Текст книги "Dobry omen"
Автор книги: Terence David John Pratchett
Соавторы: Neil Gaiman
сообщить о нарушении
Текущая страница: 21 (всего у книги 22 страниц)
– Nie. Twoi?
– Nie.
– Myślę, że oni udają, iż to się nie zdarzyło.
– Moi też, jak sądzę.
– I myślę, że moi czekają, by zobaczyć, co się zdarzynastępnie. Crowley skinął głową.
– Chwila wytchnienia – powiedział. – Szansa na przezbrojenie moralne. Wzmocnienie sił obronnych. Gotowość na wielkie wydarzenie.
Stali przy brzegu stawu, przyglądając się szukającym chleba kaczkom.
– Nie rozumiem – powiedział Azirafal. – Myślałem, że to było wielkie wydarzenie.
– Nie jestem pewien – odrzekł Crowley. – Zastanów się. Dla mnie naprawdę wielkim wydarzeniem będzie: My wszyscy przeciw Nim wszystkim.
– Co? Chcesz powiedzieć: Niebo i Piekło przeciw ludzkości? Crowley wzruszył ramionami.
– Oczywiście, jeśli on zmienił wszystko, być może zmienił także i siebie. Może pozbył się swojej siły. Postanowił pozostać człowiekiem.
– Och, ja też mam taką nadzieję – rzeki Azirafal. – Zresztą jestem pewien, że nie pozwolono by na alternatywę.
– Nie wiem. Nigdy nie można mieć pewności, jakie są prawdziwe zamiary. Plany wewnątrz planów.
– Słucham? – powiedział Azirafal.
– A więc – orzekł Crowley, który rozmyślał nad tym aż do bólu głowy – czy ty kiedykolwiek zastanawiałeś się nad tym wszystkim? No, wiesz... twoi i moi, Niebo i Piekło, dobro i zło, wszystkie rzeczyw tym rodzaju? Pytam dlaczego?
– O ile dobrze pamiętam – odpowiedział sztywno anioł – był bunt i...
– Ach, tak. A dlaczego on się wydarzył, hę? Przecież nie musiał, prawda? – powiedział Crowley z szaleńczym błyskiem w oku. -Nikt, kto potrafi zbudować wszechświat w ciągu sześciu dni, nie pozwoliłby na takie nic nie znaczące wydarzenie. Oczywiście wtedy tylko, gdyby go sobie nie życzył.
– Och, dajże spokój. Bądź rozsądny – rzekł z powątpiewaniem Azirafal.
– To nie jest dobra rada – odparł Crowley. – To zupełnie nie jest dobra rada. Jeśli się usiądzie i zastanowi nad tym rozsądnie, dochodzi się do bardzo dziwnych myśli. Na przykład: czemu dawać ludziom dociekliwy umysł, a potem wystawiać jakiś zakazany owoc w miejscu, gdzie go dobrze widzą, z wielkim neonowym palcem błyskającym napisem: TO JEST TO!?
– Nie pamiętam żadnego neonu.
– Powiedziałem to metaforycznie. Pytam, po co to robić, jeśli naprawdę nie chce się, żeby to zjedli, hę? A może, pytam, idzie tylko o to, by zobaczyć, co z tego wyniknie? A może to wszystko jest tylko częścią wielkiego, ogromnego, niewysłowionego planu. Ty, ja, on, wszystko. Jakiś wielki test dla zbadania, czy to, co się stworzyło, działa we właściwy sposób, hę? I zaczyna się myśleć: to nie może być wielka, kosmiczna gra w szachy; to musi być tylko niezwykle skomplikowany pasjans. Nie próbuj odpowiadać. Bo gdybyśmy to potrafili zrozumieć, to już nie bylibyśmy my. Bo to wszystko jest... jest...
– NIEWYSŁOWIONE – powiedziała osobistość karmiąca kaczki.
– Tak. Zgadza się. Dziękuję.
Zobaczyli, jak wysoki nieznajomy starannie wkłada pustą torebkę do kosza na śmieci i majestatycznie odchodzi przez trawnik. Wreszcie Crowley potrząsnął głową.
– O czym to ja mówiłem? – zapytał.
– Nie wiem – odparł Azirafal. – O niczym ważnym, jak przypuszczam.
Crowley smutno pokiwał głową.
– Pozwól, że cię skuszę na lunch – zasyczał.
Znowu poszli do Ritza, gdzie cudownym sposobem znalazł się wolny stolik. I być może ostatnie zabiegi wywarły jakiś uboczny skutek na naturę rzeczywistości, bo gdy jedli, po raz pierwszy w historii na Berkeley Sąuare zaśpiewał słowik.
Hałas ruchu ulicznego spowodował, że nikt go nie usłyszał, ale przecież tam był.
* * *
Była niedziela, godzina pierwsza po południu. W świecie sierżanta Shadwella niedzielny lunch przez ostatnią dekadę następował wedle niezmiennej rutyny. Siadywał przy chwiejnym, pełnym przypalonych śladów po papierosach stole w swym pokoju, przeglądając któryś stary egzemplarz z biblioteki Armii Tropicieli Wiedźm[86] zawierającej książki z dziedziny magii i demonologii – Necrotekcomniconalbo LiberFulvarum Paginarumlub też swego ulubieńca Malleus Maleficarum[87] .
A wtedy da się słyszeć pukanie do drzwi i madame Tracy zawoła: Lunch, panie Shadwell, a Shadwell mruknie: Bezwstydna ladacznica, odczeka sześćdziesiąt sekund, aby pozwolić bezwstydnej ladacznicy na powrót do jej pokoju; następnie otworzy drzwi i podniesie talerz wątróbki, z reguły starannie przykryty drugim talerzem, by nie wystygła. On zaś ją weźmie i zje, z umiarkowaną uwagą, starając się, aby nie rozlać sosu na czytane stronice[88].
Tak było zawsze.
Z wyjątkiem tej właśnie niedzieli. Przede wszystkim Shadwell nie czytał. Po prostu siedział. A gdy rozległo się pukanie do drzwi, wstał natychmiast i otworzył je. Nie musiał się jednak śpieszyć.
Nie było talerza. Była tylko madame Tracy, z przypiętą kameą i z nowym odcieniem kredki do warg. I w centrum strefy perfumowanej.
– Tak, Jezabel?
Głos madame Tracy brzmiał wesoło, swobodnie i był z lekka podszyty niepewnością.
– Halo, panie S, właśnie sobie pomyślałam, że po tym wszystkim, co przeszliśmy w ostatnich dwóch dniach, głupio byłoby zostawiać dla pana talerz pod drzwiami, więc nakryłam dla pana przy stole. Zapraszam...
Panie S? Shadwell poszedł za nią nieufnie.
Zeszłej nocy miał znowu sen. Inny. Nie pamiętał go dokładnie, ledwie jedno zdanie, które ciągle brzmiało echem w jego głowie i wprawiało w niepokój. Sam sen rozwiał się jak mgła, jak wydarzenia poprzedniego wieczoru.
Zdanie brzmiało następująco: “Nie ma nic złego w tropieniu wiedźm; sam chciałbym zostać tropicielem wiedźm. Idzie tylko o to, no, żeby to robić na zmianę. Dziś my idziemy tropić wiedźmy, a jutro możemy się kryć, a z kolei wiedźmy będą tropić nas..."
Po raz drugi w ciągu dwudziestu czterech godzin – po raz drugi w życiu – przekroczył progi madame Tracy.
– Proszę usiąść tutaj – powiedziała, wskazując fotel. Na oparciu miał pokrowiec, na siedzeniu pulchną poduszkę, a przed nim stał mały podnóżek.
Usiadł.
Postawiła mu tacę na kolanach i patrzyła, jak je, a następnie, gdy skończył, zabrała talerz. Wówczas otworzyła butelkę Guinnes-sa, przelała do szklanki i podała mu. Następnie ona piła swą herbatę, on zaś chłeptał piwo. Gdy postawiła filiżankę na spodku, ta zadźwięczała nerwowo.
– Mam odłożoną niezłą sumkę – powiedziała bez związku. -I wie pan, czasami myślę, że miło byłoby kupić mały domek, gdzieś na wsi. Wyprowadzić się z Londynu. Nazwałabym go Wawrzyny albo Dunroamin, albo, albo...
– Shangri-La – podsunął Shadwell, ale nawet za cenę życia nie potrafiłby powiedzieć, skąd mu to przyszło do głowy.
– Właśnie, mister S. Właśnie. Shangri-La . – Uśmiechnęła się do niego. – Wygodniusio ci, kochanie?
Shadwell z rosnącym przerażeniem stwierdził, że jest mu wygodnie. Okropnie, przerażająco wygodnie.
– Tak – powiedział ostrożnie. Nigdy nie było mu tak wygodnie. Madame Tracy otworzyła następną butelkę Guinnessa i postawiła przed nim.
–Jedyny kłopot z posiadaniem małego domku, nazwanego... jak to pan ładnie, wymyślił, panie S?
– Hm. Shangri-La.
– Shangri-La, no właśnie, idzie o to, że to nie jest stosowne dla jednej osoby, prawda? Miałam na myśli dwie; mówi się, że dwie osoby mogą żyć równie tanio jak jedna.
(Albo pięćset osiemnaście, pomyślał Shadwell, wspomniawszy zwarte szeregi Armii Tropicieli Wiedźm).
Zachichotała.
– Zastanawiałam się, gdzie mogłabym znaleźć kogoś, z kim bym mogła osiąść...
Shadwell zrozumiał, że mowa jest o nim. Jednak nie miał tu pewności. Wyraźnie czuł, że pozostawienie tropiciela wiedźm szeregowca Pulsifera z młodą damą w Tadfield było niewłaściwym posunięciem, z punktu widzenia Xięgi praw i przepisówArmii Tropicieli Wiedźm. Obecna zaś perspektywa wydawała się jeszcze niebezpieczniejsza.
Niemniej, w jego wieku, gdy było się zbyt już starym na pełzanie w wysokiej trawie, gdy zimna poranna rosa przenika aż do kości...
(Ajutro my będziemy się kryć, a wiedźmy będą szukać nas...)
Madame Tracy otworzyła kolejną butelkę Guinnessa i zachichotała.
– Och, panie S – powiedziała. – Pomyśli pan sobie, że próbuję pana upić.
Mruknął. Były pewne formalności, których w tego rodzaju sprawach należało przestrzegać.
Sierżant tropiciel wiedźm Shadwell wziął długi, duży łyk i strzelił pytaniem.
Madame Tracy zachichotała.
– Słowo daję, ty stary, stary głuptasie – powiedziała i zaczerwieniła się jak piwonia. – A o ilu ty myślisz? Powtórzył swój strzał.
– Dwoje – powiedziała madame Tracy.
– No, dobra. No to może być – powiedział sierżant tropiciel wiedźm Shadwell (w stanie spoczynku). ·
* * *
Było niedzielne popołudnie.
Wysoko nad Anglią Boeing 747 leciał na zachód. W kabinie pierwszej klasy chłopiec imieniem Warlock odłożył swój komiks i wyjrzał przez okno.
Bardzo dziwne były te ostatnie dni. Ciągle nie miał pewności, czemu jego ojciec został wezwany na Bliski Wschód. I był całkiem pewien, że ojciec także nie wiedział. Zapewne miało to związek z kulturą. Ajedyne, co ich spotkało, to tłum dziwacznie wyglądających facetów z ręcznikami na głowach i bardzo popsutymi zębami, którzy oprowadzali ich po jakichś starych ruinach. Jak na ruiny, to Warlock widywał już lepsze. Aż wreszcie jeden z tych starych facetów spytał go, czy nie zamierza czegoś zrobić? A Warlock odpowiedział, że chciałby sobie stąd pójść.
W związku z tym mieli bardzo nieszczęśliwe miny.
A teraz wracał do Stanów. Powstały jakieś problemy z biletami czy lotami, portami docelowymi czy czymś takim. Było to bardzo dziwne; pewien był, że ojciec zamierzał wracać do Anglii. Warlock lubił Anglię. To miły kraj, jeśli jest się Amerykaninem.
W tej chwili samolot przelatywał dokładnie nad sypialnią Tłustego Johnsona obojętnie przerzucającego stronice czasopisma fotograficznego, które kupił tylko dlatego, że miało na okładce bardzo dobre zdjęcie ryby tropikalnej.
O kilka stronic dalej za tą, której dotykały nieuważne palce Tłuściocha, znajdowała się rozkładówka na temat futbolu amerykańskiego i o tym, że wzbudza on coraz większe zainteresowanie w Europie. To było dziwne – bo w chwili, gdy magazyn został wydrukowany, te stronice były poświęcone fotografowaniu w warunkach pustynnych.
To miało zmienić jego życie.
A Warlock nadal leciał ku Ameryce. Na coś zasługiwał (ostatecznie nigdy się nie zapomina swoich pierwszych przyjaciół, nawet jeśli w tym czasie obie strony miały ledwie po parę godzin życia za sobą), a potęga sterująca w owej chwili losami całej ludzkości pomyślała sobie: No dobrze, on leci do Ameryki, prawda? Nie rozumiem, jak można chcieć czegoś lepszego, niż podróż do Ameryki.
Mają tam lody w trzydziestu dziewięciu smakach. A może nawet więcej.
* * *
Istnieje milion pasjonujących rzeczy, które chłopiec ze swym psem mogą robić w niedzielne popołudnia. Adam potrafił pomyśleć o czterystu czy pięciuset z nich, specjalnie się nie wysilając. O porywających rzeczach, pasjonujących rzeczach, o planetach czekających na odkrywców, lwach – na pogromców, o zaginionych światach w Ameryce Południowej rojących się od dinozaurów i tylko czekających, by je odkryć i oswoić. Siedział w ogródku, rysując kamykiem na ziemi i miał minę pełną zniechęcenia.
Ojciec, wróciwszy z bazy lotniczej, zastał Adama śpiącego; śpiącego w oczywisty sposób, tak jakby był w łóżku od popołudnia. Nawet pochrapywał od czasu do czasu, dla większej wiarygodności. Ale następnego dnia przy śniadaniu okazało się bez żadnych wątpliwości, że to nie wystarczyło. Pan Young nie był zwolennikiem włóczenia się w sobotnie popołudnie w pogoni za mirażami. A jeśli Adam, nieprawdopodobnie szczęśliwym trafem, nie odpowiadał za awantury zeszłego wieczoru – na czymkolwiek one polegały, ponieważ nikt sobie jasno nie przypominał szczegółów, poza tym, że były jakieś awantury – to z całą pewnością był winien czemuś. Takie zasady miał pan Young i od jedenastu lat doskonale się sprawdzały w praktyce.
Adam siedział przygnębiony w ogródku. Sierpniowe słońce stało wysoko na błękitnym i bezchmurnym sierpniowym niebie, za
żywopłotem śpiewał drozd, ale Adamowi wydawało się, że przez to jest jeszcze gorzej.
U stóp Adama siedział Pies. Starał się panu dopomóc, głównie wykopując kość, którą zakopał cztery dni temu, i przyciągając ją do stóp Adama, ale Adam tylko popatrzył na nią ponurym wzrokiem, aż wreszcie Pies zabrał ją i ponownie zagrzebał.
Zrobił wszystko, co mógł.
– Adam?
Adam odwrócił się. Znad żywopłotu patrzyły na niego trzy twarze.
– Cześć – rzekł Adam smętnie.
– Do Norton ma przyjechać cyrk – powiedziała Pepper. – Wen-sley tam był i widział ich. Właśnie się ustawiają.
– Mają namioty i słonie, i żonglerów, i zwierzęta praktycznie dzikie, i takie, i... i wszystko! – powiedział Wensleydale.
– Myśleliśmy, że może wszyscy pojedziemy tam i popatrzymy, jak się rozstawiają – rzekł Brian.
Na chwilę w wyobraźni Adama zawirowały wizje cyrków. Cyrki były nudne, gdy już je rozstawiono. Każdego dnia w telewizji widzi się lepsze rzeczy.Ale rozstawianie... Oczywiście pojadą tam wszyscy i pomogą rozbijać namioty i myć słonie, a na cyrkowcach takie wrażenie zrobi naturalny kontakt Adama ze zwierzętami, że tego wieczoru Adam (i Pies, najsłynniejszy na świecie tresowany kundel) wprowadzą słonie na arenę cyrkową i...
Nic z tego.
Smutnie potrząsnął głową.
– Nigdzie nie mogę jechać – oświadczył. – Oni tak powiedzieli. Nastąpiła chwila milczenia.
– Adam – powiedziała Pepper nieco zakłopotana – co się wydarzyło wczoraj wieczorem? Adam wzruszył ramionami.
– Bez znaczenia – odrzekł. – Zawsze to samo. Człowiek się tylko stara pomóc, a oni myślą, że zamordował kogoś albo coś.
Znowu milczenie, a ONI patrzyli na swego pognębionego wodza.
– To jak myślisz, kiedy cię w końcu wypuszczą? – spytała Pepper.
– Nie przez cale lata. Lata i lata, i lata. Gdy mnie wypuszczą, będę starcem.
– A jak z jutrem? – zapytał Wensleydale. Adam rozpromienił się.
– Och, jutro będzie w porządku – oświadczył. – Do tej pory o wszystkim zapomną. Zobaczycie. Zawsze tak jest. – Spojrzał na NICH, rozczochrany Napoleon w podartych koronkach, wygnany na pełną róż Elbę. – Wyjedźcie – polecił z krótkim, nieszczerym śmiechem. – Nie przejmujcie się mną. Będzie w porządku. Spotkamy się jutro.
ONI się zawahali. Lojalność to wielka rzecz, ale żadnego palady-na nie można zmuszać do dokonywania wyboru między wodzem i cyrkiem ze słoniami. Odeszli.
Słońce dalej świeciło. Drozd nadal śpiewał. Pies dał spokój swemu panu i zaczął czaić się na motyla w trawie obok żywopłotu. Był to poważny, solidny, nie do przejścia żywopłot z grubego i dobrze utrzymanego ligustru, Adam zaś znał go od dawna. Za nim ciągnęły się otwarte pola i cudownie błotniste rowy, i niedojrzałe owoce, i gniewni, ale powolni właściciele drzew owocowych, i strumyki domagające się przegrodzenia tamami, i mury, i drzewa wprost stworzone do wspinania się...
Ale nie było przejścia przez żywopłot.
Adam zadumał się.
– Psie – rzekł surowo Adam – odejdź od tego płotu, bo gdybyś przez niego przeszedł, ja musiałbym cię gonić, żeby cię złapać i musiałbym wyjść z ogrodu, a tego mi zakazano. Ale będę musiał... jeśli przejdziesz i uciekniesz.
Pies zaczął podskakiwać, ale nie ruszał się z miejsca.
Adam uważnie rozejrzał się dookoła. A następnie, jeszcze uważniej, popatrzył w górę i w dół. A potem do środka.
I teraz w żywopłocie była duża dziura – dość duża, by przebiegł przeznią pies i by przecisnął się za nim chłopiec. I była tp dziura, która zawsze tu była.
Adam mrugnął do Psa.
Pies przebiegł przez dziurę w żywopłocie. Adam zaś, krzycząc ostro, głośno i wyraźnie:
– Psie, ty brzydki psie! Stój! Wracaj zaraz! – przecisnął się za nim.
Coś mu mówiło, że coś się kończy. Nie świat. Tylko lato. Będą jeszcze inne lata, ale nie będzie już takiego jak to. Już nigdy.
A więc trzeba wykorzystać je w pełni.
Zatrzymał się w połowie pola. Ktoś coś palił. Popatrzył na pióropusz białego dymu nad kominem Jaśminowego Domku i zatrzymał się. I zaczął słuchać.
Adam potrafił słyszeć rzeczy umykające innym ludziom.
Usłyszał śmiech.
Nie był to rechot wiedźmy; był to niski i przyziemny, rubaszny śmiech kogoś, kto wiedział o wiele więcej, niż to byłoby dla nich dobre.
Biały dym wił się i skręcał nad kominem domku. Przez ułamek sekundy Adam ujrzał, wyraźną w dymie, przystojną kobiecą twarz. Twarz, której nie widziano na Ziemi od trzystu lat.
Agnes Nutter mrugnęła do niego.
Letni wietrzyk rozproszył dym, a twarz i śmiech znikły.
Niedaleko stamtąd, za strumykiem, chłopiec dogonił mokrego i zabłoconego psa.
– Brzydki Pies – powiedział Adam, drapiąc go za uchem. Pies zaszczekał, nie posiadając się ze szczęścia.
Adam podniósł wzrok. Zwisała nad nim stara jabłoń, powykrzywiana i ciężka. Mogła tu rosnąć od zarania czasów. Jej konary przyginał ciężar jabłek, małych, zielonych i niedojrzałych.
Z szybkością atakującej kobry chłopiec wspiął się na drzewo. W parę sekund później wrócił na ziemię z wypchanymi kieszeniami, głośno żując doskonałe, cierpkie jabłko.
– Hej! Ty! Chłopiec! – rozległ się za nim burkliwy głos. – To ty jesteś ten Adam Young! Ja cię widzę! Powiem twemu ojcu, zobaczysz, że powiem!
Teraz rodzicielska kara jest już pewna, pomyślał Adam, uciekając z psem u boku i kieszeniami wypchanymi kradzionymi owocami.
Tak było zawsze. Ale nie miało nastąpić przed wieczorem.
A do wieczora było jeszcze daleko.
Ogryzek jabłka cisnął w przybliżonym kierunku swego prześladowcy i sięgnął do kieszeni po następne.
Nie mógł zrozumieć, czemu ludzie robią aż tyle historii na temat jedzenia ich głupich, starych owoców; ale życie byłoby o wiele mniej zabawne, gdyby tego nie robili. I, jak uważał Adam, nie istniało jabłko nie warte kłopotów, w jakie się wpadało, by je zjeść.
* * *
Jeśli chcecie wyobrazić sobie przyszłość, wyobraźcie sobie chłopca, jego psa i jego przyjaciół. I nigdy nie kończące się lato.
Jeśli chcecie sobie wyobrazić przyszłość, wyobraźcie sobie trzewik... nie, wyobraźcie sobie trampek z wlokącymi się sznurowadłami kopiący kamyk; wyobraźcie sobie patyk do szturchania interesujących rzeczy i rzucania psu, który może aportować go lub nie; wyobraźcie sobie fałszujący gwizd powtarzający jakąś nieszczęsną, popularną melodię, aż do całkowitego znieczulenia; wyobraźcie sobie postać, na wpół anioła, na wpół diabła, całkowicie człowieka... Niedbale i pogodnie podążającą do Tadfield...
[1] W oryginale przed Dramatis personae– przyp. skanującego
[2] Znaczy nas wszystkich
[3] Asystent i służący dr Frankensteina w filmie “Miody Frankenstein" (przyp. dum.) /wirklich??? J – przyp. skanującego/
[4] Zegarek ów wykonano na jednym mikroprocesorze zbudowanym specjalnie dla Crowleya. Trochę go to kosztowało, ale nie można cale życie mieć węża w kieszeni. Chronometr wskazywał dokładny czas w dwudziestu stolicach świata oraz czas w stolicy innego świata, gdzie w zasadzie wszystkie zegary pokazywały jedną godzinę – to znaczy, że za pięć dwunasta było dziesięć minut temu.
[5] Oryg:: welsh – przyp. skanującego
[6] Święta Berylia Artykulantka (Beryl Articulata) z Krakowa. Panuje przekonanie, że zeszła z tego świata śmiercią męczeńską w połowie piątego wieku. Legenda głosi, iż Berylia -jako młoda i nadobna niewiasta – została wbrew swej woli poślubiona pewnemu poganinowi, ale księciu, imieniem Kazimierz. W noc poślubną modliła się tak żarliwie, by Pan wstawił się za nią, że aż jej wargi trajkotały. Oczekiwała, że za chwilę pojawi się cudowna broda – nawiasem mówiąc, trzymała w gotowości niepozorną brzytwę oprawioną w kość słoniową, tak zwaną damską brzytwę – na wypadek, gdyby broda jednak się pojawiła. Zamiast brody Stwórca zesłał na Berylię łaskę trajkotania o wszystkim, co przyszło jej do głowy przez całe dnie, bez przerwy na posiłek.
Jedna z wersji legendy podaje, że książę Kazimierz udusił Berylię własnoręcznie trzy tygodnie po ślubie, a małżeństwo nie zostało skonsumowane. Oddała ducha, będąc dziewicą i męczennicą, która trajkotała aż do ostatniego tchnienia.
Według innej wersji tejże legendy książę Kazimierz zaraz po ślubie kazał sporządzić dla siebie zestaw korków, tamponów i zatyczek do uszu, zaś Berylia zmarła śmiercią naturalną w łóżku, dożywszy sześćdziesięciu dwóch lat.
Siostry Trajkotki pod wezwaniem Św. Berylii to zakon o ostrej regule nakazującej, by każda mniszka stale, o każdej porze dnia i nocy co najmniej dorównywała w trajkota-niu swojej patronce. Wyjątkiem są wtorkowe popołudnia, kiedy to mniszkom wolno zamilknąć na pół godziny, a jeśli czują taką potrzebę, mogą pograć sobie w ping-ponga.
[7] Występowała tam również leciwa niewiasta jako synogarlica, a pościgi samochodów przypominały końcówkę maratonu zaspanych żółwi.
[8] Koktajl – czasem mleczny.
[9] Tu chyba warto wspomnieć, że Mr Young wciąż był przekonany, iż paparazzi* to jedna z kolejnych odmian włoskiego linoleum.
* Fotoreporterzy (szalejący) (przyp. tłum.)
[10] Raztylko musiai wstać, w 1832, i pójść do toalety.
[11] Uwaga dla Amerykanów i innych cudzoziemców: M.K. jest nowym miastem w połowie drogi między Londynem a Birmingham. W zamyśle urbanistów miało to być nowoczesne miasto, z pełną infrastrukturą, doskonale zorganizowaną siecią usług i zdrową atmosferą, słowem raj na ziemi. Wielu synów starego Albionu nie potrafi ukryć rozbawienia z tego powodu.
[12] Biblia “A bodaj to wciórności" zasługuje na uwagę z jeszcze jednego względu. Rozdział trzeci “Genesis" liczy dwadzieścia siedem wersetów, a nie, jak zwykle, dwadzieścia cztery. Trzy dodatkowe wersety następują po wersecie dwudziestym czwartym, który brzmi:
24.1 wygnał Adama: i postawił przed rajem rozkoszy Cherubini i miecz płomienisty i obrotny, ku strzeżeniu drogi do drzewa żywota.
Dodane wersety brzmią następująco:
25. I rzekł Pan Aniołowi, który wschodniej bramy raju rozkoszy strzegł: Gdzież miecz płomienisty dany tobie?
26.1 Anioł mu odpowiedział: Dopiero co miałem go przy sobie. Chyba się gdzieś zawieruszył. Pewnie następną rażą głowę postradam.
17.1 Panu mowę odjęło.
Wydaje się, że wyżej wymienione wersety dodano podczas korekty. W owych czasach rozpowszechnione było wieszanie wybranych stron na drewnianych okiennicach oficyn wydawniczych dla przyciągnięcia szerokich rzesz przyszłych czytelników, zachęcenia ich do współtworzenia dzieła i podbudowania moralnego. Ponieważ wydawcy byli zbyt przygnębieni stratą szczotki po korekcie (spłonęła ona razem z drukarnią), nie zadali sobie trudu skonsultowania pewnych szczegółów z przemiłym panem A. Zirafa-lem, który miał księgarnię dwa domy dalej i chętnie konsultował tłumaczenia, a jego pismo każdy rozpoznawał na kilometr.
[13] Pozostałe to “Pułapka na myszy" i “Poszukiwacze zaginionej barki".
[14] Który od pewnego czasu rozważał wspomnianą możliwość. Ostatnie lata życia spędził w więzieniu Newgate, gdyż nie poprzestał na rozważaniach.
[15] Był to kolejny przykład geniuszu wydawniczego, gdyż kromwellowski parlament zdelegalizował święta Bożego Narodzenia w 1654 roku.
[16] Wieczorowe studium dla kamerdynerów, zaufanych pokojowców i majordomu-sów na Tottenham Court Road prowadzone przez aktora obsadzanego na scenie i na srebrnym ekranie od lat dwudziestych do dziś wyłącznie w wyżej wymienionych rolach.
[17] W naukach pominął zręcznie to, że Attyla był wdzięcznym i zawsze kochającym synem, zaś Vład Dracula nigdy nie zapominał odmówić modlitwy porannej.
[18] Pomijając skrupulatnie wszelkie informacje o toczącym ją syfilisie.
[19] W oryginale: his Masters Voice; jest to również nazwa bardzo znanej wytwórni płytowej. Jej znakiem firmowym jest pies z łbem uniesionym ku gramofonowi (przyp. red.).
[20] oryg: "Pretty bad," he said. "The bullet went through nearly all of them. Access, Barclaycard, Diners-the lot."
"It was only the American Express Gold that stopped it," said Wethered. – przyp. skanującego
[21] Szesnastowieczny półgłówek nie spokrewniony z żadnym prezydentem USA.
[22] Na uwagę zasługuje, iż jedna z tych historii jest prawdziwa.
[23] Wywiadu udzielono w 1983 roku i brzmiał następująco:
P: Zatem pan jest sekretarzem generalnym ONZ.
O:Si.
P: A widział pan Elvisa na żywo?
[24] Państwo Threlfall, zam. 9, The Elms Paignton. Lubili wjeżdżać na urlop za granicę, gdyż, jak utrzymywali, jest to jedyna i niepowtarzalna okazja, by wyłączyć się z codziennego zgiełku i nie słuchać głupich dzienników. Po przyjeździe na wyspę pan Threlfall ciężko odchorował aklimatyzację, zaś pani Threlfall pierwszego dnia tak się spiekła na słońcu, że musiała leżeć w łóżku aż do tej pory. Dopiero dziś, po półtoratygodniowym pobycie w pokoju, postanowili gdzieś się wybrać.
[25] Poprzednie kryptonimy bandy nie mają istotnego znaczenia, gdyż nazwę zmieniano w zależności od tego, co Adam Young przeczytał lub obejrzał poprzedniego wieczora (Adam & jego drużyna, Adam & Co., Wilczęta ze starego kamieniołomu, Czworo gniewnych ludzi, Imperium kontratakuje; Ostatni taki kwartet, Czterej baronowie Apokalipsy, Czwórka z Tadfield, Zbuntowani itd., itp.), zaś inni nazywali ich ponuro ONI, skutkiem czego oni sami też mówili o sobie ONI.
[26] Byku Johnson był przerośniętym ponurakiem. W każdej szkole zdarzają się tacy. Nie grubi, ale wyrośnięci nad wiek, noszą ubrania swoich ojców. W ich paluchach papier drze się sam, a długopisy pękają z trzaskiem. Zabawa z Bykiem Johnsonem zwykle kończyła się przypadkowym zdeptaniem czyjejś ręki, nogi lub ucha. Byku silą rzeczy stal się ofiarą losu i klasową ofermą. Uznał, że jest lepiej, kiedy wołają na kogoś oferma, gdyż to już jest pewna powściągliwość i ostrożność w użyciu słów obelżywych, niż gdyby mieli wołać Tłuścioch -Jełop – Ślamazara. Nauczyciel w-f był zrozpaczony, ponieważ gdyby Johnson zainteresował się dowolnym sportem, drużyna szkolna bez trudu wygrałaby zawody okręgowe. Byku Johnson jednak nie czuł w sobie sportowego ducha. W tajemnicy przed wszystkimi oddawał się swojemu hobby – akwarystyce, zdobywając wiele nagród za kolekcję okazów tropikalnych. Był rówieśnikiem Adama Younga z dokładnością do kilku godzin, a rodzice nie powiedzieli mu, że jest adoptowany. No i widzicie, kochani – w sprawie noworodków nie pomyliliście się.
[27] Gdyby Adam w pełni władał swoimi siłami, świąteczny nastrój w domu Youn-gów zostałby niewątpliwie zburzony odkryciem ciała pewnego grubasa tkwiącego głową w dół w głównym kanale grzewczym.
[28] Warto przypomnieć, że przeciętna wiara osobnika rodzaju ludzkiego wynosi około 0,3 alpa (trzydzieści centyalpów!). Silą wiary Adama Younga oscylowała między 2 a 15 640 everestów.
[29] Oraz włosy, pigment skóry, a jeśli jadło się dostatecznie długo – wszelkie oznaki życia.
[30] Ale nieco inny niż Burger Lordy na świecie. Na przykład w Niemczech zamiast piwa dolnofermentacyjnego podawano górnofermentacyjne. W Anglii znakomicie przyjęły się zwyczaje z amerykańskich barów szybkiej obsługi (chodzi o szybkość podawania potraw) oraz staranne sprzątanie po gościu. Zamówiona porcja docierała po pół godzinie, była zimna, a gdyby nie listek sałaty to nie wiadomo byłoby, gdzie się kończy hamburger i zaczyna bułka. Dwadzieścia pięć minut po przyjeździe do Francji akwizytor Burger Lord został zastrzelony.
[31] To był komiks w dziewięćdziesięciu czterech zeszytach wychodzących co tydzień pod tytułem “Cuda przyrody i nauki". Wensleydale miał wszystkie numery, a na urodziny obiecano mu do nich okładki. Brian w tygodniu czytywał komiksy z dużą liczbą słów takich jak: łubu du, doing, łup, badabum, zzyt etc. Pepper także czytała komiksy, ale nawet na torturach nie przyznałaby się, że ma również pisemko erotyczne dla nastolatek. Adam w ogóle nie czytał komiksów. Nie dorastały nawet do pięt jego wyobraźni.
[32] Shadwell nienawidził wszystkich z południa, zwłaszcza Anglików, ale wyrażał to głośno tylko wtedy, gdy najbliższy Anglik był poza zasięgiem jego głosu.
[33] Informacja dla Amerykanów i innych miejskich form życia. Wiejscy Brytyjczycy, wyrzekłszy się centralnego ogrzewania, jako zbyt skomplikowanego, a w każdym razie osłabiającego kręgosłup moralny, przekładają ponad nie ustawianie kupek małych kawałków drewna oraz brył węgla z umieszczonymi na szczycie wielkimi, mokrymi kłodami, o ile możliwe z azbestu, kształtując w ten sposób małe, ledwie tlące się stosiki, znane jako “Nie ma nic lepszego niż otwarty trzaskający ogień, nieprawdaż?" Ponieważ żaden z wymienionych składników nie ma naturalnej skłonności do palenia się, pod tym wszystkim umieszczają małą, prostokątną, woskowobiałą bryłkę, która pali się wesoło do chwili, gdy ciężar zgromadzonego paliwa jej nie zdusi. Te małe, białe bloczki znane są jako kominkozapalarki. Nikt nie wie dlaczego.
[34] Suweren – złota (ówcześnie) moneta jednofuntowa.
[35] Informacja dla młodzieży i Amerykanów. Jeden szyling = pięć pensów. Łatwiej można zrozumieć starożytny system finansowy Armii Tropicieli Wiedźm, jeśli zna się pierwotny system monetarny brytyjski. Dwa ćwierciaki = jeden pólpens. Dwa pólpensy = jeden pens. Trzy pensy = trojak. Dwa trojaki = szóstak. Dwa szóstaki = jeden szyling, czyli bob. Dwa boby = floren. Jeden floren i jeden szóstak = pólkoronówka. Cztery pól-koronówki = banknot dziesięciobobkowy. Dwa banknoty dziesięciobobkowe = jeden funt (czyli 240 pensów). Jeden funt i jeden szyling = jedna gwinea.
Brytyjczycy opierali się przed przyjęciem dziesiętnego systemu monetarnego, ponieważ uważali, że jest zbyt skomplikowany.
[36] Richard “Dick" Turpin, 1706-1739, angielski rozbójnik.
[37] Spóźniliście się.
[38] Osądzona.
[39] Zapamiętajcie.
[40] W ciągu dnia. Wieczorami autorytatywnie wróżyła z kart tarota zdenerwowanym wyższym urzędnikom, ponieważ stare przyzwyczajenia mają długie życie.
[41] Prawdę powiedziawszy, po ich zdjęciu był jeszcze mniej przystojny, a to dlatego, że potykał się o różne przedmioty i bardzo często chodzi} obandażowany.
[42] Device – wjęz. angielskim urządzenie, przyrząd (przyp. tłum.)
[43] Gizmo —wjęz. angielskim mniej więcej szpejo (przyp. tłum.).
[44] Doodad – wjęz. angielskim w przybliżeniu wichajster (przyp. tłum.).
[45] Widget – modyfikacja słowa “gadżet" (gadget = widget), częstsza w slangu amerykańskim (przyp. tłum.).
[46] Nut – w potocznej angielszczyźnie wariat, pomyleniec (przyp. dum.).
[47] Ley-linie – w okultyzmie brytyjskim hipotetyczne linie sil tellurycznych, proste; często wzdłuż nich rozmieszczone są zabytki kultury megalitycznej. Istnieje wypracowany system wykrywania i oznaczania na mapach ley-linii. Ich istnienie uważa się dość powszechnie w Wielkiej Brytanii za dowiedzione (przyp. tłum.).
[48] Sushi – potrawa japońska, której bazą jest surowa ryba lub mięso.
[49] Metatron – Głos Boga. Ale nie głos Boga. Posiada samodzielne istnienie. Coś w rodzaju rzecznika prasowego prezydenta.