355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Terence David John Pratchett » Dobry omen » Текст книги (страница 8)
Dobry omen
  • Текст добавлен: 15 октября 2016, 02:09

Текст книги "Dobry omen"


Автор книги: Terence David John Pratchett


Соавторы: Neil Gaiman
сообщить о нарушении

Текущая страница: 8 (всего у книги 22 страниц)

– Kim jesteś? – zapytała Anathema.

– Adam Young. Mieszkam tu niedaleko.

– Ach tak. Dużo słyszałam o tobie – powiedziała, delikatnie wycierając ostatnie łzy. Adam pokraśniał z dumy. – Pani Henderson mówiła, że trzeba cię stale mieć na oku – kontynuowała.

– Znają mnie tutaj.

– Powiedziała, że pewnego dnia zawiśniesz na stryczku. Adam skrzywił się. W okolicy nie mówiono o nim najlepiej, ale lepsze to niż nie dostrzegana przeciętność.

– Powiedziała też, że jesteś najgorszy z całej bandy – dodała weselej. Adam przytaknął. – A dokładnie to powiedziała: Niech się panienka pilnuje przed nimi. To najgorsze typy spod ciemnej gwiazdy. A ten Adam to skaranie boskie.

– Dlaczego pani płakała? – Adam wpadł jej w słowo.

– Płakałam? Och, tak. Zgubiłam coś ważnego. Książkę.

– Pomogę szukać, jeśli pani chce – zaproponował Adam szarmancko. -Ja mam dużo książek. Sarn nawet napisałem jedną. Strasznie fajna. Całe osiem stron. O tym piracie, co potem był słynnym detektywem. I sam zrobiłem ilustracje – chwalił się wylewnie. -Jak pani chce, to pożyczę. Jest na pewno lepsza od tej, którą pani zgubiła. Zwłaszcza wtedy jak w rakiecie zjawia się dinozaur i jest strzelanina z kowbojami. Uśmieje się pani na pewno. Brian boki zrywał. Mówił, że czegoś takiego jeszcze nie widział.

– Dziękuję bardzo. To z pewnością bardzo dobra książka – powiedziała przymilnie. -Ale chyba nie skorzystam z twojej pomocy. Już za późno. – Spojrzała poważnie w oczy chłopca. – Znasz dobrze okolicę?

–Jak długa i szeroka. Każdy kamień.

– Czy widziałeś dwóch mężczyzn w dużym czarnym samochodzie?

– A to oni ją ukradli? – zapytał zaciekawiony. Pościg za międzynarodową szajką złodziei książek byłby wspaniałym akcentem na koniec dnia.

II

– Niezupełnie. W pewnym sensie. To znaczy pewno nie chcieli ukraść. Szukali Tadfield Manor. Byłam tam dziś rano, ale nikt nic nie wie. Chyba był jakiś wypadek.

Wpatrywała się w Adama. Było w nim coś dziwnego, czego nie potrafiła określić bliżej. Czuła jedynie, że znajomość z nim może okazać się bardzo ważna i że nie powinna jej lekceważyć. To coś...

– A jaka to książka? – zapytał Adam.

– “Przistoyne i akuratne profecye Agnes Nutter", czarownicy.

– Jakiej czarownicy?

– Takiej jak w Makbecie.

– Widziałem w telewizji. Dobre było, jak tam różni królowie załatwiali siebie. O rety! A dlaczego przystojne i akuratne?

– Przystojne kiedyś znaczyło dobre, szlachetne, a akuratne to tyle, co dokładne.

To dziwne. Czuła rosnące napięcie. Jak przed spotkaniem z gwiazdą albo prezydentem. Kiedy się pojawiali, wszystko inne przestawało istnieć. Było tłem.

Mieszkała tu od miesiąca. Z wyjątkiem pani Henderson, która czasem przypomniała sobie o sprzątaniu w domku, Anathe-ma, nie licząc zdawkowych uprzejmości, z nikim nie zamieniła słowa. Uznała, że będzie lepiej, jeśli potraktują ją jak artystkę. Bądź co bądź, znajdowała się w okolicy często odwiedzanej przez artystów.

Właściwie było tu naprawdę pięknie, zwłaszcza wokół wsi. Bajeczny sielski krajobraz. Gdyby Turner, Landseer i Palmer opowiedzieli sobie o urokach Tadfield przy dobrym piwie, a potem namówili Stubbsa, żeby domalował konie, powstałoby arcydzieło malarstwa pejzażowego.

Tym bardziej przykre, że to się miało wydarzyć właśnie tu. Przynajmniej według Agnes. Tak stało w książce, którą ona, Ana-thema, beztrosko zgubiła. Zrobiła co prawda fiszki, ale to, rzecz jasna, nie to samo.

Gdyby w pełni panowała nad myślami, zauważyłaby od razu, że ilekroć starała się skupić na Adamie, jej myśli omijały go. Rozpływały się jak we mgle. Spływały po przedmiocie rozważań niczym woda po kaczce. W obecności Adama nikt nie panował nad myślami. Niezależnie od płci i wieku.

– To ekstra! – zawołał Adam, któremu wciąż jątrzyła umysł zawartość przystojnych i akuratnych przepowiedni. – Na pewno jest tam, kto będzie mistrzem ekstraklasy i królem strzelców!

– Niestety, nie.

– A są rakiety?

– Niewiele.

– A roboty?

– Przykro mi.

– No to w takim razie dla mnie to wcale nie jest akuratne -oświadczył. – Co to za przyszłość bez rakiet i robotów?

Ta przyszłość to trzy dni. Zaledwie trzy dni, pomyślała posępnie Anathema. Zaproponowała chłopcu coś zimnego do picia. Adam zwlekał chwilę z odpowiedzią, ale postanowił wziąć byka za rogi.

– Psze pani, ja przepraszam, że pytam, ale czy pani jest no... czarownicą?

Oczy Anathemy zwęziły się. Dość tego, szanowna pani Hen-derson.

– Tak mówią. Niektórzy. Naprawdę jestem okultystką. Adam poweselał nieco.

– Aha, znaczy... No to w porządku. Zmierzyła go wzrokiem od góry do dołu.

– Chyba wiesz, kto to okultysta?

– No jasne – odparł zdecydowanie.

– A skoro już zaspokoiłeś ciekawość, to może jednak wejdziesz? Mnie też chce się pić. A propos,Adamie?

– Proszę?

– Pomyślałeś sobie, że jednak nie mam nic wspólnego z oczami, prawda?

– Kto? Ja? – zabrzmiało to jak: a skąd pani wie? Sytuację skomplikował pies. Nie chciał wejść do domku. Usiadł na progu i skamlał.

– No chodź, głuptasie – ponaglał Adam. – To tylko Domek Jaśminowy.

Spojrzał zakłopotany na Anathemę.

– Normalnie mnie słucha. Robi wszystko od razu.

– Niech się pobawi w ogródku.

– Nie. Ma robić, co mu powiem. Czytałem o tym w książce. Ważne jest konsekwentne i systematyczne ćwiczenie. Każdy pies da się wytresować. Tata powiedział, że mogę go mieć, jak go wytresuję. Pies, wchodź!

Pies zawył i spojrzał błagalnie. Serdelkowaty ogon kilka razy uderzył o podłogę.

Głos Jego Pana.

Z największą niechęcią, jakby wchodził do izby tortur, przesunął się nad progiem.

– Dobrze. Dobry pies – dumny Pan pochwalił podopiecznego.

Następna cząstka diabelskiej natury odeszła w niebyt...

Anathema zamknęła drzwi.

Na futrynie była podkowa – niemy świadek setek przeprowadzek i odwiedzin pamiętający czasy Czarnej Śmierci, kiedy to przybito ją, by strzegła domu przed złymi duchami. Była zardzewiała, pokryta patyną minionych stuleci i wielokrotnie malowana. Ani Adam, ani Anathema nie zwrócili uwagi na to, jak stygła rozgrzana do białości stal.

* * *

Gruby kożuch pokrywał zimne kakao Azirafala. Ciszę w pomieszczeniu przerywał tylko szelest przewracanych stronic.

Co pewien czas rozlegało się gniewne stukanie, gdy jakiś miłośnik książek dla dorosłych pomylił drzwi sklepów. Azirafal ignorował wszystkie dźwięki z zewnątrz.

W czasie lektury kilka razy nieomal zaklął z wrażenia.

* * *

Anathema nie rozgościła się na dobre w Jaśminowym Domku. Przyrządy i notatki tworzyły pokaźne sterty na dużym stole – widok zaiste ciekawy, rzec by można, przypominający tajną celę kapłana voodoo, który dopiero co okradł magazyn sprzętu akademii nauk lub NASA.

– Ale klawo! – zawołał Adam i zapytał, co to jest to na trzech nogach.

– Teodolit – odpowiedziała z kuchni Anathema – do wykrywania linii działowych i namiarów.

– A co to znaczy?

Wysłuchawszy wyjaśnienia, Adam stwierdził:

– O rany, naprawdę?

–Tak.

– Wszędzie dookoła?

–Tak.

–Ja ich nigdy nie widziałem. Ale bomba! Dookoła mnie tyle linii pola, aja nie widziałem ani jednej.

Rzadko słuchał czegoś oprócz radia, ale ostatnie dwadzieścia minut siedział z otwartymi ustami i zapartym tchem. W jego rodzinie nie mówiło się o zaklęciach i czarach poza okazjonalnym odpukiwaniem w nie malowane drewno i tfu, tfu, na psa urok. Jedynym ukłonem w stronę zjawisk nadprzyrodzonych były beznamiętne opowieści rodziców o świętym Mikołaju, który w nocy wchodzi do domu przez komin[27] i przynosi prezenty pod choinkę.

Marzył o czymś bardziej okultystycznym niż dożynki. Chłonął słowa kobiety jak bibuła atrament.

Pies leżał pod stołem i warczał. Miał coraz więcej wątpliwości co do siebie.

Anathema wierzyła nie tylko w pole siłowe, ale także w foki, wieloryby, rowery, deszczowe dżungle, chleb gruboziarnisty, odzyskiwanie papieru toaletowego, wyrzucanie Afrykanerów z RPA i Amerykanów z całego świata, włącznie z Long Island. Nie szufladkowała wierzeń i nie miała systemu, lecz jeden potężny konglomerat przekonań, przy którym objawienia Joanny d'Arc to opowiastki na dobranoc. Na skali wiary zdolnej do przenoszenia gór jej wiara wynosiłaby około pół alpa[28].

Adam nie słyszał nigdy słowa “środowisko", deszczowe dżungle Amazonii były dla niego rozdziałem zamkniętym, a przy tym wcale nie wydrukowanym na papierze toaletowym z odzysku.

Raz tylko przerwał monolog Anatherny, by wymienić poglądy na temat elektrowni jądrowych.

– Byłem w takiej elektrowni. Nudne jak flaki z olejem. Wcale nie było zielonych dymów i nic nie bulgotało. To granda, żeby nic nie bulgotowało jak przychodzi wycieczka. I jeszcze ci faceci... Żeby choć jeden miał kosmiczny skafander.

– Tam zaczynają bulgotanie dopiero po wyjściu wszystkich gości – odpowiedziała Anathema.

– Aha...

– Właśnie w tej chwili już ich nie ma.

– No i dobrze im tak, skoro nie bulgocą. Przytaknęła, wciąż próbując ustalić, na czym polega osobliwość Adama. Wreszcie znalazła. Adam nie emanował.

Była ekspertem w sprawach emanacji, zwłaszcza transcendentalnej. Wytężając wzrok, potrafiła dostrzec, co ludzie emanują. Zwykle ujawniało się to jako obłoczek lub poświata wokół głowy, a z kształtu i zabarwienia można było wnioskować o stanie majątkowym i samopoczuciu obserwowanego. Emanował praktycznie każdy. Ludzie źli, niechętni, zamknięci w sobie emanowali blade drżące obłoczki, zaś wokół ekspansywnych i twórczych osobowości roztaczała się tętniąca jasna poświata o średnicy kilkunastu centymetrów.

Nie słyszała, by ktokolwiek nie emanował, a jednak wokół Adama nie było żadnej poświaty. Mimo to chłopiec był wesoły, zrównoważony i pozytywnie nastawiony do życia.

Zaczęła odczuwać lekkie zmęczenie.

Było jej miło, że wreszcie spotkała obiecującego słuchacza, być | może ucznia. Z wdzięczności pożyczyła mu kilka egzemplarzy | “New Aąuarian Digest", które wydawał jeden z jej przyjaciół.

Wszystko to wywarło duży wpływ na Adama. Przynajmniej tego dnia.

Ku zdziwieniu rodziców położył się wcześnie do łóżka. Nie zauważyli, że spod koca co jakiś czas słychać “o rety", “ale bomba" oraz rytmiczne chrupanie cytrynowych dropsów w zapamiętale pracujących szczękach.

Wyszedł spod koca dopiero, gdy wyczerpały się baterie. Leżał w ciemności z otwartymi oczami wpatrzony w klucz myśliwców zwisających z sufitu i kołysanych nocną bryzą.

Adam nie patrzył na samoloty. Przed błyszczącymi oczami wyobraźni fantastyczne obrazy wirowały i zmieniały się jak w kalejdoskopie.

Ciotka Wensleydale'a i jej wirujący spodek nawet się nie umywały. Taki okultyzm to dopiero coś.

Polubił Anathemę. Nie była młoda, to fakt, lecz gdy Adam kogoś polubił, starał się go uszczęśliwić.

Ongiś panował pogląd, że oblicze świata zmienia się wskutek wielkich wydarzeń – wojen, bomb atomowych, szalonych polityków i trzęsień ziemi albo wędrówek ludów. Został on zweryfikowany i odłożony do lamusa dla tych, którzy nie mogli lub nie chcieli przestawić się na nowoczesne myślenie. Według teorii chaosu świat zmieniają rzeczy niewielkie i drobne, jednostkowe wydarzenia: gdy w amazońskiej dżungli motyl zatrzepocze skrzydłami, gwałtowny huragan pustoszy pół Europy.

W uśpionej głowie Adama właśnie pojawił się motylek.

Być może teraz Anathema umiałaby wytłumaczyć i brak emanacji wokół Adama, i przynajmniej kilka ostatnich wydarzeń.

Stojąc na Trafalgar Square nie widzi się całej Anglii, prawda?

* * *

Dzwonki alarmowe umilkły.

Dla obsługi sterowni elektrowni jądrowej milknący sygnał alarmowy nie jest niczym wyjątkowym. Alarmy włączają się i wyłączają bez przerwy. Dzieje się tak dlatego, że każdy miernik czy licznik jest wyposażony w brzęczyk, buczek lub pisz-czyk po to, by go w porę zauważyć wśród tysięcy innych, które albo skończyły gwizdać i buczeć, albo zaraz zaczną.

Brygadzista powinien być kompetentny i stanowczy oraz sprawiać wrażenie kogoś, kto w sytuacji krytycznej, gdy panika owładnie tłumem podwładnych, nie będzie próbował założyć hełmu na lewą stronę, a gdy fajka zgaśnie w zębach – nie będzie miał zadowolonej miny konesera zaciągającego się pierwszym dymem.

O trzeciej rano w sterowni elektrowni jądrowej Turning Point nie było nic do roboty prócz wypełnienia dziennika zmiany i słuchania stłumionego buczenia turbin.

Aż do teraz.

Horacy Gander spojrzał na pulsujące czerwone kontrolki, na mierniki i na twarze kolegów, po czym przeniósł wzrok na telefon alarmowy w drugim końcu pomieszczenia. Czterysta dwadzieścia

solidnych megawatów taniej energii wychodziło z elektrowni. Ale wskaźniki paliwa w reaktorach od pewnego czasu wskazywały zero.

Nie powiedział głośno, że to dziwne. Powiedziałby tak, widząc stado owiec na rowerach grających “Cztery pory roku" Vivaldiego. W słowniku kompetentnego brygadzisty – inżyniera nukleoni-ka nie istniało słowo: dziwne.

Powiedział natomiast:

– Alf, zadzwoń po kierownika.

Minęły trzy burzliwe godziny wypełnione telefonami, teleksami i faksami. Dwudziestu siedmiu ludzi poderwano z łóżek. Ci z kolei poderwali na równe nogi następnych pięćdziesięciu trzech -jedyne, czego człowiek wyrwany ze snu o czwartej rano chce być absolutnie pewny to to, że nie jest sam.

Bądź co bądź do otwarcia reaktora potrzebny jest komplet zezwoleń.

Zezwolenia otrzymano. Reaktor otwarto. Zajrzano do środka.

Horacy Gander powiedział:

– Na pewno istnieje racjonalne wytłumaczenie tego, co się stało. Pięć ton czystego uranu nie może ulotnić się bez śladu.

Licznik w jego ręku powinien wyć, a tymczasem ledwie tykał.

W miejscu, gdzie powinno być paliwo, było pusto. Można by spokojnie rozegrać partię squasha.

Pośrodku dna komory na zimnej, jasnej podłodze leżał cytrynowy drops.

W olbrzymiej maszynowni turbiny wyły na pełnych obrotach.

Sto mil dalej Adam Young we śnie obrócił się na drugi bok.

ROZDZIAŁ VIII

Elegancki i smukły Raven Sable z czarną bródką i w czarnym , garniturze jechał na tylnym siedzeniu eleganckiej, smukłej li-J muzyny i rozmawiał z centralą na Zachodnim Wybrzeżu przez elegancki i smukły, czarny telefon.

–Jak idzie?

– Chyba nieźle, szefie – odpowiedział kierownik działu marketingu. -Jutro spotykam się na śniadaniu z przedstawicielami największych sieci supermarketów. Prognozy dobre. Za miesiąc we wszystkich sklepach powinni mieć nasze MEALS.

– Dobra robota, Nick.

– Staram się. Zwłaszcza dla takiego szefa jak ty, Rave. Nie ma to jak dobre imię solidnej firmy.

– Na razie dziękuję – powiedział S,able i rozłączył się.

MEALS było jego chlubą i dumą.

Jedenaście lat temu zaczynali skromnie jako niewielka spółka z niedużym zespołem technologów żywności, potężnym działem reklamy i marketingu oraz eleganckim znakiem firmowym.

Po dwu latach intensywnych badań wypuszczono na rynek CHÓW. CHÓW zawierał skomplikowane łańcuchy syntetycznych protein zaprojektowane tak, by nawet najbardziej żarłoczne enzy-

my trawienne całkowicie je zignorowały: bezkaloryczne słodziki, oleje syntetyczne zamiast roślinnych, substancje włókniste, barwniki i zapachy. W rezultacie uzyskano produkt, który nie różnił się niczym od innych oprócz tego, że:

a) był niewiele droższy,

b) jego wartość odżywcza wynosiła w przybliżeniu tyle, co wartość odżywcza spożytego na surowo walkmana Sony.

Bez względu na ilość zjadanego pokarmu, traciło się na wadze.[29]

Grubi kupowali bez przerwy. Chudzi, a nie chcący utyć, także. CHÓW okazał się prawdziwą rewelacją – starannie przyprawiony, estetycznie opakowany, we wszystkich smakach i postaciach, od ziemniaków do dziczyzny sprzedawał się jak gorące bułeczki, chociaż najlepiej szły kurczaki.

Sable zwolnił tempo i z lubością patrzył, jak rośnie konto. Zauważył, że CHÓW stopniowo wypełnia niszę ekologiczną powstałą po zniknięciu produktów bez znaków fabrycznych mniejszych firm.

Po CHÓW były SNACKS – odpady z prawdziwych odpadów.

MEALS był jego najnowszym pomysłem.

MEALS to CHÓW z dodatkiem cukru i tłuszczu. Teoretycznie jedząc tylko MEALS:

a) przybierało się na wadze albo

b) umierało z niedożywienia.

Sable uwielbiał paradoksy, a ten dał mu prawdziwą satysfakcję.

Obecnie MEALS poddawano testom marketingowym w całych Stanach. Na rynku były dostępne jako pizza, ryby, kaczka po seczuańsku, ryż drobnoziarnisty oraz hamburgery.

Limuzyna zatrzymała się na parkingu przed “Des Moines Burger Lord" w Iowa, barem szybkiej obsługi, wyłączną własnością jego agendy. Od pół roku prowadzono tu analizę rynkową popytu na hamburgery MEALS i Sable chciał znać bieżące wyniki.

Pochylił się i zapukał w kuloodporną szybę. Kierowca nacisnął guzik i szyba zsunęła się bezszelestnie.

– Słucham pana.

– Rozejrzę się, jak przebiega program. Wrócę za dziesięć minut, Marlon, a potem z powrotem do Los Angeles.

– Tak, proszę pana.

Wszedł płynnym, eleganckim krokiem do środka. Był to typowy amerykański Burger Lord[30]. Clown zabawiał gości w kąciku dla dzieci. Obsługa miała na twarzach uśmiechy, które nie docierały do oczu. W głębi za ladą grubawy mężczyzna w średnim wieku w uniformie Burger Lord wrzucał hamburgery na rozgrzany ruszt, pogwizdując radośnie.

Sable podszedł do lady.

– Dzień-dobry-panu-jestem-Marie – przywitała go ekspedientka. – Czym mogę służyć?

– Podwójny hamburger plus frytki. Bez musztardy.

Coś do picia?

– Koktajl czekoladowo-bananowy z bitą śmietaną.

Nacisnęła kilka klawiszy z ideogramami. (Umiejętność czytania i pisania nie była konieczna do zatrudnienia, za to uśmiech tak). Odwróciła się do kucharza.

– PH plus F, bez musztardy. KCBBS.

– Uhum – mruknął radośnie kucharz, starannie pakując każda rzecz do oddzielnej torby. Przerwał tylko na chwilę i wytarł za-ropiałe oko.

– Gotowe.

Wzięła wszystko, nawet nie spojrzawszy na kucharza, który od razu wrócił do rusztu, podśpiewując starą pieśń maszynistów lokomotyw:

Love me tender...

Love me sweet, never let me go...

Sable uznał, że mruczando kucharza nie pasuje do dyskretnego tła muzycznego w pomieszczeniu i postanowił go zwolnić.

Dzień-dobry-panu-jestem-Marie wręczyła Sable'owi danie, życząc przy tym miłego dnia.

Usiadł przy małym plastikowym stoliku i zajrzał do torebek. Syntetyczna bułka, syntetyczny hamburger, frytki, które w życiu nie widziały ziemniaka. Bezkaloryczne sosy, a nawet (z czego Sable był szczególnie zadowolony) plasterek syntetycznego ogórka konserwowego. Do kubka z koktajlem nie musiał zaglądać, jego zawartość nie miała żadnej wartości odżywczej podobnie jak napoje konkurencji.

Ludzie wokoło pochłaniali swoje porcje bez widocznego entuzjazmu, ale też bez obrzydzenia większego niż w innych barach hamburgerowych na świecie.

Wstał, zaniósł tacę do kosza z napisem: Prosimy wrzucać wszystkie resztki do kosza, i wrzucił wszystko zgodnie z instrukcją. Gdyby ktoś zwrócił mu uwagę, że przecież w Afryce są głodujące dzieci, uznałby to za pochlebstwo od bystrego obserwatora. Ktoś pociągnął go lekko za rękaw.

– Pan Sable? – zapytał człowieczek w okularach i czapeczce z nadrukiem “International Express". W ręku miał paczkę zawiniętą w brązowy papier.

Sable potwierdził skinieniem głowy.

– Tak też myślałem. Rozglądam się tu i tam, szukam dżentelmena z bródką w eleganckim garniturku, takich tu nie ma wielu, no i znalazłem. Paczka dla pana.

Pokwitował odbiór prawdziwym nazwiskiem -jednym sześcio-literowym słowem. Chyba go sprawdzają.

– Dziękuję uprzejmie. – Zrobił pauzę. – Czy ten facet za ladą nie przypomina panu kogoś?

– Nie – odparł Sable.

Dał napiwek – pięć dolarów – i otworzył paczkę. Była w niej mała mosiężna waga.

Na jego twarzy zagościł na krótką chwilę dziwny uśmiech i zniknął.

– Chyba już czas.

Wsunął wagę do kieszeni, nie dbając specjalnie o to, że zdefa-sonuje garnitur i wrócił do samochodu.

– Do biura, proszę pana? – zapytał kierowca.

– Na lotnisko. Zamów bilet do Anglii.

– Oczywiście, proszę pana. Powrotny do Anglii. Sable pogładził wagę w kieszeni.

– Tym razem w jedną stronę. Powrót zorganizuję sam. Jeszcze jedno, zadzwoń do biura i każ odwołać wszystkie moje spotkania.

– Na jak długo?

– Na jakiś czas, w granicach rozsądku.

W Burger Lord otyły kucharz wrzucił na ruszt kolejne partie hamburgerów. Był najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem i podśpiewywał wesoło:

Y aint never caught a rabbit

and y aintt no friend of mine.

ROZDZIAŁ IX

Banda słuchała z zainteresowaniem. Daszek kryjówki, zaimprowizowany z kawałków blachy i resztek linoleum, z trudem chronił przed deszczem. Patrzyli na Adama, czekając aż coś wymyśli. Jego oczy płonęły świeżo zdobytą wiedzą.

Ubiegłej nocy zasnął dopiero o trzeciej z egzemplarzem “New Aąuarian" w ręku.

– A potem pojawił się człowiek zwany Charles Fort, który potrafił zrobić ulewę z żab na zawołanie i w ogóle – powiedział Adam. ,

– Bujasz. Żywymi żabami? – wątpiła Pepper.

– No pewno – ciągnął Adam, rozgrzewając się w opowiadaniu. – Skakały i kumkały i w ogóle. Ludzie dawali mu pieniądze, żeby sobie poszedł i... – Gorączkowo szukał w pamięci czegoś, co zadowoliłoby słuchaczy. Jeszcze nigdy nie przeczytał o tylu rzeczach naraz – ...i odpłynął na “Mary Celeste" i założył trójkąt bermudzki. Na samych Bermudach – dokończył z ulgą.

– E tam, to niemożliwe – stwierdził kategorycznie Wensleyda-le. -Ja też czytałem o “Mary Celeste" i tam nikogo nie było. Dlatego o tym pisali. Pływała sobie całkiem sama, a na pokładzie nie było nikogo.

– Wcale nie mówiłem, że on był na “Mary Celeste", jak ją znaleźli, no nie? – odparował Adam jadowicie. – Bo go tam już

dawno nie było, bo go zabrało UFO. Myślałem, że o tym wszyscy wiedzą.

Atmosfera nieco się rozluźniła. UFO nie było dla nich niczym nowym. Co prawda nie orientowali się wcale w zagadnieniach UFO nowej generacji, ale chociaż temat nie chwycił, uprzejmie słuchali dalej.

–Jakbym to ja była UFO, to bym powiedziała wszystkim ludziom, żeby żyli w kosmicznej harmonii i zgodzie. – Pepper wyraziła myśli całej czwórki. – Powiedziałabym – tu nagle zaczęła mówić przez nos dudniącym głosem – to jeszt jotasz laszerowy. Lepiej szrub-cie szo mofię, chreatury.

Przytaknęli zgodnie. Ulubioną zabawą ICH w kamieniołomie była gra terenowa według filmu SF o robotach, laserach i księżniczce z fryzurą jak słuchawki stereo. (Wszyscy byli zgodni, że Pepper nie może odgrywać głupawej księżniczki, chociaż nikt tego głośno nie powiedział). Zwykle gra kończyła się ogólną bijatyką o to, komu tym razem przysługuje prawo do niszczenia planet i noszenia czarnego hełmu z kratkowaną przyłbicą. Adam był najlepszy jako czarny charakter, gdy groził, że wysadzi świat w powietrze – brzmiało to bardzo naturalnie. Banda cały czas trzymała stronę niszczycieli planet pod warunkiem, że równocześnie będą mogli wyratować księżniczkę.

– Tak robili kiedyś – mówił Adam. – Teraz jest inaczej. Teraz mają dookoła siebie takie niebieskie światło i są dobrzy dla ludzi. To tacy galaktyczni policjanci. Chodzą i mówią, żeby wszyscy żyli w harmonii i w ogóle.

Na chwilę zapadła cisza. Wszyscy zadumali się nad stratą tylu dobrych UFO.

–Ja ciągle nie wiem, dlaczego mówią na to UFO – powiedział Brian – skoro wszyscy wiedzą, że to latające talerze. To znaczy, że to są Zindentyfikowane Obiekty Latające.

– Dlatego, że rząd chce sprawę wyciszyć – odparł Adam. – Miliony latających spodków lądują cały czas, ale rząd ciągle to wycisza.

– A dlaczego? – zapytał Wensleydale.

Adam nie odpowiedział od razu. W lekturze ubiegłej nocy nie znalazł nic na ten temat, “New Aąuarian" przyjął w imieniu własnym i czytelników, że rząd wszystko chce wyciszyć i kropka.

– No bo to rząd – odparł Adam po prostu. -1 właśnie tym się zajmuje. Tam w Londynie, w takim dużym, ogromnym domu jest pełno książek, a w nich wszystko to, co wyciszyli. A premier, jak tylko przyjdzie do biura rano, to od razu czyta o wszystkim, co się stało w nocy i stawia na tym wielki czerwony stempel.

– Ale najpierw na pewno pije herbatę i czyta gazetę – wtrącił Wensleydale, który szczęśliwym trafem raz w czasie wakacji znalazł się niespodziewanie w biurze ojca i od razu wyrobił sobie zdanie na temat pracy urzędników państwowych. – I pewnie rozmawia o tym, co było w telewizji.

– No... może i tak, ale potem od razu wyciąga tę wielką księgę i wielki stempel.

– Na stemplu jest Do wyciszenia -dokończyła Pepper.

– Nie, na stemplu jest Ściśle tajne.Tak jak z elektrowniami atomowymi. Ciągle wylatują w powietrze, ale nic o tym nie mówią, bo rząd kazał wyciszyć.

– Wcale nieprawda, że ciągle wylatują w powietrze – wtrącił ostro Wensleydale. – Mój tata powiedział, że są bezpieczne jak nie wiem co i dzięki nim nie będziemy musieli żyć w cieplarnianym efekcie. Mam taką elektrownię na obrazku w jednym komiksie[31] i tam nic nie ma o wylatywaniu w powietrze.

– Zgadza się – przytaknął Brian. – Pożyczyłeś mi go i ja wiem, co to był za obrazek.

Wensleydale milczał przez chwilę, po czym odezwał się głosem kogoś, kogo cierpliwość wystawiono na zbyt ciężką próbę:

– Słuchaj, Brian, ty ośle, tam był tylko napis: Diagram eksplozji.Potem nastąpiła krótka wymiana ciosów.

– Słuchajcie no! – krzyknął Adam. – Mam dalej opowiadać o Erze Wodnika czy nie?

Wymiana ciosów, jak zwykle wśród przyjaciół, ustała tak nagle, jak się zaczęła.

– No... – Adam podrapał się w głowę. – No i przez was zapomniałem, co miałem powiedzieć.

– O latających spodkach – podpowiedział Brian.

– O właśnie. Więc jak ktoś naprawdę zobaczy prawdziwe UFO, to ci z rządu od razu przychodzą nagadać mu – mówił Adam, szczęśliwie odzyskawszy wątek. —W czarnym samochodzie. W Ameryce jest tak ciągle.

Przytaknęli z powagą. Co do tego nie mieli wątpliwości. Dla nich Ameryka była miejscem, dokąd idą dusze dobrych ludzi, oczywiście po śmierci. Wierzyli, że w Ameryce wszystko jest możliwe i wszystko może się zdarzyć.

– Pewnie dlatego tam są ciągle korki na ulicach – ciągnął Adam. -Jak tylu facetów na raz musi wyjechać czarnymi samochodami, żeby nagadać tym co widzieli UFO. I mówią wtedy, że jak będziesz się upierał i widział następne UFO, to możesz mieć przykry wypadek.

– Pewnie przejedzie cię duży czarny samochód – powiedział Brian, podrapał strup na kolanie i uśmiechnął się. —A wiecie, mój kuzyn z Ameryki powiedział, że tam są sklepy, co sprzedają trzydzieści dziewięć smaków lodów.

Nawet Adam zaniemówił na chwilę.

– Nie ma trzydziestu dziewięciu smaków lodów – oświadczy-

la Pepper. – Na całym świecie nie ma trzydziestu dziewięciu smaków.

– A właśnie, że mogą być, jak się dobrze wymiesza – wtrącił Wensleydale, strzelając przemądrzale oczami na prawo i lewo. – Na przykład truskawkowo-czekoladowo-śmietankowe albo... – szukał pospiesznie innych angielskich smaków – ...albo tru-skawkowo-śmietankowo-czekoladowe – dokończył niezbyt przekonująco.

– No i jest Atlantyda – powiedział głośno Adam.

Tym razem chwyciło. Bardzo lubili słuchać o Atlantydzie. W rozmowie o Atlantydzie czuli się jak na własnym podwórku. Słuchali kolejnej porcji nowin o piramidach, nieznanych religiach i starożytnych tajemnicach.

– A czy to się stało niespodzianie, czy powoli? – zapytał Brian.

– Tak jakby niespodzianie i powoli – wyjaśnił Adam – bo wielu z nich odpłynęło na łodziach do innych krajów i tam uczyło się matmy i historii, i języków, i w ogóle.

– Nie rozumiem, co w tym takiego wspaniałego – oświadczyła

Pepper.

– To musiała być zabawa, jak ich zalewała woda – powiedział tęsknie Brian, któremu przed oczami stanęły obrazy z ostatniej powodzi w Lower Tadfield. – Mleczarz przypływał łodzią, gazety też i nie chodziło się do szkoły.

–Jakbym był Atlantydem, tobym został – oświadczył Wensleydale. Skwitowali to pogardliwym śmiechem, lecz on, nie zniechęcony, ciągnął dalej: – Trzeba tylko mieć hełm do nurkowania i już. I zabić wszystkie dna, żeby powietrze nie uciekało. Dopiero byłoby

fajnie.

Adam skwitował to lodowatym spojrzeniem, którym obdarzał wszystkich mających czelność ubiec go z lepszym pomysłem zarezerwowanym wyłącznie dla niego.

– I pewnie tak zrobili – powiedział mniej stanowczo. – Kiedy

już wysłali wszystkich nauczycieli w łodziach. Może wszyscy inni byli tam, gdy tonęła.

– I nie musiałbyś się myć – dodał Brian, którego rodzice zmuszali do mycia o wiele za często, co jego zdaniem nie było ani zdrowe, ani pożyteczne. Prawda, że Brian nawet po umyciu wyglądał jakby był brudny. – Wszystko byłoby czyste, można by hodować wodorosty i takie różne, i strzelać do rekinów, i mieć ośmiornicę pod łóżkiem. No i nie byłoby szkół i w ogóle, bo przecież pozbyli się wszystkich nauczycieli.

– Oni wciąż tam pewnie są – powiedziała Pepper. Rozmyślali o Atlantach ubranych w tajemnicze szaty, złotych rybkach i o tym, w co się można bawić pod wodą.

– Och... – westchnęła tęsknie Pepper, wyrażając uczucia pozostałych.

– Co teraz robimy? – zapytał Brian. – Chyba się przejaśnia.

Uznali, że najlepiej będzie bawić się w Charlesa Forta, odkrywcę. Zabawa polegała na tym, że jedno z nich chodziło wokół z resztkami parasola, zaś pozostali raczyli go niespodziankami w postaci ulewy żab, a właściwie jednej żaby, gdyż w sadzawce mieszkała tylko jedna żaba. Była stara i znała wszystkich od dawna. Okazjonalny wzrost zainteresowania ICH swoją osobą uznała za cenę za lokum w niezależnej sadzawce wolnej od pardw i szczupaków. Znosiła wszelkie niewygody pogodnie i drobrodusznie do chwili, gdy udało jej się wskoczyć do kryjówki w starej rurze kanalizacyjnej, o której ONI jeszcze nie wiedzieli.

Potem ONI rozeszli się na obiad.

Adam był zadowolony z tego, co udało mu się zdziałać rano. Wiedział, że świat jest ciekawy, a wyobraźnia zaludniała go piratami, rozbójnikami, szpiegami i kosmonautami. Nie mógł jednak pozbyć się nieznośnego podejrzenia, że kiedy świat zacznie traktować go poważnie, okaże się, że piraci istnieją tylko w książkach i nigdzie poza nimi.

Natomiast to o Erze Wodnika brzmiało bardzo prawdziwie. Dorośli dużo pisali o tym (w “New Aąuarian" było wiele reklam i zapowiedzi wydawniczych) a Wielka Stopa, Ludzie-Pająki, Yeti, potwory w głębinach oraz pumy w hrabstwie Surrey istniały naprawdę. Gdyby Cortez, zanim zajął miejsce Montezumy, chociaż trochę spocił się z wysiłku, polując na żaby, czułby w tej chwili to co Adam.

Świat był wielki, piękny i dziwny, a on, Adam, był w samym środku wydarzeń.

Połknął obiad i poszedł do pokoju. Miał jeszcze kilka numerów “New Aąuarian" do przejrzenia.

* * *

Kakao w filiżance zamieniło się w brązową maź ze strzępkami kożucha.

Przez ostatnie stulecia wielu próbowało rozwikłać mętne przepowiednie Agnes Nutter, a niejeden odważny bywał także nieprzeciętnie inteligentny. Anathema Device z racji pokrewieństwa płciowego, a może również genetycznego, okazała się najlepszą z nich. Ale żaden badacz nie był aniołem.

Już podczas pierwszego zetknięcia się z Azirafalem wielu miało takie oto zdanie o jego osobie:


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю