355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Terence David John Pratchett » Dobry omen » Текст книги (страница 13)
Dobry omen
  • Текст добавлен: 15 октября 2016, 02:09

Текст книги "Dobry omen"


Автор книги: Terence David John Pratchett


Соавторы: Neil Gaiman
сообщить о нарушении

Текущая страница: 13 (всего у книги 22 страниц)

Powinien powiedzieć Crowleyowi.

Nie, nie powinien. Chciał powiedzieć Crowleyowi. Powinien zaś Niebiosom.

Ostatecznie był tym aniołem. Trzeba postępować słusznie. To miał zakodowane. Widząc matactwo, należy je udaremniać. Crowley maczał w tym palce, to oczywiste. Powinien był zawiadomić o tym Niebiosa na samym początku.

Ale przecież znali się od tysięcy łat. Współpracowali. Prawie rozumieli się wzajemnie. Azirafal niekiedy podejrzewał, że mają ze sobą więcej wspólnego, niż ich przełożeni. A przede wszystkim lubili ten świat, zamiast uważać go po prostu za szachownicę, na której rozgrywano jakąś kosmiczną grę.

No cóż, oczywiście to było to. Odpowiedź miał tuż przed nosem. Byłoby zgodne z duchem jego umowy z Crowleyem, gdyby

dał lekki cynk Niebiosom, a potem obaj mogą cichaczem coś zrobić z tym dzieckiem, choć oczywiście nic bardzo złego, bo przecież wszyscy ostatecznie jesteśmy stworzeniami boskimi, jeśli się nad tym głębiej zastanowić, nawet istoty jak Crowley i Antychryst, i świat zostanie ocalony, i nie będzie potrzebna ta cała awantura z Armageddonem, która przecież nikomu nie wyjdzie na dobre, bo wszyscy wiedzą, że Niebiosa i tak w końcu wygrają, a Crowley musi to zrozumieć.

Wtedy wszystko będzie w porządku.

Do drzwi sklepu zastukano, choć wisiał na nich napis ZAMKNIĘTE. Zignorował to.

Uzyskanie dwukierunkowego połączenia z Niebem było dla Azirafala o wiele trudniejsze niż dla istot ludzkich, bo te nie spodziewają się żadnej odpowiedzi i prawie we wszystkich wypadkach byłyby raczejzdumione, gdyby taką otrzymały.

Przesunął na bok zarzucone papierami biurko i zwinął przetarty sklepowy dywan. Na deskach pod nim widniał nakreślony kredą niewielki okrąg otoczony odpowiednimi cytatami z Kabały. Anioł zapalił siedem świec, które rozmieścił w nakazanym rytuałem porządku wokół okręgu. Następnie zapalił trochę kadzidła, co nie było niezbędne, lecz powodowało, że pachniało przyjemniej.

Wreszcie wstąpił do koła i wypowiedział Słowa.

Z sufitu trysnął jasny słup błękitnego światła i wypełnił koło.

Dobrze wychowany głos powiedział:

– No?

– To ja, Azirafal.

– Wiemy – odparł głos.

– Mam wielkie nowiny! Ustaliłem miejsce pobytu Antychrysta! Mogę wam podać jego adres i wszystkie dane! Nastąpiła przerwa. Błękitne światło zamigotało.

– No? – powtórzył wreszcie głos.

– Ale, uważacie, możecie kop... możecie to wszystko wstrzy-

mać! W mgnieniu oka! Macie jeszcze tylko parę godzin! Możecie to wszystko wstrzymać i nie będzie potrzebna wojna i wszyscy zostaną zbawieni!

Rozpromienił się szaleńczo, spoglądając w światło.

– Tak? – powiedział głos.

– Tak, on przebywa w miejscu zwanym Lower Tadfield, a adres...

– Dobra robota – powiedziano mu martwym, głuchym głosem.

– Nie będzie potrzebna ta cała sprawa zjedna trzecią mórz obracających się w krew i tak dalej – powiedział uszczęśliwiony Azirafal. W głosie, gdy odpowiedział, zabrzmiała lekka irytacja.

– A czemu nie?

Rozentuzjazmowany Azirafal poczuł, jakby otwierała się pod nim lodowata przepaść i próbował udawać, że coś takiego nie nastąpiło.

– No, możecie po prostu zapewnić, by... – ciągnął rozpaczliwie.

– Zwyciężymy, Azirafalu.

– Tak, ale...

– Siły ciemności muszą zostać pobite. Zdaje się, że pozostajesz pod wpływem błędnego mniemania. Nie o to idzie, by uniknąć wojny, lecz by ją wygrać. Długo czekaliśmy, Azirafalu.

Azirafal poczuł, że jego umysł ogarnia lodowaty chłód. Otworzył usta, chcąc powiedzieć: A nie myślisz przypadkiem, że dobrze byłoby uniknąć wojny na Ziemi? – ale powstrzymał się. ; – Rozumiem – odrzekł ponuro. Koło drzwi rozległo się skroba-' nie i gdyby Azirafal spojrzał w tym kierunku, zauważyłby zniszczony

filcowy kapelusz próbujący zajrzeć do okienka nad drzwiami. :'.;.'. – Co nie oznacza, abyśmy uważali, że nie spisałeś się dobrze – : rzekł głos. – Otrzymasz pochwałę służbową. Dobra robota.

– Dziękuję – odrzekł Azirafal tak kwaśno, że zsiadłoby się od , tego mleko. – Zapomniałem o niewysłowionym, to oczywiste. ś",; – Myśmy też to pomyśleli.

– Czy mogę zapytać – powiedział anioł – z kim rozmawiałem?

Głos wyrzekł:

– Jesteśmy Metatronem.[49]

– Ach, tak. Oczywiście. Och. Dobrze. Bardzo dziękuję. Dziękuję. Za jego plecami skrzynka na listy odchyliła się, ukazując parę oczu.

–Jeszcze jedno – rzekł głos. – Oczywiście dołączysz do nas, prawda?

– No, eee, oczywiście, ale wieki już upłynęły od czasu, gdy trzymałem ognisty miecz... – zaczaiAzirafal.

– Tak, pamiętamy – odrzekł głos. – Będziesz miał mnóstwo okazji, by to sobie przypomnieć.

– A. Hmm. Jakiego rodzaju wydarzenie inicjujące spowoduje wojnę? – zapytał Azirafal.

– Sądziliśmy, że wielopaństwowa wymiana uderzeń nuklearnych będzie ładnym startem.

– O. Tak. Bardzo pomysłowe. – Głos Azirafala brzmiał głucho i beznadziejnie.

– Dobrze. Wobec tego zaraz cię oczekujemy – powiedział głos.

– A. No tak. Tylko uporządkuję parę spraw związanych z moim przedsiębiorstwem, dobrze?

– Bardzo wątpliwe, czy jest taka konieczność – oświadczył Meta tron.

Azirafal wyprostował się.

– Naprawdę uważam, że uczciwość, by nie powiedzieć moralność, wymaga, że jako szanowany biznesmen powinienem...

– Tak, tak – odrzekł Metatron z lekkim odcieniem irytacji. – Argument przyjęty. Czekamy więc na ciebie.

Światło przyblakło, ale nie znikło całkowicie. Zachowują łączność, pomyślał Azirafal. Nie wykręcę się.

– Halo? – powiedział niegłośno. -Jest tam kto?

Odpowiedziała mu cisza.

Bardzo ostrożnie opuścił koło i chyłkiem przysunął się do telefonu. Otworzył notesik i nakręcił numer.

Po czterech dzwonkach telefon kaszlnął, dalej była pauza, a po niej rozległ się głos tak płaski, że można by na nim rozłożyć dywan:

– Cześć. Tu Anthony Crowley. Mmm. Ja...

– Crowley! – Azirafal próbował szeptać i krzyczeć równocześnie. – Słuchaj! Nie mam wiele czasu! On...

– ...zapewne nieobecny albo śpi i jest zajęty, czy coś takiego, ale...

– Zamknij się! Posłuchaj! To było w Tadfield! Wszystko jest w tej książce! Musisz wstrzymać...

– ...po sygnale i natychmiast ci oddzwonię. Hej.

– Chcę z tobą rozmawiać natychmiast... Biiiiiiiiiiiii.

– Przestań robić hałas! To jest w Tadfield! To właśnie wyczuwałem! Musisz tam pojechać i... Odsunął słuchawkę.

– Skurwiel – powiedział. Zaklął po raz pierwszy od ponad czterech tysięcy lat.

Chwileczkę. Demon miał jeszcze jeden numer, prawda? Bo taki właśnie był. Azirafal pogrzebał w notesie, prawie upuszczając go na ziemię. Oni wkrótce się zniecierpliwią.

Znalazł drugi numer. Nakręcił go. Wezwanie zostało odebrane niemal natychmiast, w tym samym momencie cicho zabrzmiał dzwonek u drzwi sklepu.

Głos Crowleya, głośniejszy w chwili gdy przybliżył słuchawkę do ust, powiedział:

– ...naprawdę tak uważam. Halo?

– Crowley, to ja!

– Mmm. – Głos był okropnie obojętny. Nawet w takim stanie ducha jak obecnie, Azirafal poczuł niepokój.

– Czyjesteś sam? – zapytał ostrożnie.

– Nie. Jest tu stary przyjaciel.

– Odeńdź, ty pomiocie piekła! Azirafal odwrócił się bardzo powoli.

* * *

Shadwell trząsł się z podniecenia. Widział wszystko. Słyszał wszystko. Nic z tego nie rozumiał, ale wiedział, co ludzie robią z kredowymi kołami, świecami i kadzidłem. Wiedział doskonale. Oglądał “Diabeł nadciąga" piętnaście razy: szesnaście nawet, jeśli wliczyć seans, z którego wyrzucono go za wykrzykiwanie niepochlebnych opinii o amatorszczyźnie cechującej tropienie wiedźm przez Christophera Lee.

Łajdacy go wykorzystywali. Czynili pośmiewisko ze świetnych

tradycji Armii.

– Dostanę cię, ty podły sukinsynu! -wrzasnął, zbliżając się jak nadgryziony przez mola anioł pomsty. – Wiem ja, coś tyś zamierzył, tu przychodząc i uwodząc kobity, by czyniły wedle twej złości!

– Uważam, że zapewne trafił pan do niewłaściwego sklepu -odrzekł Azirafal. – Jeszcze zadzwonię – powiedział do telefonu i odłożył słuchawkę.

– Widzę, coś ty tu chciałeś – warknął Shadwell. Na usta wystąpiła mu piana. Nigdy jeszcze w życiu nie był tak wściekły.

– Ee, nie wszystko bywa takie, na jakie wygląda... – zaczął Azirafal; ale już w chwili, gdy wypowiedział te słowa, zdał sobie sprawę, że jak na początek rozmowy, brakło im niejakiego poloru.

– Się założę, że nie! – rzekł triumfalnie Shadwell.

– Nie, chciałem powiedzieć...

Nie spuszczając wzroku z anioła, Shadwell poczłapał tyłem do drzwi sklepowych, zatrzasnął je z całej siły, aż dzwonek zadźwięczał. – Dzwonek – oświadczył.

Chwycił “Przistoyne i akuratne profecye" i trzasnął nimi z całej siły w stół.

– Książka – warknął.

Pogrzebał w kieszeni, dobywając zardzewiałego ronsona.

– Świca, praktycznie rzecz biorący! – wrzasnął i zaczął posuwać się naprzód.

Przed nim koło świeciło słabym, błękitnym blaskiem.

– Ee – powiedział Azirafal – nie sądzę, by było bardzo dobrym pomysłem, aby...

Shadwell nie słuchał.

– Potęgą nadaną mi mocą mego urzędu tropiciela wiedźm -zaintonował – nakazuję ci opuścić to miejsce...

– Koło, uważa pan...

– ...i nie mieszkając powrócić do miejsca, z któregoś przybył, nie zatrzymując się...

– ...dla istoty ludzkiej doprawdy nie byłoby rozsądnym wejść weń bez...

– ...i zbaw nas ode złego...

– Trzymaj się z dala od koła, głupi człowieku!

– ...nigdy już nie powracać, aby trapić...

– Tak, tak; ale proszę trzymać się z dala od... Azirafal podbiegł do Shadwella, gorączkowo wymachując rękami.

– ...nie pojawiając się NIGDY WIĘCY! – dokończył Shadwell.

Wycelował mściwy palec z żałobą za paznokciem.

Azirafal opuścił wzrok na własne stopy i po raz drugi w ciągu pięciu minut zaklął. Znajdował się w kole.

Coś brzęknęło melodyjnie i błękitny blask znikł. Azirafal także.

Upłynęło trzydzieści sekund. Shadwell stał nieruchomo. A potem podniósł drżącą lewą dłoń i za jej pomocą ostrożnie opuścił wyprostowaną prawicę.

– Halo? – powiedział. – Halo?

Nikt nie odpowiedział.

Shadwell zadrżał. A potem, wyciągnąwszy przed siebie dłoń jak rewolwer, z którego nie śmiał wystrzelić, a nie wiedział jak rozładować, wyszedł na ulicę, zatrzaskując za sobą drzwi.

Od wstrząsu podłoga zadrżała. Jedna ze świec Azirafala przewróciła się, rozlewając płonący wosk na stare, suche drewno.

ROZDZIAŁ XIV

Londyńskie mieszkanie Crowleya było szczytem szczytów mo-dy. Miało wszystkie cechy, jakie powinno było posiadać: ob-J szerne, białe, elegancko umeblowane, z atmosferą czegoś nie zamieszkanego osiąganą tylko przy pomocy projektanta wnętrz.

A to dlatego, że Crowley tam nie mieszkał.

Było po prostu miejscem, do którego wracał pod koniec dnia, gdy przebywał w Londynie. Łóżka były zawsze zaścielone, chłodziarka pełna wykwintnych delikatesów, których nigdy nie ubywało (w tym celu, ostatecznie, Crowley miał chłodziarkę), a prawdę powiedziawszy, nigdy nie wymagała też odmrażania, ani nawet włączenia do prądu.

W salonie znajdował się olbrzymi telewizor, biała skórzana kanapa, wideo i laserowy odtwarzacz płyt, automatyczna sekretarka, dwa telefony-jeden do sekretarki, a drugi prywatny (którego numeru do tej pory nie wykryły legiony telefonicznych sprzedawców, uporczywie próbujących sprzedać Crowleyowi podwójnie szklone okna, które już posiadał lub polisę ubezpieczenia na życie, której nie potrzebował) – oraz kanciasty, matowoczarny zestaw aparatury dźwiękowej, z gatunku tak wyszukanie zaprojektowanych, że miał tylko wyłącznik i regulację siły głosu. Jedyną częścią, której posiadanie Crowley zaniedbał, były głośniki; po prostu o nich zapomniał. Co zresztą nie robiło żadnej różnicy. Tak czy tak dźwięki oddawane były w sposób doskonały.

Był również nie podłączony do sieci telefax o inteligencji komputera oraz komputer o inteligencji niedorozwiniętej mrówki. Pomimo tego Crowley wymieniał go na lepszy co kilka miesięcy, ponieważ błyszczący komputer należał do przedmiotów, które zdaniem Crowleya taki typ człowieka, jakim starał się być, powinien posiadać. Obecny wyglądał jak porsche z ekranem. Instrukcja nadal znajdowała się w przezroczystym plastykowym opakowaniu.[50]

Prawdę powiedziawszy, jedynymi rzeczami w mieszkaniu, które Crowley darzył jakimś osobistym zainteresowaniem, były rośliny doniczkowe. Były olbrzymie, zielone i wspaniałe z błyszczącymi, zdrowymi, jaśniejącymi liśćmi.

Działo się tak dlatego, że raz w tygodniu Crowley obchodził mieszkanie z zielonym, plastikowym spryskiwaczem, opryskując liście i przemawiając do roślin.

O rozmawianiu z roślinami dowiedział się w latach siedemdziesiątych z czwartego programu radiowego i uznał to za znakomity pomysł. Chociaż rozmawianie nie jest być może właściwym słowem na określenie tego, co robił.

To zaś, co robił, było uczeniem ich bojaźni bożej.

Ściślej mówiąc – bojaźni Crowleya.

W dodatku co kilka miesięcy Crowley wybierał roślinę rosnącą zbyt powoli albo ulegającą więdnięciu Hści czy brązowieniu, albo też po prostu nie wyglądającą tak dobrze jak inne i obnosił ją wśród pozostałych.

– Pożegnajcie się z waszym przyjacielem – mawiał. – Po prostu nie potrafił dać sobie rady...

Następnie opuszczał mieszkanie z występną rośliną i wracał około godzinę później z wielką, pustą doniczką, którą ustawiał w widocznym miejscu.

Rośliny były najprzepyszniejsze, najzieleńsze i najpiękniejsze w całym Londynie. A także najbardziej przerażone.

Salon oświetlony był punktowcami i białymi jarzeniówkami, w rodzaju tych, jakie zwykle stawia się przy fotelu albo w kącie.

Jedyną ozdobę ścian stanowił oprawiony rysunek – szkic do “Mony Lizy", oryginał spod ręki Leonarda. Crowley kupił go od autora pewnego upalnego popołudnia we Florencji, a był on lepszy od samego malowidła[51].

Crowley miał sypialnię, kuchnię, gabinet, salon i toaletę; każde z pomieszczeń zawsze czyste i w doskonałym porządku.

Spędzał niewygodnie czas w każdym z nich, podczas długiego oczekiwania na koniec świata.

Zatelefonował ponownie do swych agentów w Armii Tropicieli Wiedźm, ale jego informator, sierżant Shadwell, właśnie wyszedł, a tępa recepcjonistka zdawała się nie pojmować, że chce on porozmawiać z kimkolwiek z pozostałych.

*

– Pan Pulsifer także wyszedł, kochanie – powiedziała. – Dziś rano pojechał do Tadfield. Z zadaniem.

– Chcę porozmawiać z kimkolwiek – wyjaśnił Crowley.

– Powiem to panu Shadwellowi-powiedziała – gdy tylko wróci. A teraz, jeśli pan pozwoli, dziś jest przedpołudnie do mojej dyspozycji i nie mogę zostawić mego pana ot, tak sobie na długo, żeby się nie zaziębił śmiertelnie. A o drugiej ma przyjść pani Orme-rod i pan Scroggie i młoda Julia na seans i trzeba wcześniej posprzątać i tak dalej. Ale przekażę panu ShadweIłowi wiadomość

od pana.

Crowley zrezygnował. Próbował poczytać powieść, ale nie mógł się na niej skupić. Próbował ułożyć swe płyty kompaktowe w porządku alfabetycznym, ale dał spokój, przekonawszy się, że już są ułożone alfabetycznie, podobnie jak jego książki i jego kolekcja muzyki soul[52] .

Wreszcie ulokował się na białej, skórzanej kanapie i machnął ręką w stronę telewizora. ,

– Wiadomości napływają – powiedział strapiony lektor dziennika. – Mhm, wiadomości te, no,wydaje się, że nikt się nie orientuje, co się dzieje, ale dostępne nam wiadomości wydają się, mhm, wskazywać na rosnące napięcie międzynarodowe, co z całą pewnością uznawano by za niemożliwe tydzień temu, gdy, eee, wydawało się, że wszyscy tak ładnie ze sobą współżyją. Eee. Wydaje się to przynajmniej po części spowodowane nagłym przyborem niezwykłych wydarzeń, który nastąpił w ciągu paru ostatnich dni. Niedaleko wybrzeży Japonii... CROWLEY?

– Tak – przyznał Crowley.

CO U DIABŁA SIĘ DZIEJE, CROWLEY? CZYM TY SIĘ WŁAŚCIWIE ZAJMUJESZ?

– A co masz na myśli? – zapytał Crowley, choć już wiedział, co.

CHŁOPIEC IMIENIEM WARLOCK. ZANIEŚLIŚMY GO NA POLA MEGGIDO. PSA Z NIM NIE MA. DZIECKO NIC NIE WIE O WIELKIEJ WOJNIE. ON NIE JEST SYNEM NASZEGO PANA.

– A – powiedział Crowley.

CZY TYLKO TYLE MASZ DO POWIEDZENIA, CROWLEY? NASZE WOJSKA SĄ ZGROMADZONE, CZTERY BESTIE WYRUSZYŁY – ALE DOKĄD ONE WYRUSZYŁY? COŚ TU JEST NIE W PORZĄDKU, CROWLEY I TY JESTEŚ ZA TO ODPOWIEDZIALNY I WEDŁUG WSZELKIEGO PRAWDOPODOBIEŃSTWA TO JEST TWOJA WINA. MAMY NADZIEJĘ, ŻE POTRAFISZ WYTŁUMACZYĆ BEZBŁĘDNIE PRZYCZYNYTEGO WSZYSTKIEGO.

– O, tak – zgodził się Crowley. – Bezbłędnie wytłumaczyć.

...PONIEWAŻ DAMY CI SZANSĘ WYJAŚNIENIA NAM TEGO WSZYSTKIEGO. BĘDZIESZ MIAŁ TYLE CZASU NA TO, ILE TYLKO BĘDZIE POTRZEBA. A MY Z WIELKIM ZAINTERESOWANIEM WYSŁUCHAMY WSZYSTKIEGO, CO MASZ DO POWIEDZENIA. A ROZMOWA Z TOBĄ ORAZ TOWARZYSZĄCE JEJ OKOLICZNOŚCI STANĄ SIĘ OKAZJĄ DO ROZRYWKI I ZADOWOLENIA DLA WSZYSTKICH POTĘPIONYCH W PIEKLE, CROWLEY, PONIEWAŻ BEZ WZGLĘDU NA TO, JAKIM PODDAWANI SA TORTUROM, BEZ WZGLĘDU NA TO, JAKIE MĘKI CIERPIĄ NAJOSTATNIEJSI Z POTĘPIONYCH, CROWLEY, TWOJE OKAŻĄ SIĘ GORSZE...

Gestem dłoni Crowley wyłączył telewizor.

Matowy szarozielony ekran nie przerywał wypowiedzi; cisza układała się w słowa.

NAWET NIE MYŚL, ŻE POTRAFISZ NAM UCIEC, CROWLEY, NIE MA UCIECZKI. ZOSTAŃ GDZIE JESTEŚ, BĘDZIESZ ODEBRANY...

Crowley podszedł do okna. Coś czarnego w kształcie samochodu powoli zbliżało się ku niemu ulicą. Było dostatecznie samo-chodopodobne, by oszukać niedbałego obserwatora. Crowley, który obserwował bardzo uważnie, zauważył, że koła nie tylko się nie obracają, ale nawet nie są połączone z samochodem. Zwalniał przy każdym mijanym domu; Crowley założył, że pasażerowie samochodu (żaden z nich nie kierowałby nim, żaden nie wiedział jak to się robi) oglądają numery domów.

Miał jeszcze odrobinę czasu. Przeszedł do kuchni i spod zlewu wyciągnął plastikowe wiadro. Następnie wrócił do salonu.

Zarząd piekielny przerwał łączność. Crowley odwrócił telewizor do ściany, na wszelki wypadek. Podszedł do “MonyLizy".

Zdjął obraz ze ściany; ukazał się sejf. Nie był to zwykły domowy sejf. Crowley nabył go w firmie specjalizującej się w wyposażeniu dla przemysłu jądrowego.

Otworzył go, ukazując wewnętrzne drzwi z cyfrowym zamkiem. Obrócił pokrętłem (szyfr brzmiał 4-0—0-4, łatwe do zapamiętania, gdyż był to rok, w którym ześlizgnął się na tę głupią, cudowną planetę, w czasach, gdy była promienna i nowa).

W sejfie znajdował się termos, para grubych rękawic z PCW zakrywających ręce aż do ramion oraz kleszcze.

Crowley zatrzymał się. Zerknął nerwowo na termos. (Coś trzasnęło na parterze. Musiały to być drzwi wejściowe...) Naciągnął rękawice i ostrożnie ujął termos, kleszcze i wiadro -coś przyszło mu na myśl w ostatniej chwili i chwycił spryskiwacz stojący obok wspaniałego fikusa – i skierował się do gabinetu, idąc jak człowiek niosący termos pełen czegoś, co upuszczone, a nawet na samą myśl o jego upuszczeniu, spowodowałoby wybuch takiej mocy, która skłania siwobrodych starców w filmach fantastyczno–naukowych klasy B do wygłaszania zdań w rodzaju: A tu, gdzie obecnie znajduje się ten krater, stało niegdyś miasto Wah-Szing-Ton.

Dotarł do gabinetu i ramieniem odepchnął drzwi. Potem ugiął kolana i powoli rozłożył wszystko na podłodze. Wiadro... kleszcze... spryskiwacz... i wreszcie, bardzo uważnie, termos.

Crowleyowi zaczęły na czoło występować kropelki potu, spływając do jednego oka. Otrząsnął je.

Na koniec, z uwagą i namysłem, za pomocą kleszczy odkręcił korek termosu... ostrożnie... ostrożnie, no, jest...

(Tupot na schodach piętro niżej i stłumiony krzyk. To będzie ta starsza pani z dolnego piętra).

Nie mógł sobie pozwolić na pośpiech.

Chwycił termos kleszczami i uważając, by nie uronić najdrobniejszej kropelki, przelał jego zawartość do plastikowego wiadra. Wystarczyłby jeden błędny ruch.

Nareszcie.

Wówczas uchylił drzwi gabinetu na jakieś sześć cali i na ich szczycie umieścił wiadro.

Kleszczami zakręcił termos, następnie (trzask w jego przedpokoju...) ściągnął plastikowe rękawice, wziął do ręki spryskiwacz i usiadł za biurkiem.

– Crawlee...? – zawołał ktoś gardłowo. Hastur.

– Tam jest – zasyczał inny głos. – Czuję tego małego śliskiego węża. – Ligur.

Hastur i Ligur.

Otóż, a Crowley pierwszy by tak twierdził, większość demonów nie była z gruntu zła. Uważały one, że w wielkiej grze kosmicznej odgrywają taką samą rolę, jak inspektorzy podatkowi – wykonując pracę niepopularną, być może, ale istotną dla niezawodnego przebiegu całej sprawy. A prawdę powiedziawszy, niektóre anioły też nie były ideałami cnoty; Crowley spotykał takie, które otrzymaw-szy polecenie sprawiedliwego ukarania grzesznika, karały go o wiele ostrzej, niż to było niezbędne. Ogólnie rzecz biorąc, każdy miał swoją robotę i po prostują wykonywał.

Z drugiej jednak strony były i takie istoty jak Ligur i Hastur, czerpiące ponurą rozkosz ze sprawiania nieprzyjemności, że nieomal można by je wziąć za ludzi.

Growley odchylił się na oparcie swego dyrektorskiego fotela. Zmusił się do odprężenia i przerażająco mu się to nie udało.

– Tutaj, wejdźcie – zawołał.

– Mamy do ciebie parę słów – rzekł Ligur (tonem który miał oznaczać, że “parę słów" jest synonimem “przeraźliwie bolesnej wieczności") i przysadzisty demon pchnął drzwi gabinetu.

Wiadro zachwiało się, a następnie spadło prosto na głowę

Ligura.

Wrzućcie do wody kawałeczek sodu. Przypatrzcie się, jak wybucha płomieniem, pali się i kręci po wariacku w kółko, rzucając iskry i trzeszcząc. To, co nastąpiło, wyglądało podobnie, tylko znacznie paskudniej.

Z demona odpadały płaty ciała, buchając płomieniami i iskrząc. Wypływał z niego tłusty, brązowy dym, a demon wrzeszczał i wrzeszczał, i wrzeszczał. A potem skurczył się, zapadł w sobie, to zaś, co z niego pozostało, leżało połyskując na opalonym i poczerniałym kole w dywanie, wyglądając jak garść siekanych nagich ślimaków.

– Cześć – zwrócił się Crowley do Hastura, który szedł za Ligu-rem, więc niestety nie spadła na niego nawet kropla.

Są pewne rzeczy (poza pomyśleniem), są głębie upadku, o które nawet demony nie posądzałyby inne demony.

– Woda święcona. Ty skurwysynu – rzekł Hastur. – Ty kompletny skurwysynu. On ci nigdy nic nie zrobił.

–Jak dotąd – poprawił go Crowley, poczuwszy się nieco lepiej, teraz gdy szansę prawie się wyrównały. Prawie, ale nie całkowicie, a nawet, prawdę powiedziawszy, daleko było do tego. Hastur był Księciem Piekieł. Crowley nie był nawet lokalnym radnym.

– Matki będą w głębinach ciemności straszyć swe dzieci, szepcząc o twoim losie – powiedział Hastur, ale zaraz poczuł, że język

Piekła nie jest odpowiedni do zadania, jakie miał wykonać. – Zostaniesz wsadzony do cholernego czyśćca, chłopie – dodał.

Crowley podniósł zielony, plastikowy spryskiwacz i zachlupał nim groźnie.

– Idź sobie – powiedział. Usłyszał, jak na dole dzwoni telefon. Cztery razy, po czym włączyła się automatyczna sekretarka. Przeleciało mu przez głowę pytanie, kto to mógłby być.

– Nie boję się ciebie – powiedział Hastur. Śledził wzrokiem cieniutką strużkę wody, wypływającą z dyszy i wolno sunącą w dół, wzdłuż boku plastikowego pojemnika, w kierunku dłoni Crowleya.

– Czy wiesz, co to jest? – spytał Crowley. – To spryskiwacz firmy Sainsbury, najtańszy i najsprawniejszy na świecie spryskiwacz do roślin. Wyrzuca w powietrze drobniutkie kropelki wody. Czy muszę ci mówić, co się znajduje w środku? Może cię zmienić w to – pokazał palcem paskudztwo na dywanie. – A teraz idź.

A potem przeciek na boku spryskiwacza dotarł do zgiętych palców Crowleya i tam się zatrzymał.

– Blefujesz – powiedział Hastur.

– Być może – odparł Crowley tonem, jak miał nadzieję wskazującym, że ani myśli o blefowaniu. -A może nie. Dobrze się czujesz?

Hastur machnął ręką i plastikowa butla rozpłynęła się jak kawałek mokrej bibułki, oblewając wodą całe biurko Crowleya i cały jego garnitur.

Crowley nie odpowiedział. Plan A powiódł się. Plan B nie. Teraz wszystko zależało od Planu C, który miał tylko jeden feler: Po B Crowley nic nie zaplanował.

– A więc – zasyczał Hastur – czas się zbierać, Crowley.

– Uważam, że jest coś, co powinieneś wiedzieć – odparł Crowley, próbując zyskać na czasie.

– A mianowicie? – uśmiechnął się Hastur. Wówczas zadzwonił telefon na biurku Crowleya. Podniósł słuchawkę i ostrzegł Hastura:

– Nie ruszaj się. Jest coś bardzo ważnego, co powinieneś wiedzieć, a mówię to na serio. Halo? Mmm – odpowiedział. A następnie: – Nie. Jest tu stary przyjaciel.

Azirafal wyłączył się. Crowley zdziwił się, czego anioł mógł chcieć.

I nagle Plan C miał gotów, w głowie. Nie położył słuchawki na aparacie. Zamiast tego powiedział:

– Okay, Hastur. Zdałeś test. Teraz możesz już grać w pierwszej lidze.

– Zwariowałeś?

– Bynajmniej. Nie rozumiesz? To był test. Panowie Piekła musieli się dowiedzieć, czy jesteś na tyle godny zaufania, żeby ci powierzyć dowództwo Legionów Potępieńców w nadchodzącej wojnie.

– Crowley, kłamiesz albo zwariowałeś, a prawdopodobnie jedno i drugie – powiedział Hastur, lecz jego pewność siebie została zachwiana.

Na krótką chwilę zastanowił się nad taką ewentualnością i tu dał się Crowleyowi złapać. Istniała bowiem i taka możliwość, że Piekło go testowało. Że Crowley jest kimś więcej, niż się wydawało na pierwszy rzut oka. Hastur był paranoikiem, czyli po prostu rozsądnym osobnikiem dobrze dostosowanym do życia w Piekle, gdzie naprawdę wszyscy chcieli wszystkich załatwić.

Crowley zaczął wykręcać numer telefoniczny.

– W porządku, książę Hastur. Nie oczekuję, że uwierzysz mi -oświadczył. – No to porozmawiajmy sobie z Radą Ciemności; jestem pewien, że oni potrafią cię przekonać.

Dostał połączenie, rozległ się dźwięk wywoływania abonenta.

– Cześć, frajerze – powiedział Crowley.

I znikł.

Nim minął ułamek sekundy, znikł także Hastur.

* * *

Przez całe wieki potężną liczbę teologicznych roboczo-godzin poświęcono debacie nad słynnym pytaniem: Ilu aniołów może tańczyć na główce od szpilki?

Aby uzyskać właściwą odpowiedź, należy wziąć pod uwagę następujące fakty:

Przede wszystkim anioły nie tańczą. Jest to jedna z cech charakterystycznych wyróżniających anioła. Mogą słuchać i doceniać muzykę sfer, ale nie odczuwają żadnej potrzeby poniżenia się do hopsania w jej rytm. A więc – ani jeden.

A przynajmniej prawie ani jeden. W końcu lat osiemdziesiątych Azirafal nauczył się gawota w dyskretnym klubie dla dżentelmenów przy Portland Place i choć początkowo zabierał się do tego tańca jak kaczka do bankowości, wkrótce osiągnął dużą wprawę i mocno się zirytował, gdy w parę dziesięcioleci później gawot na dobre wyszedł z mody.

Tak więc pod warunkiem, że taniec byłby gawotem oraz pod warunkiem, że byłaby odpowiednia partnerka (zakładając, dla jasności dowodu, że zarówno znałaby gawota i umiała tańczyć na główce od szpilki), rzetelna odpowiedź brzmi: jeden.

Teraz zaś możecie zapytać równie dobrze, ilu demonów może tańczyć na główce od szpilki? Ostatecznie pochodzą z tej samej pierwotnie rasy. I przynajmniej tańczą[53].

Ale jeśli tak stawiacie sprawę, odpowiedź brzmi: naprawdę krocie, pod warunkiem, że porzucą swe ciała fizyczne, co dla demona jest kaszką z mleczkiem. Demony nie podlegają fizyce. Spoglądając z odległej perspektywy, wszechświat to po prostu coś małego i okrągłego, jak te cztery kule napełnione wodą, w których przy potrzą-śnięciu widać burzę śnieżną[54]. Ale jeśli się temu przyjrzeć naprawde z bliska, jedynym kłopotem w tańcu na główce od szpilki są te ogromne przestrzenie między elektronami.

Bo dla pochodzących z rasy aniołów czy gatunku demonów, wielkości, kształty i składniki są po prostu kwestią wyboru.

W tej chwili Crowley z niewiarygodną szybkością podróżuje po linii telefonicznej.

DZYŃ.

Crowley przeleciał przez dwie centrale telefoniczne z szybkością będącą całkiem przyzwoitym ułamkiem szybkości światła. Ha-stur był niedaleko za nim: cztery czy pięć cali, ale biorąc pod uwagę ich obecne wielkości, Crowley miał bardzo zadowalające wyprzedzenie. Które, oczywiście, zniknie, gdy będzie musiał wynurzyć się na drugim końcu.

Byli zbyt mali w porównaniu z falami dźwiękowymi, ale demony nie potrzebują dźwięku, by się porozumiewać. Słyszał więc, jak Hastur za nim wywrzaskuje:

– Ty skurwysynu! Dostanę cię. Nie ujdziesz mi! DZYŃ.

– Gdziekolwiek się wynurzysz, ja też tam będę! Nie uciekniesz!

Crowley przebył ponad dwadzieścia mil przewodu telefonicznego w czasie poniżej krótszym od sekundy.

Hastur był za nim blisko. Crowley musiał wszystko zsynchronizować bardzo, bardzo uważnie.

DZYŃ.

Był to trzeci dzwonek. No, pomyślał Crowley, start do nicości.

Zatrzymał się nagle i ujrzał, jak Hastur z rozpędu przelatuje obok niego. Hastur zawrócił i...

DZYŃ.

Crowley wystrzelił na zewnątrz przez przewód, przez plastikową obudowę i zmaterializował się w poprzedniej postaci w swym gabinecie.

Pstryk.

Ruszyła taśma magnetofonowa w automatycznej sekretarce, wygłaszając nagraną informację. Potem rozległ się sygnał i gdy zaczęło się odbieranie wiadomości z linii, po sygnale z głośnika rozległ się wrzask.

–Jest! Coooo? Ty przeklęty wężu!

Czerwona żaróweczka sygnalizująca wiadomość zaczęła błyskać jak maleńkie, czerwone, rozzłoszczone oczko.

Crowley naprawdę chciałby mieć jeszcze trochę wody święconej oraz dość czasu, by potrzymać w niej kasetę, aż się rozpuści. Ale zdobycie tego, co stało się śmiertelną kąpielą Ligura już było wystarczająco niebezpieczne; trzymał ją od lat na wszelki wypadek, a nawet sam fakt, że znajdowała się w tym samym pokoju co on, już go niepokoił. Ale... ale być może... co się stanie, jeśli wsadzi kasetę do odtwarzacza samochodowego? Może sobie przegrywać Hastura w kółko tak długo, aż zmieni się we Freddiego Mercury'ego. Nie. Mógł być sukinsynem, ale istnieją przecież jakieś granice.

Zahuczał daleki grzmot.

Nie miał czasu do stracenia.

Nie miał gdzie się udać.

Wyszedł z domu. Wsiadł do swego bentleya i ruszył w stronę West Endu, jakby goniły go wszystkie demony piekła. Z grubsza rzeczbiorąc, właśnie tak było.

* * *

Madame Tracy usłyszała powolne wspinanie się pana Shadwella po schodach. Było jeszcze wolniejsze niż zwykle, a co parę stopni milkło. Normalnie Shadwell wspinał się po schodach tak, jakby każdy stopień darzył nienawiścią.

Otworzyła drzwi mieszkania. Stał na spoczniku, oparty o ścianę.

– Ależ, panie Shadwell – powiedziała. – Co się stało z pana ręką?

– Odeńdź ode mnie, kobito —jęknął Shadwell. – Żem sam nie wiedzioł, jako mam potęgę!

– Czemu trzymają pan w ten sposób?

Shadwell próbował wtopić się w ścianę.

– Cof się, powiedziałem! Za nic nie odpowiadam!

– Ależ, panie Shadwell, cóż wreszcie się z panem stało? – wypytywała madame Tracy, próbując go chwycić za rękę.

– W żądny reszcie! W żądny reszcie!

Udało jej się złapać go za ramię. On zaś, Shadwell, bicz na szatany, dał się bezsilnie zaciągnąć do jej mieszkania.

Nigdy jeszcze w nim nie był, przynajmniej nie na jawie. We snach wyposażył je w bogate, jedwabne zasłony oraz to, co uważałby za wonne kadzielnice. I rzeczywiście, należy przyznać, że w drzwiach do kuchenki wisiała zasłona z paciorków, stała też lampa, nader nieudolnie wykonana z butelki po chianti, ponieważ pojęcie madame Tracy o tym, co szykowne, ugruntowało się, podobnie zresztąjak u Azirafala, około roku 1953 i takie już pozostało. Pośrodku pokoju stał stolik okryty welwetową tkaniną, na niej zaś kryształowa kula, która w coraz większym stopniu stawała się środkiem utrzymania madame Tracy.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю