się zataczając, póki nie osiągnął wysokości mniej więcej pięciu stóp.
– Proszę nie patrzeć w dół, sierżancie Shadwell -doradził Azirafal.
– ... – odparł Shadwell zacisnąwszy powieki, z poszarzałym czo-; łem, nie patrząc w ogóle nigdzie.
– A więc w drogę.
W każdym dysponującym wielkim budżetem filmie fantastycz-no-naukowym znajduje się scena, w której statek kosmiczny wielkości Nowego Jorku nagle osiąga szybkość światła. Brzęczący odgłos jakby drewnianej linijki pociągniętej po kancie biurka, oślepiająca refrakcja światła i nagle wszystkie gwiazdy rozbiegają się na boki, a on znika. I było dokładnie tak, z tym wyjątkiem, że zamiast świecącego dwunastomilowego statku leciał podejrzanej białości dwudziestoletni skuter. I żadnych specjalnych tęczowych efektów. I zdaje się, że nie leciał szybciej, niż dwieście mil na godzinę. I zamiast pulsującego, coraz wyższego kwilenia, słychać było tylko putput-putputput...
Fruuuuuu.
Ale poza tym było dokładnie tak, jak w filmie.
Tam, gdzie M25, obecnie wrzeszczące, nieruchome koło, przecina wiodącą do Oxfordshire M40, gromadziło się coraz więcej policji. Od chwili, gdy pół godziny wcześniej Crowley przejechał to skrzyżowanie, siły te podwoiły się. W każdym razie od strony M40. Nikt nie mógł wyjechać z Londynu.
W dodatku oprócz policji stało wokoło jeszcze w przybliżeniu dwustu innych, badających M25 przez lornety. W ich skład wchodzili przedstawiciele armii jej królewskiej mości, oddziału rozbrajania bomb, M15, M16, wydziału specjalnego oraz CIA. Jak również człowiek sprzedający hot-dogi.
Wszystkim było zimno i mokro; byli też zakłopotani i rozdrażnieni; z wyjątkiem jednego policjanta, który był mokry, zziębnięty, zakłopotany, rozdrażniony i rozwścieczony.
– Słuchajcie. Nic mnie nie obchodzi, czy mi wierzycie, czy nie – westchnął. – Mówię wam tylko, co widziałem. To był stary wóz, rolls albo bentley, jeden z tych modnych. Przejechał wiaduktem.
Przerwał mu jeden z wyższych stopniem przedstawicieli wojsk
technicznych.
– Tego nie mógł zrobić. Według naszych instrumentów temperatura nad M25 przekracza siedemset stopni Celsjusza.
– Albo sto czterdzieści poniżej zera – dodał jego pomocnik.
– ...albo sto czterdzieści stopni poniżej zera – zgodził się wyższy wojskowy. -W tej sprawie zdaje się istnieć pewna rozbieżność, choć ja uważam, że możemy spokojnie przypisać ją jakiemuś błędowi technicznemu , ale faktem jest, że nie możemy nawet wysłać helikoptera prosto nad M25, nie uzyskując z niego pieczeni helikopterowej. Jakim sposobem chce mnie pan przekonać, że zabytkowy samochód przejechał tamtędy bez szwanku?
– Nie powiedziałem, że przejechał tamtędy bez szwanku -sprostował policjant, poważnie zastanawiający się nad opuszczeniem szeregów Policji Metropolitalnej i otwarciem interesu wraz z bratem, który właśnie rezygnował z pracy w Urzędzie Energii Elektrycznej i zamierzał założyć kurzą fermę. – Wybuchnął płomieniami. I po prostu jechał dalej.
– Czy pan poważnie spodziewa się, że uwierzymy... – zaczął
ktoś inny.
Wysoki, przenikliwy dźwięk, natarczywy i dziwaczny. Jakby tysiąca szklanych harmonik grających unisono,ale wszystkie trochę
* Byia to prawda. Nie istniał na Ziemi termometr, który można by przekonać, aby zarejestrował równocześnie +700° oraz -140°C; a taka właśnie panowała tam tempe-
fałszywie; jakby dźwięk molekuł powietrza zawodzących z bólu. I Fruuuuuu.
Nad ich głowami oto przepłynął, czterdzieści stóp nad ziemią, 5 zanurzony w ciemnoniebieskiej aureoli przechodzącej w czerwień ; na brzegach mały, biały skuter, a na nim kobieta w średnim wieku :.. w różowym hełmie motocyklowym i mocno do niej przytulony mężczyzna w płaszczu nieprzemakalnym oraz kasku w kolorze flu– 1oryzującej zieleni (skuter był zbyt wysoko, by ktokolwiek mógł zauważyć, że oczy mężczyzny są mocno zamknięte, ale jednak były). Kobieta wrzeszczała. To zaś, co wrzeszczała, brzmiało:
– Gerrrrronnnimooooo!
* * *
Jedną z zalet Wasabi, którą Newton zawsze chętnie podkreślał, jest, że bardzo trudno powiedzieć, kiedy jest mocno uszkodzony. Newton zmuszony był do poprowadzenia Dicka Turpina poboczem, gdyż środek zaścielały połamane gałęzie.
– Przez ciebie upuściłam wszystkie karty na podłogę! Samochód wskoczył ponownie na jezdnię. Cichy głosik wydobywający się z wnęki na rękawiczki oznajmił:
– Ostre rżenie wyciśnienia oreju.
– Nigdy już nie zdołam ich uporządkować -jęknęła.
– Nie musisz – odrzekł Newton z odcieniem szaleństwa w głosie. – Po prostu podnieś jedną. Dowolną. To bez znaczenia, którą.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– No, jeśli Agnes mówi prawdę, a my powtarzamy wszystko to, co ona przepowiedziała, to dowolna karta wybrana w tej chwili musi odnosić się do sytuacji. To logiczne.
– To nonsens.
– Doprawdy? Posłuchaj, znalazłaś się właśnie tutaj, ponieważ ona to przepowiedziała. A czy pomyślała, co powiesz pułkownikowi? Jeśli uda nam się go zobaczyć, co oczywiście się nie uda.
–Jeśli będziemy rozsądni...
– Posłuchaj. Znam takie miejsca. Mają ogromnych strażników wyrzeźbionych z drzewa pilnujących bram, Anathemo, i mają oni białe hełmy i prawdziwe karabiny, rozumiesz, które strzelają prawdziwymi pociskami zrobionymi z prawdziwego ołowiu, które potrafią wleźć prosto w ciebie, obrócić się i wyjść tą samą drogą, nim zdążysz powiedzieć: “Przepraszam bardzo, mamy powody przypuszczać, że trzecia wojna światowa ma wybuchnąć w najbliższej chwili i że to przedstawienie ma się zacząć właśnie tutaj", a wtedy pojawiają się poważni ludzie w garniturach z wypukłościami pod marynarkami, którzy zabierają cię do małego pokoju bez okien i zadają ci pytania w rodzaju: czy jesteś obecnie lub też byłaś kiedykolwiek członkiem lewicowej organizacji wywrotowej w rodzaju każdej z brytyjskich partii politycznych. I...
–Jesteśmy prawie na miejscu.
– Popatrz, tu są bramy i płoty z drutu kolczastego i wszystko inne! I zapewne taka rasa psów, która zjada ludzi!
– Uważam, że stajesz się nadmiernie podniecony – powiedziała spokojnie Anathema, podnosząc ostatnią kartę z podłogi samochodu.
– Nadmiernie podniecony? Nie! Bardzo spokojnie zaczynam się martwić o to, że ktoś może mnie zastrzelić!
–Jestem pewna, że gdybyśmy mieli zostać zastrzeleni, Agnes wspomniałaby o tym. W takich sprawach ona jest bardzo dobra. -Zaczęła w roztargnieniu tasować karty z proroctwami. – Wiesz -powiedziała, starannie przełożywszy karty na dwie kupki i stasowawszy obie razem – gdzieś czytałam, iż istnieje sekta, która wierzy, że komputery są narzędziem Szatana. Mówią, że Armageddon nadejdzie, ponieważ Antychryst dobrze posługuje się komputerami. Podobno jest coś o tym w Apokalipsie. Sądzę, że musiałam czytać o tym w gazecie bardzo niedawno...
– “Daily Maił". List z Ameryki. Eee, trzeciego sierpnia – po-
wiedział Newton. – Zaraz po relacji o tej kobiecie w Worms w Ne-brasce, która nauczyła swą kaczkę grać na akordeonie.
– Mm – powiedziała Anathema, rozkładając na kolanach karty tekstem do dołu.
A więc komputery są narzędziem Szatana?, pomyślał Newton. W to mógł uwierzyć bez trudu. Komputery musiały być czyimś narzędziem, a on był pewien tylko tego, że tym kimś nie był on.
Wóz szarpnąwszy, zatrzymał się.
Baza lotnicza wyglądała na dość sponiewieraną. Szereg wielkich drzew leżało przewróconych koło wejścia i kilku ludzi za pomocą koparki próbowało je usunąć. Wartownik patrzył na to bez zainteresowania, ale odwrócił się i chłodnym wzrokiem zmierzył samochód.
– W porządku – oświadczył Newton. – Wyciągnij kartę.
3001. Za Gniezdem Orła upadł ogromny Jasień[77].
– Czy to wszystko?
– Tak. Zawszeuważaliśmy, że to ma się jakoś do rewolucji rosyjskiej. Jedź dalej tą drogą i skręć w lewo.
Zakręt wyprowadził ich na wąską dróżkę; po jej lewej stronie znajdował się płot z drutu otaczający bazę.
– A teraz zatrzymaj się tutaj. Wozy często się tu zatrzymują i nikt na to nie zwraca uwagi – powiedziała Anathema.
– Co to za miejsce?
– To lokalna dróżka kochanków.
– Czy to dlatego wydaje się, że ma gumową nawierzchnię?
Przespacerowali się sto jardów ocienioną żywopłotem ścieżką, aż dotarli do jesionu. Agnes miała rację. Był całkiem duży. Upadł dokładnie w poprzek płotu.
Siedział na nim wartownik, paląc papierosa. Był Murzynem. Newton zawsze miał poczucie winy w obecności czarnych Amerykanów, na wypadek, gdyby chcieli go obwinie za dwieście lat handlu niewolnikami. j
Gdy się zbliżyli, wartownik wstał, a po chwili rozluźnił się.
– O, cześć, Anathemo – powiedział.
– Cześć, George. Okropną mieliśmy burzę, prawda?
–Jasne.
Poszli przed siebie. Patrzył za nimi, aż znikli mu z oczu.
– Znasz go? – spytał Newton z wymuszoną niedbałością.
– Ależ oczywiście. Czasem niektórzy z nich przychodzą do nas do pubu. Dość mili ludzie i bardzo czyści.
– Czy strzeliłby do nas, gdybyśmy weszli do środka?
– Zapewne groźnie wymierzyłby w nas broń – przyznała Anathema.
– To mi wystarczy. Więc co proponujesz?
– No, Agnes musiała coś wiedzieć. Przypuszczam więc, że mamy po prostu zaczekać. Nie jest już tak źle, gdy wiatr przycichł.
– Och. – Newton popatrzył na chmury gromadzące się nad horyzontem. – Dobra, stara Agnes – powiedział.
* * *
Adam wytrwale pedałował wzdłuż drogi, Pies biegł obok i od czasu do czasu z czystego podniecenia próbował _ ugryźć jego tylną oponę.
Rozległ się klaszczący dźwięk i Pepper wyjechała ze ścieżki swego domu. Rower Pepper zawsze można było odróżnić. Uznała, że znacznym jego ulepszeniem jest kawałek tektury sprytnie przymocowany żabkami do wieszania bielizny obok koła. Koty nauczyły się wykonywać manewr mijania, gdy była jeszcze o dwie ulice dalej.
– Kalkuluję sobie, że możemy pojechać na skróty przez Dro-vers Lane, a potem przez Roundhead Woods – powiedziała Pepper.
– Tam pełno błota – sprzeciwił się Adam.
– Zgadza się – odrzekła nerwowo Pepper. – Tamtą stroną jest pełno błota. Musimy pojechać koło kopalni kredy. Tam zawsze sucho z powodu kredy. A potem koło fermy od ścieków.
Dołączyli do nich Brian i Wensleydale. Rower Wensleydale'a był czarny, błyszczący i praktyczny. Briana mógł niegdyś być biały, ale jego kolor ukryła gruba warstwa błota.
– To głupie nazywać to bazą wojskową – orzekła Pepper. – Byłam tam w ten dzień od zwiedzania i nie mieli armat, rakiet ani nic. Tylko guziczki i skale, i grały orkiestry dęte.
– Tak – powiedział Adam.
– Guziczki i skale są nie bardzo wojskowe – dodała Pepper.
– No, nie wiem, słowo daję – odrzekł Adam. – To zadziwiające, co można zrobić z guziczkami i skalami.
– Dostałem zestaw na Gwiazdkę – poinformował Wensleydale. – Wszystkie elektryczne kawałki. I było tam trochę guziczków i skal. Można było zrobić z tego radio albo takie, co robi biip-biip.
– No, nie wiem – powtórzył zamyślony Adam. – Myślę raczej o pewnych ludziach, jak się wtrącają do światowej wojskowej sieci łączności i mówią wszystkim komputerom i takim, żeby zaczęli się bić.
– Oooo – powiedział zaskoczony Brian. – To by było paskudne.
– Tak jakby – odparł Adam.
* * *
Być prezesem Związku Mieszkańców Lower Tadfield – oto wzniosłe i samotne przeznaczenie.
R. P. Tyler, niski, dobrze odżywiony i zadowolony, kroczył wiejską ścieżką w towarzystwie Shutzi, pudla miniaturowego jego żony. R. P. Tyler znał różnicę między dobrem i złem; w jego życiu nie istniały moralne półcienie jakiegokolwiek rodzaju. Ale nie zadowalał go tak prosty fakt, iż zapewniono mu łaskę rozróżniania słusznego od niesłusznego. Czuł, że jego świętym obowiązkiem jest wskazanie ich światu.
Nie dla R. P. Tylera skrzynka po mydle[78], polemiczny wiersz, plakat. Wybranym forum R. P. Tylera była szpalta listów od czytelników tadfieldzkiego “Advertisera". Jeśli drzewo sąsiada okazało się na tyle pozbawione szacunku, że roniło liście do ogrodu R. P. Tylera, R. P. Tyler najpierw starannie zmiatał je wszystkie, pakował do pudełek, a następnie stawiał pudełka przed drzwiami frontowymi sąsiada wraz z surowym listem. Na zakończenie pisał list do tadfieldzkiego “Adver-tisera". Jeśli ujrzał nastolatków siedzących na wioskowym błoniu, słuchających magnetofonów kasetowych i świetnie się bawiących, przyjmował na siebie obowiązek wskazania im błędności ich zachowań. A gdy już uciekł, poganiany drwinami, pisał do tadfieldzkiego ,Ad-yertisera" na temat upadku moralności oraz dzisiejszej młodzieży.
Od chwili, gdy w ubiegłym roku przeszedł na emeryturę, jego produkcja listów wzmogła się do tego stopnia, że nawet tadfieldzki ,Advertiser" nie był w stanie ich wszystkich drukować. No i rzeczywiście, list ukończony przez R. P. Tylera, nim udał się na wieczorną przechadzkę, rozpoczynał się od:
Panowie,
Zgtębokim smutkiem zauważam, iż dzisiejsze gazety już nie poczuwają się do obowiązków wobec swych czytelników, nas, osób opłacających wasze uposażenie...
Dokonał przeglądu opadłych gałęzi zaścielających wąską wiejską drogę. Nie przypuszczam, rozważał, by myśleli oni o rachunkach za uprzątanie, gdy przysyłają nam te burze. Rada parafialna zmuszona będzie do opłacenia rachunku za uprzątnięcie tego wszystkiego. A to my, podatnicy, opłacamy ich uposażenie...
W jego rozmyślaniu słowo “oni" oznaczało synoptyków zapowiadających stan pogody w czwartym programie[79] radia, których R. P. Tyler czynił odpowiedzialnymi za stan pogody.
Shutzi zatrzymał się koło przydrożnego buka, by zadrzeć łapę.
R. P. Tyler odwrócił wzrok, zaambarasowany. Mogło być prawdą, że jedynym powodem jego wieczornego spacerku dla zdrowia było umożliwienie ulżenia sobie, ale R. P. Tyler byłby głęboko zakłopotany, gdyby miał się sam przed sobą do tego przyznać. Popatrzył w górę na chmury burzowe. Piętrzyły się wysoko, olbrzymimi ławicami brudnej szarości i czerni. Ale nie tylko o to szło, że przebijały je rozwidlone języki błyskawic, jak w początkowych sekwencjach filmu o Frankensteinie, ale o to, w jaki sposób zatrzymywały się, docierając do granic Lower Tadfield. W ich zaś środku znajdowała się kolista luka światła dziennego; choć światło to było w jakiś sposób napięte i żółtawe niczym wymuszony uśmiech.
I było tak cicho.
Rozległ się niski ryk.
Wąską dróżką nadjeżdżało czterech motocyklistów. Przelecieli koło niego i zakręcili na skrzyżowaniu, płosząc bażanciego koguta, który nerwowo zafurkotał przez ścieżkę jak łuk rdzawego brązu i zieleni.
– Wandale! – zawołał za nimi R. P. Tyler.
Okolica nie została stworzona dla ludzi takich jak oni. Została stworzona dla ludzi podobnych jemu.
Szarpnął smycz Shutziego i pomaszerowali drogą.
W pięć minut później skręcił na skrzyżowaniu i ujrzał trzech motocyklistów stojących wokół przewróconego drogowskazu, ofiary burzy. Czwarty, wysoki mężczyzna z lustrzaną przyłbicą kasku, pozostał na motorze.
R. P. Tyler bez żadnego wysiłku, jednym skokiem wyciągnął wnioski. Ci wandale – oczywiście miał rację – przybyli w tę okolicę po to, aby zbezcześcić pomnik poległych oraz poprzewracać drogowskazy.
Już miał podejść do nich z całą surowością, gdy przyszło mu na myśl, że mają nad nim przewagę liczebną czterech do jednego i że są raczej wyżsi niż on, i że bez cienia wątpliwości są psychopatycznymi furiatami. W świecie R. P. Tylera nikt prócz psychopatycznych furiatów nie jeździł na motocyklach.
Uniósł więc wysoko podbródek i zaczął ich mijać dumnym krokiem, udając, iż ich nie zauważa[80], jednak układając w tym samym czasie w pamięci list (Panowie, dzisiejszego wieczoru ze smutkiem zauważyłem znaczną liczbę chuliganów na motocyklach nawiedzających naszą piękną wioskę. Czemuż, ach czemuż rząd nic nie robi w związku z tą plagą, która...)
– Cześć – powiedział jeden z motocyklistów, podnosząc przyłbicę i ukazując wychudłą twarz i krótko przystrzyżoną czarną bródkę. -Jakoś żeśmy się zgubili.
– A – powiedział z dezaprobatą R. P. Tyler.
– Drogowskaz chyba zdmuchnęło – powiedział motocyklista.
– Tak. Zakładam, iż tak było – zgodził się R. P. Tyler. Ze zdumieniem zauważył, że czuje głód.
– Taaa. No, nam trzeba do Lower Tadfield.
Brew uniosła się porozumiewawczo.
–Jesteście Amerykanami. Z bazy wojsk lotniczych, jak sądzę. (Panowie, gdy służyłem w wojsku, przynosiłem chlubę memu krajowi. Zauważam z przerażeniem i konsternacją, iż lotnicy z bazy sił powietrznych Tadfield jeżdżą po naszej godnej podziwu okolicy odziani nie lepiej niż pospolite opryszki. Chociaż doceniam ich znaczenie dla obrony wolności świata zachodniego...)
Ale w tym momencie wzięło górę jego umiłowanie udzielania wskazówek.
– Musicie zawrócić pół mili tą drogą, następnie skręcić w pierwszą w lewo, znajduje się ona w godnym ubolewania stanie zaniedbania, jak się obawiam, choć napisałem w tej sprawie do rady liczne listy, czy jesteście sługami społeczeństwa czy panami społeczeństwa, oto o co ich zapytałem, i ostatecznie kto opłaca wasze uposażenia? Następnie druga na prawo, tylko że ona nie jest, ściśle mówiąc, na prawo, jest na lewo, ale zauważycie, że w końcu zakręca ona w prawo, ma na drogowskazie napis Porrits Lane, ale oczywiście nie jest to Porrits Lane, wystarczy, jak popatrzycie na mapę sztabową, zobaczycie, że jest to po prostu wschodni koniec Forest Hill Lane, wjedziecie do wsi, teraz przejedziecie koło “Byka i Skrzypiec" (to jest pub), a potem, kiedy dotrzecie do kościoła (wykazałem ludziom, którzy układają mapy sztabowe, że jest to kościół z iglicą, a nie kościół z wieżą, a nawet napisałem do tadfieldzkiego ,Advertisera", proponując zorganizowanie lokalnej kampanii dla uzyskania poprawki na mapie i mam głęboką nadzieję, że gdy tylko ci ludzie zdadzą sobie sprawę, z kim mają do czynienia, ujrzymy jak pośpiesznie zmieniają front), następnie dojedziecie do skrzyżowania, a wtedy skierujecie się albo w rozgałęzienie na lewo, albo pojedziecie prosto, tak czy tak dojedziecie do bazy lotnictwa (choć lewe rozgałęzienie jest prawie o jedną dziesiątą mili krótsze) i nie możecie zabłądzić.
Głód gapił się na niego zakłopotany.
–Ja, ee, ja nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem... – zaczął.
–JA ZROZUMIAŁEM. RUSZAJMY
Shutzi cicho zaskowyczał i jednym skokiem schronił się za R. P. Tylera i tam już, drżący, pozostał.
Obcy powsiadali na swe motocykle. Jeden z nich, w bieli (hipis, jak go z wyglądu ocenił R. P. Tyler) upuścił puste opakowanie po frytkach na trawiaste pobocze.
– Proszę wybaczyć – warknął Tyler. – Czy to opakowanie należy do pana?
– Och, nie tylko do mnie – powiedział chłopiec. – Należy do wszystkich.
R. P. Tyler wyprostował się na całą wysokość[81].
– Młody człowieku – powiedział. – Co by pan poczuł, gdybym przyszedł do pańskiego domu i wszędzie rozrzucił śmiecie? Skażenie uśmiechnął się tęsknie.
– Wielką, wielką przyjemność – wyszeptał. – Och, to by było cudowne.
Pod jego motocyklem kałuża oleju rozpłynęła się tęczowo na mokrej drodze.
Silniki zawarczały.
– Czegoś nie zrozumiałam – powiedziała Wojna. – Czemu mamy właściwie zmieniać front koło kościoła?
– PO PROSTU JEDŹ ZA MNĄ – powiedział wysoki stojący na przedzie i cała czwórka ruszyła.
R. P. Tyler patrzył w ślad za nimi, póki jego uwagi nie odwrócił zbliżający się dźwięk klakklakklak. Odwrócił się. Cztery figurki na rowerach przemknęły koło niego, a blisko za nimi podążała galopująca postać małego pieska.
– Wy! Stać! – krzyknął R. P. Tyler.
ONI przyhamowali, zatrzymali się i popatrzyli na niego.
– Wiedziałem, że to ty, Adamie Young i twoja mała, hm, klika.
Co, jeśli wolno mi spytać, wy, dzieci, robicie poza domem o tej nocnej porze? Czy wasi ojcowie o tym wiedzą? Przywódca rowerzystów odwrócił się.
– Nie rozumiem, jak może pan mówić, że jest późno – oświadczył. – Wydaje mi się, wydaje mi się, że jeśli słońce jest jeszcze na niebie, to nie jest późno.
– Tak czy inaczej minęła już pora, kiedy powinniście być w łóżkach – poinformował ich R. P. Tyler – i nie pokazuj mi języka, młoda panienko – to było do Pepper – albo napiszę list do twojej matki, informując ją o godnym pożałowania i nieodpowiednim dla dobrze wychowanej panienki stanie manier jej potomstwa.
– To proszę wybaczyć – oświadczył boleśnie dotknięty Adam. -Pepper tylko patrzyła na pana. Nie wiem, żeby było jakieś prawo przeciw patrzeniu.
W trawie zakotłowało się. Shutziemu, który był wyjątkowo dystyngowanym francuskim pudełkiem miniaturowym, jakie posiadają wyłącznie ludzie, którzy nigdy nie potrafili w swym budżecie domowym znaleźć miejsca dla dzieci, zagroził Pies.
– Paniczu Young – rozkazał R. P. Tyler – proszę zabrać swego... swego kundla od mego Shutzi. – Tyler nie ufał Psu. Gdy po raz pierwszy spotkał go trzy dni temu, Pies na niego zawarczał, a oczy rozbłysły mu czerwienią. To skłoniło Tylera do rozpoczęcia listu podkreślającego, że Pies niewątpliwie ma wściekliznę, z pewnością stanowi niebezpieczeństwo dla społeczeństwa i powinien dla dobra powszechnego zostać unicestwiony – dopóki żona nie zwróciła mu uwagi, że świecące czerwone oczy nie są symptomem wścieklizny oraz, prawdę powiedziawszy, nie widuje się ich nigdzie poza tego typu filmami, których żadne z Tylerów za nic by nie oglądało, ale wiedziało o nich wszystko, co potrzebowało wiedzieć, dziękujemy bardzo.
Adam zdumiał się.
– Pies nie jest kundlem. Pies jest wyjątkowym psem. Jest mądry. Psie, daj spokój temu okropnemu, staremu pudlowi pana Tylera.
Pies go zignorował. Pies ciągle jeszcze miał do dogonienia mnóstwo psowatości.
– Psie – rzekł złowieszczym tonem Adam. Jego pies przypadł do roweru swego pana.