Текст книги "Dobry omen"
Автор книги: Terence David John Pratchett
Соавторы: Neil Gaiman
сообщить о нарушении
Текущая страница: 18 (всего у книги 22 страниц)
– Nie wydaje mi się, abyś odpowiedział na moje pytanie. Dokąd wasza czwórka się udaje?
– Do bazy lotniczej – powiedział Brian.
–Jeżeli to panu nie robi różnicy – rzekł Adam tonem, jak miał nadzieję, ciętego i gryzącego sarkazmu. – Mam na myśli, że gdyby to panu robiło różnicę, to byśmy tam nie jechaliśmy.
– Ty bezczelny małpiszonie – powiedział R. P. Tyler – gdy ujrzę twego ojca, Adamie Young, poinformuję go językiem nie budzącym wątpliwości, iż...
Ale ONI już pedałowali w kierunku bazy lotniczej Lower Tad-field, posłużywszy się drogą, która była krótsza, prostsza i bardziej malownicza od trasy proponowanej przez pana Tylera.
R. P. Tyler ułożył w myśli przydługi list o brakach dzisiejszej młodzieży. Omawiał braki w poziomie nauczania, brak szacunku należnego starszym i lepszym od niej, sposób, w jaki w dzisiejszych czasach nigdy nie dbała o właściwą postawę, poruszając się niedbale zamiast chodzić we właściwie wyprostowany sposób, problem przestępczości młodzieży, potrzebę powrotu do powszechnej służby wojskowej oraz wprowadzenia rózg, batożenia, a także pozwoleń na posiadanie psów.
Był z niego bardzo zadowolony. Skrycie podejrzewał, że list będzie zbyt dobry dla tadfieldzkiego “Advertisera" i postanowił wysłać go do “Timesa".
Putputputputput.
– Przepraszam, kochanie – odezwał się ciepły, kobiecy głos. -Zdaje się, że zabłądziliśmy.
Ujrzał podstarzały skuter kierowany przez kobietę w średnim wieku. Ciasno do niej przytulony, z oczami szczelnie zamkniętymi, siedział człowieczek w płaszczu przeciwdeszczowym i jaskrawozielonym kasku ochronnym. Spomiędzy nich wystawało coś, co mogło być starożytną strzelbą o lejkowato rozszerzonym wylocie lufy.
– Och. A dokąd państwo jadą?
– Lower Tadfield. Nie znam dokładnego adresu, ale szukamy tam kogoś – powiedziała kobieta, a potem zupełnie innym głosem dodała: – Nazywa się Adam Young.
R. P. Tyler wzdrygnął się.
– Poszukujecie tego chłopca? – zapytał. – Co on tym razem zmalował... nie, nie, nie mówcie mi. Nie chcę tego wiedzieć.
– Chłopca? – zdziwiła się kobieta. – Nie powiedziałeś mi, że to chłopiec. Ile on ma lat? – A potem powiedziała: —Jedenaście.No to wolałabym, abyś mi to wcześniej powiedział. To zupełnie zmienia postać rzeczy.
R. P. Tyler wytrzeszczył oczy ze zdumienia. A potem zrozumiał, co się dzieje. Kobieta była brzuchomówczynią. To, co wziął za człowieka w zielonym kasku, było, jak teraz zobaczył, marionetką brzucho-mówcy. Zdziwił się, jak mógł początkowo pomyśleć, że to człowiek. Odniósł wrażenie, że to wszystko jest w jakiś nieokreślony sposób w złym guście.
– Widziałem Adama Younga mniej niż pięć minut temu – powiedział kobiecie. – On i jego mali poplecznicy byli w drodze do amerykańskiej bazy lotniczej.
– Ojej – odrzekła kobieta, lekko przybladłszy. Prawdę powiedziawszy, nigdy nie lubiłam jankesów. Ale to naprawdę bardzo mili ludzie, naprawdę.Tak, ale nie można ufać ludziom, którzy grając w piłkę nożną, ciągle łapią ją rękami.
– Ach, proszę mi wybaczyć – rzekł R. P. Tyler. – Myślę, że to jest bardzo dobre. Robi duże wrażenie. Jestem zastępcą przewodniczącego tutejszego Klubu Rotarian i zastanawiałem się, czy przyjmuje pani zlecenia prywatne?
– Tylko w czwartki – odparła z dezaprobatą madame Tracy. -1 pobieram ekstra opłatę. I zastanawiam się, czy może pan nas skierować do... ?
Tyler miał już dość. Bez słowa wyciągnął palec.
A mały skuter ruszył putputputputputput wąską, wiejską dróżką.
W tym zaś momencie szara marionetka w zielonym kasku odwróciła się, otworzyła jedno oko i zachrypiała:
– Ty niewydarzony bucu.
R. P. Tyler poczuł się obrażony, ale także rozczarowany. Miał nadzieję, że marionetka zachowa się jak żywa.
* * *
R. P. Tyler, znalazłszy się ledwie o dziesięć minut spaceru od wioski, zatrzymał się, Shutzi zaś podjął próbę użycia kolejnej ze swych licznych funkcji wydalniczych. Tyler spoglądał ponad płotem.
Jego wiedza rolnicza była nieco mglista, ale prawie pewien był, że jeśli krowy się kładą, zwiastuje to deszcz. Jeśli zaś stoją, zapewne będzie piękna pogoda. Natomiast te krowy wzięły się za wykonywanie kolejno i uroczyście koziołków; Tyler zaś zaczął się zastanawiać, jaką to może oznaczać prognozę pogody.
Pociągnął nosem. Coś się paliło – dolatywała niemiła woń przypalonego metalu, gumy i skóry.
– Przepraszam pana – usłyszał głos zza swoich pleców.
R. P. Tyler odwrócił się.
Na drodze znajdował się wielki, niegdyś czarny samochód stojący w ogniu, a mężczyzna w czarnych okularach wychylał się przez okno, mówiąc:
– Bardzo przepraszam, udało mi się jakoś zagubić. Czy może pan wskazać mi drogę do bazy lotniczej w Lower Tadfield? Wiem, że gdzieś tu się znajduje.
Pana samochód się pali.
Nie. Tyler po prostu nie mógł się zmusić do wypowiedzenia tych słów. Ten człowiek musiał o tym wiedzieć; nieprawdaż? Siedział w środku ognia. Być może miał to być jakiś figiel.
Zamiast tego powiedział więc:
–Jak sądzę, musiał pan skręcić w niewłaściwą stronę o milę stąd. Drogowskaz jest przewrócony. Nieznajomy uśmiechnął się.
– Zapewne tak było – powiedział. Trzepoczące pod nim pomarańczowe płomienie nadawały mu nieomal diabelski wygląd.
Wiatr powiał poprzez samochód w stronę Tylera, który poczuł, że zaskwierczały mu brwi.
Przepraszam, młody człowieku, ale pana samochód się pali, pan siedzi w nim sam się nie zapalając, choć miejscami wóz jest rozpalony do czerwoności.
Nie.
Powinien może zapytać tego człowieka, czy życzy sobie, by R. P. Tyler zadzwonił do pomocy drogowej?
Zamiast tego dokładnie wyjaśnił trasę, starając się nie wytrzeszczać oczu.
– Fantastycznie. Serdeczne dzięki – rzekł Crowley, zaczynając zakręcać okno.
R. P. Tyler coś musiał powiedzieć.
– Bardzo przepraszani, młody człowieku – powiedział.
–Tak?
Wydaje mi się, że to nie jest coś, czego się nie zauważa, jeśli pana samochód się pali.
Język płomienia polizał zwęgloną tablicę rozdzielczą.
– Dziwną pogodę mamy, prawda? – rzekł kulawo Tyler.
– Doprawdy? – odparł Crowley. – Słowo daję, że nie zauważyłem. – I zawrócił swój płonący samochód na wiejskiej drodze.
– Prawdopodobnie dlatego, że pana wóz się pali – wyrzekł ostrym tonem R. P. Tyler. Szarpnął smycz Shutziego, przyciągając pieska do nogi.
Do Redaktora Naczelnego.
Szanowny Panie,
Chciałbym zwrócić Pana uwagę na ujawniającą się ostatnio tendencję, którą dostrzegłem u dzisiejszych młodych łudzi, ignorowania podczas prowadzenia samochodów całkowicie rozsądnych środków ostrożności i bezpieczeństwa. Dzisiejszego wieczoru zapytał mnie o drogę dżentelmen, którego wóz był...
Nie.
Prowadzenie samochodu, który.,
Nie.
Palił się...
R. P. Tyler w coraz gorszym humorze, tupiąc wściekle nogami, pokonał ostatni odcinek drogi powrotnej do wsi.
* * *
– Hej! – wrzasnął R. P. Tyler. – Young! Pan Young siedział na leżaku w ogródku przed domem, paląc fajkę.
Sytuacja ta miała więcej wspólnego z dokonanym ostatnio przez Deirdre odkryciem zjawiska biernego palenia i związanym z tym zakazem palenia na terenie domu, niż byłby gotów przyznać się przed sąsiadami. Nie wpłynęło to na polepszenie jego humoru. Ani też nie wpłynęło na to zwracanie się doń per Young przez Tylera.
–Tak?
– Pana syn, Adam. Pan Young westchnął.
– Co on znowu zrobił?
– Czy pan wie, gdzie on jest?
Pan Young popatrzył na zegarek.
– Przypuszczam, że przygotowuje się do pójścia do łóżka. Tyler uśmiechnął się sztywno a triumfalnie.
– Wątpię. Widziałem go wraz z jego małymi diabłami i tym przerażającym kundlem nie dalej jak pół godziny temu, gdy pedałowali w stronę bazy lotniczej.
Pan Young pyknął fajkę.
– Wie pan, jak surowo oni tam przestrzegają przepisów – powiedział Tyler na wypadek, gdyby pan Young nie pojął wagi wiadomości. – Wie pan, jak pana syn pasjonuje się naciskaniem guziczków i tym podobnych – dodał.
Pan Young wyjął fajkę z ust i z namysłem obejrzał cybuch.
– Hmp – powiedział.
– Mhm – powiedział.
– Aha – powiedział. I wszedł do domu.
* * *
Dokładnie w tym samym momencie cztery motocykle z piskiem opon zatrzymały się o paręset jardów od głównej bramy. Jeźdźcy zgasili silniki i podnieśli przyłbice hełmów. No, w każdym razie trzech z nich.
– A ja miałam nadzieję, że będziemy mogli przebić się przez zapory – powiedziała tęsknie Wojna.
– To by tylko spowodowało kłopoty.
– To dobrze.
– Mam na myśli kłopoty dla nas. Linie zasilania i telefoniczne pewnie nie działają, lecz oni muszą mieć generatory, a z pewnością i radio. Gdyby ktoś zaczął meldować, że terroryści zrobili najazd na bazę, wtedy ludzie zaczęliby działać w sposób logiczny i cały plan by się zawalił.
–Ha.
– WCHODZIMY DO ŚRODKA, WYKONUJEMY ZADANIE,
WYCHODZIMY, POZOSTAWIAMY NATURZE LUDZKIEJ DZIAŁANIE WE WŁAŚCIWYJEJ SPOSÓB – powiedział Śmierć.
– Nie tak to sobie wyobrażałam, przyjaciele – odparła Wojna. -Nie po to czekałam tysiące lat, aby tylko pomajstrować kawałkami drutu. Nie nazwałabym tego dramatycznym wydarzeniem. Albrecht Diirer nie marnował czasu na wykonanie drzeworytu Czterech Na-ciskaczy Guzików Apokalipsy, to wiem na pewno.
– Myślałem, że będą się rozlegać głosy trąb – rzekł Skażenie.
– Popatrzcie na to z takiego punktu widzenia – powiedział Głód. – To jest tylko podkład. Potem dopiero wyruszymy. Prawdziwie wyruszymy Na skrzydłach wichru i tak dalej. Trzeba umieć działać elastycznie.
– Czy nie mieliśmy tu spotkać... kogoś? – zapytała Wojna. Zapanowała cisza, przerywana tylko metalicznym potrzaskiwaniem stygnących silników motocyklowych. Wreszcie Skażenie powoli przemówił:
– Wiecie, ja też nie mogę powiedzieć, bym spodziewał się czegoś takiego. Wyobrażałem sobie, no, że to będzie wielkie miasto. Albo wielki kraj. Może Nowy Jork. Albo Moskwa. Albo sam Arma-
geddon.
Znów zapadło milczenie. Wreszcie odezwała się Wojna:
– A swoją drogą, gdzie jest Armageddon?
– Zabawne, że o to pytasz – odparł Głód. —Ja też zawsze chciałem go poszukać.
– Jest jakiś Armageddon w Pensylwanii – powiedział Skażenie. -A może w Massachusetts czy jeszcze gdzieś tam. Masa facetów z wielkimi brodami i w zupełnie czarnych kapeluszach.
– Niiie – sprzeciwił się Głód. – To gdzieś w Izraelu, jak sądzę.
– GÓRA KARMEL.
– A ja myślałem, że tam rosną owoce avocado.
– ORAZ KONIEC ŚWIATA.
– To prawda? A więc będzie jedno wielkie avocado.
– Zdaje mi się, że kiedyś tam byłem – powiedział Skażenie. -W starożytnym mieście Megiddo. Tuż przed jego upadkiem. Ładna miejscowość. Interesująca brama królewska.
Wojna popatrzyła na otaczającą ich zieloność.
– Ojoj – powiedziała – czyżbyśmy skręcili nie tam, gdzie trzeba?
– GEOGRAFIA JEST NIEISTOTNA.
– Przepraszam, lordzie?
–JEŚLI ARMAGEDDON JEST GDZIEKOLWIEK, JEST I WSZĘDZIE.
– To prawda – przyznał Głód. – Nie rozmawiamy tu o paru milach kwadratowych krzaków i pasących się kóz. Jeszcze raz zapadło milczenie.
– RUSZAJMY Wojna odkaszlnęła.
– Tak tylko sobie pomyślałam... czy on ma być z nami...? Śmierć poprawił rękawice.
– TO – odparł zdecydowanie -JEST ROBOTA DLA ZAWODOWCÓW.
* * *
Jak później sobie przypominał sierżant Thomas A. Deisenburger, wydarzenia przy bramie rozegrały się następująco: Wielki wóz dowodzenia podjechał do bramy. Lśnił i wyglądał oficjalnie, chociaż później sierżant nie był do końca pewien, czemu tak pomyślał ani czemu przez chwilę wydawało się, że samochód jest napędzany silnikami motocyklowymi.
Wysiadło czterech generałów. Znowu sierżant był nie do końca pewien, czemu tak pomyślał. Mieli właściwe dokumenty osobiste. Jakiego rodzaju dokumenty, tego, prawdę powiedziawszy, nie potrafił sobie przypomnieć, ale były właściwe. Zasalutował. A jeden z nich powiedział:
– Nie zapowiedziana inspekcja, żołnierzu.
Na co sierżant Thomas A. Deisenburger odpowiedział:
– Nie zostałem poinformowany na okoliczność nie zapowiedzianej inspekcji w tym momencie.
– Oczywiście, że nie – odezwał się jeden z generałów. – Właśnie dlatego, że jest nie zapowiedziana. Sierżant ponownie zasalutował.
– Proszę o pozwolenie potwierdzenia tej wiadomości w dowództwie bazy – rzekł niepewnie.
Najwyższy i najchudszy z generałów oddalił się o parę kroków, odwrócił tyłem i założył ręce na piersi.
Jeden z pozostałych przyjacielsko objął sierżanta za ramiona i pochylił się do niego konspiracyjnie.
– No więc posłuchajcie... – popatrzył z ukosa na naszywkę z nazwiskiem sierżanta – ...Deisenburger, być może dam wam szansę. To jest nie zapowiedziana inspekcja, zrozumieliście? Nie zapowiedziana. Co oznacza: żadnych alarmów w chwili, gdy wjedziemy, zrozumieliście? I żadnego oddalania się od waszego posterunku. Zawodowy żołnierz jak wy na pewno to zrozumie, mam rację? – dodał. Mrugnął okiem. – W przeciwnym razie spadniecie tak nisko, że będziecie musieli mówić “sir" do chochlika.
Sierżant Thomas A. Deisenburger wytrzeszczył oczy na generała.
– Do szeregowca – rozległ się syk.
Wedle naszywki na mundurze nazywała się Waugh. Sierżant Deisenburger nigdy nie widział generała płci żeńskiej, ale ta na pewno była ulepszonym modelem.
– Co?
– Szeregowca. Nie chochlika.
– Ano. To właśnie miałem na myśli. Szeregowca. Okay, żołnierzu?
Sierżant pomyślał, że do wyboru pozostało mu bardzo niewiele możliwości.
– Nie zapowiedziana inspekcja? – powtórzył.
– Prowizjonarycznie utajmonocniona w tym momencie -oświadczył Głód, który przez całe lata uczył się oszwabiania rządu federalnego i przypomniał sobie właściwy do tego język.
– Przyjęto, panie generale – odparł sierżant.
– Grzeczny chłopiec – rzekł Głód, gdy zapora się uniosła. -Daleko zajdziesz. – Popatrzył na zegarek. – I to bardzo szybko.
* * *
Niekiedy istoty ludzkie bardzo przypominają pszczoły. Pszczoły z całą wściekłością bronią swego ula, pod warunkiem, że znalazłeś się na zewnątrz niego. Jeśli już jesteś w środku, robotnice jakby zakładają, że musiało to zostać uzgodnione z dyrekcją i nie zwracają na ciebie uwagi; różni owadzi pieczeniarze osiągnęli miodem płynącą egzystencję właśnie dzięki temu. Ludzie zachowują się tak samo.
Nikt nie zatrzymał czterech, gdy zdecydowanie weszli do jednego z długich, niskich budynków, przytulonych pod lasem masztów antenowych. Nikt nie zwrócił na nich uwagi. Być może nikt nic nie widział. Być może widzieli to, co ich umysły były nauczone widzieć, ponieważ mózg ludzki nie posiada wyposażenia dozwala-jącego dostrzec Wojnę, Głód, Skażenie i Śmierć, gdy nie chcą one być dostrzegane i tak jest dobry w niewidzeniu tego, że często nawet ich nie widzi, gdy pełno ich ze wszystkich stron.
Urządzenia alarmowe ze swej strony w ogóle nie posiadały mózgów i uznały, że widzą czterech ludzi tam, gdzie ludzie nie powinni się znajdować, więc odezwały się jak wściekłe.
* * *
Newton nie palił, ponieważ nie pozwalał nikotynie wdzierać się do świątyni jego ciała, a raczej, ściśle mówiąc, do małej walijsko-metodystycznej, blaszanej kapliczki jego ciała. Gdyby jednak był palaczem, zakrztusiłby się papierosem, którego by palił teraz dla uspokojenia nerwów.
Anathema zdecydowanym ruchem wstała i wygładziła zmiętą spódniczkę.
– Nie martw się – powiedziała. – To nie odnosi się do nas. Prawdopodobnie coś się dzieje w środku.
Uśmiechnęła się na widok jego pobladłej twarzy.
– Daj spokój – powiedziała. – To nie jest OK.
– Nie jest – potwierdził Newton. – Przede wszystkim mają lepszą broń.
Pomogła mu wstać.
– Nie przejmuj się – powiedziała. -Jestem pewna, że coś wymyślisz.
* * *
To nie do uniknięcia, że nie cała ich czwórka mogła wnieść jednakowy wkład, pomyślała Wojna. Zdziwiła się własną zdolnością posługiwania się nowoczesnymi systemami uzbrojenia, o ileż bardziej skutecznymi niż ostre kawałki metalu, i oczywiście Skażenie uśmiał się z urządzeń absolutnie odpornych na uszkodzenia, absolutnie zabezpieczonych przed niepowołanymi. Nawet Głód wiedział przynajmniej, co to są komputery. Podczas gdy... no cóż, on właściwie tylko kręcił się w pobliżu, choć przyznać trzeba, że robił to z pewną elegancją. Wojnie przyszło na myśl, że pewnego dnia może nastąpić koniec wojny, koniec głodu, może nawet koniec skażenia i być może właśnie z tego powodu czwartego i największego Jeźdźca nigdy właściwie nie można było nazwać swoim chłopem. To tak, jakby się miało w drużynie futbolowej inspektora podatkowego. Oczywiście świetnie mieć go po swojej stronie, ale nie należał do osób, z którymi po meczu chciałoby się wypić drinka i pogadać w barze. Po prostu nie sposób było poczuć się z nim w stu procentach swobodnie.
Paru żołnierzy przebiegło-przez jego postać w chwili, gdy zaglądał Skażeniu przezchude ramię.
– CO TO ZA BŁYSZCZĄCE RZECZY? – rzekł tonem kogoś, kto wie, że nie będzie w stanie zrozumieć odpowiedzi, ale chce, aby widziano, że jest zainteresowany.
– Siedmiosegmentowe ekrany na diodach elektroluminescencyjnych – powiedział chłopiec. Położył miłośnie dłoń na zespole przekaźników, które stopiły się pod jego dotknięciem, a po tym wprowadził do obwodów plik samoreplikujących się wirusów komputerowych, które odleciały na skrzydłach elektronicznego eteru.
– Doprawdy zupełnie mi niepotrzebne te cholerne syreny alarmowe – mruknął Głód.
Śmierć z roztargnieniem pstryknął palcami. Tuzin klaksonów zakrztusiło się i umilkło.
– No, nie wiem, mnie się dosyć podobały – powiedział Skażenie.
Wojna sięgnęła do wnętrza kolejnej metalowej szafki. Rzeczy miały się nie tak, jak się spodziewała, to musiała przyznać, ale gdy przesunęła palcami po, a czasem wewnątrz części elektronicznych, doznała znajomego uczucia. Było echem przeżycia, jakie się miewa, trzymając miecz i Wojna poczuła dreszcz oczekiwania na myśl, że ten miecz sięga poprzez cały świat oraz pewną część nieba nad nim. Ten miecz ją kochał.
Miecz ognisty.
Ludzkość nie nazbyt dobrze nauczyła się, że miecze są niebezpieczne, jeśli pozwolić im walać się wokoło, choć na miarę swych ograniczeń uczyniła wszystko co mogła, aby szansę przypadkowego użycia miecza tej potęgi były bardzo duże. A to było pocieszające. Miło było pomyśleć, że ludzkość widzi różnicę między rozwaleniem swej planety na kawałeczki przypadkiem i dokonaniem tego planowo.
Skażenie zanurzył ręce w kolejnym stelażu drogiej elektroniki.
* * *
Wartownik przy dziurze w ogrodzeniu miał zakłopotaną minę. Świadom był podniecenia panującego w bazie, ale jego radio nie odbierało niczego prócz białego szumu,
zaś jego oczy nieustannie przyciągała legitymacja, którą miał przed sobą.
W swoim życiu widział już wiele różnych legitymacji – wojskowe, CIA, FBI, nawet KGB – ale będąc młodym żołnierzem musiał jeszcze się nauczyć, że im mniej znaczy organizacja, tym bardziej imponujące sąjej legitymacje.
Ta była diabelnie imponująca. Poruszając bezgłośnie wargami, odczytał ją ponownie, przez całą długość, począwszy od “Lord Protektor Wspólnoty Brytyjskiej poleca i nakazuje", przez fragment na temat rekwizycji wszelkiego drewna opałowego, sznurów oraz ognionośnych olejów aż do podpisu Pierwszego Lorda Adiutanta Armii Tropicieli Wiedźm, Chwała-Niechaj-Mu-Będzie-We-Wszystkich-Jego-Dziełach-I-Strzeż-Się-Cudzołóstwa Smitha. Newton zasłonił kciukiem akapit na temat dziewięciu pensów od wiedźmy i starał się wyglądać jak James Bond.
Wreszcie badawczy intelekt wartownika odnalazł znajome sobie słowo.
– Co to ma znaczyć to tutaj – powiedział podejrzliwie – na temat, że mamy dawać panu wiązki chrustu?
– O, musimy je mieć – odparł Newton. – Myje palimy.
– Co proszę?
– Palimy je.
Twarz wartownika rozjaśnił uśmiech. A mówiono mu, że Anglia jest zbyt miękka.
– Znakomicie! – powiedział. Coś wcisnęło mu się w krzyże.
– Rzuć broń – powiedziała zza niego Anathema – albo będę żałować tego, do czego będę zmuszona.
Ależ to prawda, pomyślała, widząc jak mężczyzna drętwieje ze strachu. Jeśli nie rzuci broni, przekona się, że to patyk, a ja będę naprawdę żałować, gdy zostanę zastrzelona.
* * *
Przy głównej bramie sierżant Thomas A. Deisenbur-ger również miał problemy. Mały człowieczek w brudnym płaszczu przeciwdeszczowym bez przerwy celował w niego palcem mamrocząc, a pani przypominająca jego matkę przemawiała natarczywie, co chwila przerywając sobie innym głosem.
– Naprawdę jest sprawą najwyższej wagi, aby pozwolono nam porozmawiać z kimkolwiek, kto tu jest dowódcą -mówił Azirafal. – Naprawdę muszę nalegać, aby,wiesz, on ma rację, byłabym w stanie rozpoznać, gdyby kłamał, tak, dziękuję bardzo, sądzę, ze coś osiągniemy, jeśli łaskawie zezwoli mi pani kontynuować zgoda dziękujęstarałam się tylko wstawić za tobą. Tak! Eee.Prosiłeś go, aby tok, zgadza się... a więc...
– Czy widzisz mój palec?! -wrzasnął Shadwell, który jeszcze był przy zdrowych zmysłach, choć trzymały się go one tylko za pomocą nader długiej i nader nadwerężonej nitki. – Czy ty go widzisz? Ten palec, chłopcze, może ciem wysłać na spotkanie z twojem Stwórco!
Sierżant Deisenburger wybałuszył oczy na tkwiący o kilka cali od jego twarzy czarnosiny paznokieć. Jako broń ofensywną należało go oceniać nader wysoko, zwłaszcza gdyby użyto go kiedykolwiek do przygotowywania pożywienia.
Przez telefon słyszał tylko zakłócenia. Powiedziano mu, by nie opuszczał swego posterunku. Zaczęła mu dolegać rana z Wietnamu[82]. Zastanawiał się, w jakie kłopoty może się wpędzić, jeśli zastrzeli nieamerykańskich cywilów.
* * *
Cztery rowery zatrzymały się niedaleko bazy. Ślady opon w pyle oraz kałuża oleju wskazywały, że i inni podróżnicy na krótko tu się zatrzymali.
– Po co tu stajemy? – zapytała Pepper.
– Muszę pomyśleć – odrzekł Adam.
To było trudne. Część umysłu, którą znał jako siebie, nadal przy nim była, ale dokładała wysiłków, by nie dać się zatopić w tryskającej wzburzonej ciemności. Był natomiast świadom, że trójka jego towarzyszy jest w stu procentach ludzka. Już dawniej wpędzał ich w kłopoty za pomocą podartych ubrań, obcięcia kieszonkowego i tak dalej, ale obecna sytuacja prawie na pewno będzie miała skutki o wiele donioślejsze niż zakaz wychodzenia z domu i nakaz zrobienia porządku w swoim pokoju.
Z drugiej jednak strony nie miał nikogo innego.
– W porządku – oświadczył. – Będą nam potrzebne pewne rzeczy, jak myślę. Potrzebny nam miecz, korona oraz waga. Wytrzeszczyli na niego oczy.
– Co, w tym miejscu? – zdziwił się Brian. – W tym miejscu nie ma nic podobnego.
– No, nie wiem – odparł Adam. -Jak się pomyśli o zabawach i takich, w któreśmy się, wiecie, bawili...
* * *
Chyba tylko dla psychicznego dobicia sierżanta Deisenbur-gera podjechał samochód, unoszący się o parę cali nad ziemią, ponieważ nie miał opon. Ani lakieru. Natomiast miał tren niebieskiego dymu; a gdy zatrzymał się, zaczął wydawać świsty właściwe metalowi ochładzającemu się z bardzo wysokiej temperatury. Zdawało się, że był wyposażony w okna z dymnego szkła, choć było to jedynie efektem patrzenia przez zupełnie zwykłe szklane okna do wypełnionego dymem wnętrza.
Otworzyły się drzwi kierowcy i wyleciała przez nie chmura dławiących wyziewów. Za nią podążył Crowley.
Machnięciem dłoni odpędził dymy sprzed swej twarzy, zamrugał, a następnie przekształcił początkowy gest w przyjacielskie machnięcie ręką.
– Cześć – powiedział. -Jak leci? Czy świat już się skończył?
– On nas nie chce wpuścić, Crowley —powiedziała madame Tracy.
– Azirafal?! To ty?! Ładna sukienka – odparł dość niejasno Crowley.
Nie czuł się zbyt dobrze. Przez ostatnie trzydzieści mil wyobrażał sobie, że tona płonącego metalu, gumy i skóry jest doskonale funkcjonującym samochodem, natomiast bentley wściekle się temu opierał. Najtrudniejsze było zmuszenie tej rzeczy do dalszej jazdy po spaleniu się opon radialnych, dobrych na wszelkie warunki atmosferyczne. Gdy tylko przestał sobie wyobrażać, że wóz ma ogumienie, szczątki bentleya nagle opadły na zniekształcone felgi.
Poklepał metalową powierzchnię, wystarczająco gorącą, żeby na niej smażyć jajka.
– Tego rodzaju osiągów nie miałby żaden z tych nowoczesnych wozów – oświadczył z uczuciem.
Wszyscy gapili się na niego. Rozległo się ciche, elektroniczne pstryknięcie. Zapora wjazdowa unosiła się. Obudowa zawierająca silnik elektryczny wydała mechaniczny jęk, a potem poddała się w obliczu niepowstrzymywalnej siły, oddziałującej na barierę.
– Hej! – zawołał sierżant Deisenburger. – Który z was, cwaniaczki, to zrobił?
* * *
Zip. Zip. Zip. Zip. I mały galopujący piesek. Spojrzeli na cztery dziko pedałujące figurki, które przemknęły pod barierą i znikły w głębi obozu. Sierżant wziął się w garść.
– Hej – powiedział, ale tym razem z o wiele mniejszym naciskiem – czy któreś z tych dzieci miało na bagażniku kosmitę z twarzą przyjaznego łajdaka?
– Nie sądzę – oświadczył Crowley.
– Wobec tego – rzekł sierżant Deisenburger – wpadli w prawdziwe tarapaty. – Uniósł karabin. Dość tego obcyndalania się; nie przestawał przypominać sobie mydła. -1 wy – dodał – także.
– Oszczygam ci... – zaczął Shadwell.
– To trwa już nazbyt długo -powiedział Azirafal. – Zróbz tym porządek, Crowley, bądź dobrym kolegą.
– Hmm? – powiedział Crowley.
– Ja jestem tym miłym -dodał Azirafal. – Nie możesz po mnie oczekiwać, abym... och, niech to diabli! Starasz się zachować przyzwoicie i co na tym zyskujesz"? -Pstryknął palcami.
Dało się słyszeć puknięcie jakby staromodnej lampy błyskowej i sierżant Thomas A. Deisenburger zniknął.
– Eee -powiedział Azirafal.
– Widzisz? – powiedział Shadwell, który nie do końca połapał się w podwójnej osobowości madame Tracy. – Drobiazg. Czymaj się mnie, a bydziesz zdrów.
– Dobra robota – orzekł Crowley. – Nigdy nie przypuszczałem, że jesteś do tego zdolny.
– Ani ja -odrzekł Azirafal. – Mam nadzieję, ze nie wysłałem go w jakieś okropne miejsce.
– Musisz się do tego natychmiast przyzwyczaić – powiedział Crowley. – Po prostu ich wysyłasz. Lepiej się nie martwić, dokąd trafiają. – Popatrzył zafascynowany. – Czy nie przedstawiłbyś mnie twemu nowemu ciału?
– O? Tak. Tak, oczywiście. Madame Tracy, to jest Crowley. Crowley, madame Tracy. Zachwycona, bez wątpienia.
– Więc wejdźmy – rzekł Crowley.
Popatrzył ze smutkiem na ruinę bentleya, ale wnet rozjaśnił się. W stronę bramy zmierzał zdecydowanie dżip, a wyglądał tak, jakby pełen był ludzi gotowych wykrzykiwać pytania, strzelać i nie przejmować się kolejnością wykonywania tych czynności.
Ucieszył się. To było nawet więcej, niż mógłby nazwać swym zakresem kompetencji.
Wyjął ręce z kieszeni, podniósł je jak Bruce Lee, a następnie uśmiechnął się jak Lee van Cleef.
– Ach – powiedział – oto zbliża się nasz środek transportu.
* * *
Rowery zaparkowali pod jednym z niskich budynków. Wensleydale starannie zamknął swój na kłódkę. Był właśnie takim chłopcem.
– A więc jak ci ludzie będą wyglądali? – spytała Pepper.
– Mogą wyglądać w każdy sposób – rzekł Adam pełen zwątpienia.
– Są dorośli, nie? – dopytywała się Pepper.
– Tak – odparł Adam. – Bardziej dorośli niż możesz sobie wyobrazić.
– Bić się z dorosłymi to na nic – orzekł Wensleydale ponuro. – Zawsze się popada w zmartwienie.
– Nie macie się z nimi bić – powiedział Adam. – Róbcie tylko, co wam powiedziałem.
ONI popatrzyli na rzeczy, które nieśli. Nie wyglądały na niewiarygodnie sprawne jak na narzędzia do naprawy świata.
– No to jak ich znajdziemy? – zapytał z niedowierzaniem Brian. – Pamiętam, że jak żeśmy przyszli na dzień zwiedzania, to były tylko pokoje i takie. Masa pokoi i błyskających świateł.
Adam z namysłem przyjrzał się budynkom. Syreny jeszcze wyły.
– Nooo – powiedział – mi się zdaje...
– Hej, co wy, dzieci, tu robicie?
Głos nie był w stu procentach groźny, choć należał do oficera u granic wytrzymałości, który ostatnie dziesięć minut poświęcił na próby znalezienia jakiegokolwiek sensu w bezsensownym świecie, gdzie alarmy same się włączały, a drzwi nie otwierały. Za nim stało dwóch równie znękanych żołnierzy, nieco zakłopotanych, co właściwie należałoby począć z czwórką niskich i wyraźnie należących do białej rasy małolatów, w tym jednym być może płci żeńskiej.
– O nas się nie martwcie – powiedział niedbale Adam. – My sobie tylko spacerujemy.
– Ależ wy tylko... – zaczął porucznik.
– Spijcie – powiedział Adam. – Po prostu zaśnijcie. Wszyscy żołnierze tutaj niech zasną. W ten sposób nic się wam nie stanie. Wy po prostu zaśnijcie zaraz.
Porucznik wytrzeszczył na niego oczy, próbując skupić wzrok. A potem zwalił się na twarz.
– Fiu – powiedziała Pepper, gdy przewrócili się także pozostali żołnierze. -Jak żeś to zrobił?
– No – odrzekł wymijająco Adam – pamiętasz ten kawałek o hipnotyzmie w “Książce dla chłopców: jak zrobić 101 rzeczy, których nigdy nie mogliśmy zrobić?"
–No i?
– No i to jest, owszem, jakby jakieś takie, tylko, że ja już wiem, jak to się robi. – Znów się zwrócił do budynku łączności.
Ponownie wziął się w garść, a jego ciało porzuciło wygodną, niedbałą postawę, prostując się w sposób, z jakiego byłby dumny pan Tyler.
– Zgadza się – powiedział. Zamyślił się na chwilę. A potem powiedział: – Przyjdźcie i popatrzcie.
* * *
Gdyby zabrać planetę, a zostawić tylko elektryczność, wyglądałoby to jak najcudowniejszy kiedykolwiek zrobiony filigran – kula mrugających srebrnych nici, a od czasu do czasu rozżarzona włócznia promienia satelitarnego. Nawet ciemne obszary żarzyłyby się od fal radarów i publicznych radiostacji. Mógłby to być system nerwowy wielkiego zwierzęcia.
Tu i tam węzły sieci stanowiły miasta, ale większość elektryczności była niejako muskulaturą, zajętą wyłącznie prostą pracą. Atoli od około pięćdziesięciu lat ludzkość wyposażała elektryczność w mózg.
I teraz żyła tak samo, jak żyje ogień. Wyłączniki spawały się nieruchomo. Przekaźniki stapiały się. W sercach krzemowych czi-pów o mikroskopijnej architekturze przypominającej plan miasta
Los Angeles, otwierały się nowe przejścia; i setki mil stamtąd w podziemnych pomieszczeniach rozdzwoniły się dzwonki, a ludzie przerażeni patrzyli na to, co im mówiły pewne ekrany. Ciężkie stalowe bramy zamykały się na głucho pod potajemnie wydrążonymi górami, pozostawiając po drugiej stronie ludzi, walących w nie pięściami i mocujących się ze skrzynkami stopionych bezpieczników. Kawałki pustyni i tundry odsuwały się w bok, wpuszczając świeże powietrze do klimatyzowanych grobowców, a tępo-nose kształty ociężale wsuwały się na pozycje.
A prąd, płynąc tam, gdzie nie powinien, gdzie indziej występował z brzegów. W miastach pogasły światła regulacji ruchu, następnie latarnie uliczne, wreszcie wszystkie światła. Wentylatory zwolniły obroty, zatrzepotały i zatrzymały się. Piecyki elektryczne ściemniały do zupełnej czerni. Windy ugrzęzły. Radiostacje udła-wiły się, a ich uspokajająca muzyczka umilkła.
Powiedziano, że cywilizację od barbarzyństwa oddziela dwadzieścia cztery godziny i dwa posiłki.