Текст книги "Dobry omen"
Автор книги: Terence David John Pratchett
Соавторы: Neil Gaiman
сообщить о нарушении
Текущая страница: 10 (всего у книги 22 страниц)
– Co dzień coś nowego – mówił, kartkując wycinki. – O, na przykład tu. Coś dziwnego zdarzyło się w elektrowni atomowej i nikt nie wie jak. Kilku twierdzi, że Atlantyda podniosła się z dna oceanu.
Był dumny z wyników swej pracy.
Shadwell zrobił scyzorykiem dziurkę w puszce. Zadzwonił telefon. Zignorowali go. Telefonowano przeważnie do madame Tracy, a treść rozmów nie była przeznaczona dla męskich uszu. Pierwszego dnia służby Newton odebrał jeden telefon, wysłuchał pytania i odpowiedział: Przykro mi, ale tu jest punkt malowania Chińczyków na biało przy ambasadzie radzieckiej. Po drugiej stronie zapadła głucha cisza.
Shadwell pociągnął z puszki.
– To żadne tam fenomeny. Czarownice tak nie robią. Prędzej poślą coś na dno.
Newton kilka razy otworzył i zamknął usta.
–Jak mamy być silni w walce z wiedźmami, nie możem się dać puszczać w maliny przez takie coś. Masz coś bardziej na czarownice?
– Ależ, proszę pana. Amerykanie wysłali tam wojsko. Nie istniejący kontynent nagle...
– A o czarownicach jest? – powtórzył Shadwell, po raz pierwszy okazując zainteresowanie.
– Nie ma, proszę pana.
– Znaczy znowu gieografia i polityka – skwitował sierżant. W drzwiach ukazała się głowa madame Tracy.
– Dzień dobry, panie Shadwell. Dzień dobry panu, panie Newton – powiedziała, machając ręką. -Jakiś pan do pana Shad-
wella.
– Wont stond, ladacznico – odpowiedział Shadwell automatycznie.
– I mówi wytwornie – kontynuowała madame Tracy, nie zważając na uwagę Shadwella. – A w niedzielę zrobię wątróbkę na obiad.
– Wolem smołę piekielną, ty zdziro.
– Gdybym tak mogła wziąć talerze z zeszłego tygodnia, bardzo byłoby mi na rękę. O, dziękuję pięknie – powiedziała ma-
dame Tracy i stukając wysokimi obcasami, wróciła do swojego pokoju.
Gdy Shadwell burcząc pod nosem, szedł do telefonu, przybity i zniechęcony Newton wbił wzrok w wycinki. W jednym była mowa o tym, że głazy w Stonehenge zmieniły pozycję i ułożyły się w kształcie linii sił pola magnetycznego.
Słuchał fragmentów rozmowy. Shadwell mówił:
– Że kto? Aha. Tao... Taa... Poważnie? A co to miałoby być? Taa... Według rozkazu, proszę pana. A gdzie to jest, jeśli...?
Poruszające się głazy w Stonehenge na pewno nie zainteresują Shadwella.
–Jasne, jasne – sierżant zapewniał rozmówcę. —Już się za to bierzemy. Wysyłam najlepszy oddział i niedługo zamelduje o powodzeniu akcji. Do widzenia panu. Nawzajem.
Newton usłyszał stuk odkładanej słuchawki, po czym pozbawiony uniżoności głos powiedział:
– Rany boski! Znowu ten spedalony Angol[32] . Wszedł do pokoju i spojrzał tak, jakby zapomniał, co tu robi i.Newton.
– O czym to żeś mówił
– O tym, że dzieją się dziwne rzeczy... – zaczął Newton.
– Aha. – Patrzył na Newtona nieobecnym wzrokiem i stukał pustą puszką o zęby.
– No więc jest jeszcze o jednym miasteczku, w którym od kilku lat coś dziwnego dzieje się z pogodą – zaczął Newton bez entuzjazmu.
– A co to takiego? Żaby z nieba itepe? – Shadwell ożywił się nieco.
– Nie. Pogoda jest typowa dla pory roku.
– I to ma być fenomen? Ja widziałem takie fenomeny, że włosy stają dęba. – Puszka znów stuknęła o zęby.
– A kiedy ostatni raz mieliśmy pogodę właściwą dla pory roku? – zapytał Newton, którego zaczynało wszystko drażnić. – Pogoda właściwa w danej porze roku to jest właśnie fenomen, sierżancie. Śnieg na Boże Narodzenie? A gorące lipce i sierpnie? I jesień z babim latem? Pogoda, o której marzył pan jako dziecko? Deszcze w listopadzie i śnieg w Wigilię?
Oczy Shadwella nawet nie drgnęły. Puszka mleka zatrzymała się przed zębami.
– ja nie miałem dziecinnych marzeń – powiedział cicho. Newton poczuł, że niebezpiecznie balansuje na krawędzi i zmienił ton.
– Po prostu to dziwne. Tu się wypowiada jeden klimatolog. Bardzo ciekawie.
– A o co mu chodzi?
– O to, że nie potrafi tego wyjaśnić – odparł Newton, który liznął trochę meteorologii i jeszcze co nieco pamiętał. Spojrzał w bok od Shadwella.
– Wiadomo, że czarownice zaklinają pogodę. Sprawdziłem to w “Discoverie".
Dobry Boże, pomyślał Newton, albo inna stosowna istoto, spraw, żebym już nie musiał siedzieć w tym śmietniku i wycinać gazet. Pozwól wyjść na powietrze. Pozwól mi pojechać na urlop, choćby tam, gdzie jeżdżą tropiciele, wszystko jedno gdzie, nawet na Kamczatkę.
– To tylko czterdzieści mil stąd – zaczął, badając grunt. -Mógłbym tam skoczyć jutro i trochę się rozejrzeć. Na benzynę mi wystarczy.
Shadwell w zamyśleniu potarł górną wargę.
– To miejsce nie nazywa się przypadkiem Tadfield?
– Dokładnie tak. A skąd pan wie?
– Ciekawe w co ten Angol znowu pogrywa – powiedział Shadwell pod nosem, po czym dodał głośno – a bo co?
– Kto pogrywa?
Shadwell puścił pytanie mimo uszu.
–Taa... Nie zaszkodzi pojechać. Mówisz, że masz na benzynę?
Newton przytaknął.
– No to meldujcie się tu jutro o dziewiątej rano, nim pojedziesz.
– Po co?
– Po ekwipunek. Pancerz prawdy.
Po wyjściu Newtona telefon zadzwonił ponownie. Tym razem był to Crowley, który udzielał podobnych instrukcji jak Azirafal. Shadwell zanotował je ze względów czysto formalnych. Madame Tracy przez cały czas wisiała mu na plecach.
– Aż dwa telefony jednego dnia, panie Shadwell. Armia rozwija sztandar bojowy.
– Paszła wont, stara zjełczała cinkwo. – A więc Tadfield, pomyślał. No, skoro zapłacą...
Ani Crowley, ani Azirafal nie przewodzili Armii Tropicieli Wiedźm, ale popierali tę inicjatywę, by zadowolić zwierzchników. Azirafal miał go na liście, gdyż legion tropił czarownice. Należało go wspierać i wspomagać mniej więcej z tych samych powodów, z jakich Amerykanie wspierają i wspomagają wszystkich nazywających siebie antykomunistami. Crowley umieścił go na liście z bardziej subtelnych względów. Tacy jak Shadwell nie przeszkadzali w interesach Piekła, a zdarzało się, że nawet byli pomocni.
Właściwie Shadwell też nie dowodził Armią. W sprawozdaniach i rozliczeniach wykazywał, że dowódcą jest generał Smith. Podlegają mu pułkownicy Green i Jones oraz majorzy Jack-son, Robinson i Smith (ale z innych Smithów). Dalej na liście fi-
gurowaly nazwiska majorów Saucepena, Tina, Milka i Cupboar-da, gdyż ograniczona wyobraźnia Shadwella stawiła niespodziewanie opór. Byli także kapitanowie Smith, Smith, Smith, Smythe i Ditto oraz pięciuset sierżantów, kaprali i szeregowców. Prawie każdy nazywał się Smith, ale to nie miało znaczenia, gdyż ani Crowley, ani Azirafal nie mieli cierpliwości, żeby przejrzeć listę do końca. Wystarczyło, że mają podkładkę w dokumentach.
Suma spływająca z centrali do kasy Armii nie przekraczała sześćdziesięciu funtów rocznie.
Zdaniem Shadwella to nie było żadne przestępstwo. Armia to rzecz święta, ale trzeba jakoś zarabiać na życie. Brzęcząca moneta nie wpływała do kasy tak szybko jak dawniej.
ROZDZIA Ł Xl
Było to bardzo wczesnym rankiem w sobotę, w ostatni dzień istnienia świata, a niebo stało się czerwieńsze od krwi. Posłaniec z “International Express" wziął zakręt z rozważną szybkością trzydziestu pięciu mil na godzinę, zredukował bieg do drugiego i zatrzymał się na trawiastym poboczu.
Wysiadł z furgonetki i natychmiast rzucił się do rowu, by uniknąć ciężarówki właśnie przelatującej przezzakręt z szybkością znacznie przekraczającą osiemdziesiąt mil na godzinę.
Wstał, podniósł okulary, nałożył je na nos, odnalazł swą paczkę i bloczek pokwitowań, otrzepał mundur z trawy i błota, a następnie, jakby po namyśle, zaczął wygrażać pięścią szybko niknącej w dali ciężarówce.
– Powinno się ich zakazać, cholernych ciężarówek, żadnego szacunku dla innych użytkowników dróg, a zawsze powtarzam, pamiętaj synu, że bez samochodu jesteś tylko zwyczajnym pieszym...
Wspiął się na trawiaste zbocze, przełazi przez niskie ogrodzenie i znalazł się nad rzeką Uck.
Posłaniec z “International Express" poszedł brzegiem rzeki, trzymając paczkę.
Nieco dalej nad brzegiem siedział miody człowiek'odziany w biel. Włosy miał białe, cerę bladą jak kreda i tak siedział, patrząc w górę i w dół rzeki, jakby podziwiał widoki. Wyglądał jak wiktoriańscy poeei na chwilę przedtem, nim suchoty i nadużywanie narkotyków wyprawiały ich na tamten świat. '
Człowiek z “International Express" nic nie mógł z tego zrozumieć. Mam na myśli, że w dawriych czasach; a tak naprawdę wcale to nie było aż tak dawno temu, co paręnaście jardów siedzieli wzdłuż brzegu rzeki wędkarze; bawiły się tutaj dzieci; zakochane parki przychodziły posłuchać plusku i szemrania rzeki, trzymając się za ręce ł gruchając jak gołąbki o zachodzie słońca w Sussex. Robił to z Maud, swoją kobietą, zanim się pobrali. Przychodzili tu na pocałuski, a przy pewnej pamiętnej sposobności, na obłapkę. Czasy się zmieniają, pomyślał posłaniec.
Teraz z biegiem rzeki spokojnie płynęły białe i brązowe rzeźby z piany i szlamu, często kryjąc jej powierzchnię wielojardowymi połaciami. Gdy zaś stawała się widoczna, niosła na sobie molekularną warstwę petrochemicznej tęczy.
Rozległ się głośny furkot skrzydeł. Kilka gęsi pełnych wdzięczności za to, że po długim i wyczerpującym przelocie nad Północnym Atlantykiem znalazły się znowu w Anglii, wodowało na wygładzonej chemiczną tęczą powierzchni i natychmiast zatonęło bez śladu.
Zabawny ten stary świat, pomyślał posłaniec. Oto Uck, niegdyś najpiękniejsza rzeka tej strony świata, obecnie zaś po prostu lśniący ściek przemysłowy. Łabędzie opadają na dno, a ryby wypływają na wierzch.
No i masz swój postęp. Postępu nie da się powstrzymać. Dotarł do człowieka w bieli.
– Proszę wybaczyć. Nazwisko Kredowy, zgadza się? Człowiek w bieli milcząco kiwnął głową. Nie przestawał wpatrywać się w rzekę, goniąc spojrzeniem imponującą rzeźbę z piany i szlamu. '·–:.;
–Jakże piękne – szepnął. -Jakże to wszystko cholernie piękne. ; Posłaniec na chwilę stracił mowę. A potem włączyła się jego wewnętrzna automatyka.
– Zabawny ten stary świat nieprawdaż i na pewniaka chcę powiedzieć jeździ się po całym świecie doręczając i oto tu się jest praktycznie we własnym domu że tak powiem chcę powiedzieć że urodziłem się i wychowałem w okolicy tutaj i byłem nawet nad Morzem Śródziemnym i w Des Moines a to jest w Ameryce a teraz jestem tutaj i oto pańska paczka.
Osoba nazwiskiem Kredowy wzięła paczkę, sięgnęła po bloczek pokwitowań i podpisała się. Pióro zaczęło przeciekać i jej podpis zatarł się podczas składania. Było to długie słowo, zaczynało się od S, potem był kleks, a potem kończyło się czymś, co mogło znaczyć ...żenię ale mogło też być ...ranie.
– Uprzejmie dziękuję – powiedział posłaniec.
Zawrócił wzdłuż brzegu rzeki, dążąc w stronę ruchliwej drogi, na której zostawił swą furgonetkę. Idąc starał się nie patrzeć na rzekę.
Człowiek w bieli otworzył paczkę. Wewnątrz znajdowała się korona – obręcz z białego metalu wysadzana brylantami. Przez krótką chwilę przyglądał jej się z satysfakcją, a potem nałożył. Zabłysła w promieniach wschodzącego słońca. A potem plama, która zaczęła pokrywać srebrną powierzchnię w miejscu, gdzie dotknął jej palcami, rozlała się i objęła ją całkowicie. Korona stała się czarna.
Biały wstał. Jest coś, co można powiedzieć w obronie skażenia atmosfery: uzyskuje się przez to zupełnie zdumiewające wschody słońca.
A niedbale rzucona zapałka podpaliłaby rzekę, ale niestety, w tej chwili już nie było na to czasu. W umyśle Białego tkwiła wiedza, gdzie Czterech ma się spotkać i kiedy. Musiał więc pośpieszyć się, by zdążyć tam na dzisiejsze popołudnie.
Być może istotnie podpalimy to niebo, pomyślał. I prawie niezauważalnie opuścił swoje miejsce.
Czasu nie zostało zbyt wiele.
Posłaniec zostawił swoją furgonetkę na trawiastym poboczu dwupasmowej szosy. Przeszedł na stronę kierowcy (ostrożnie, ponieważ inne wozy i ciężarówki nadal z zawrotną szybkością brały zakręt), sięgnął do środka przez otwarte okno i wziął swój leżący na tablicy rozdzielczej rozkład jazdy.
A więc jeszcze tylko jedno zlecenie.
Uważnie odczytał instrukcje na blankiecie. Przeczytał je ponownie, zwracając szczególną uwagę na adres oraz zawiadomienie. Adres składał się z jednego słowa: Wszędzie.
Następnie swoim przeciekającym piórem napisał krótki list do swej żony, Maud. Tylko dwa słowa: Kocham cię.
Wreszcie odłożył rozkład jazdy na tablicę rozdzielczą, popatrzył w lewo, popatrzył w prawo, znów spojrzał w lewo i zdecydowanym krokiem ruszył przez jezdnię. Był w połowie drogi, gdy zza zakrętu wypadł niemiecki moloch, prowadzony przez kierowcę oszalałego od kofeiny, małych, białych tabletek oraz przepisów ruchu drogowego EWG.
Widział jego oddalający się ogrom.
Hej, pomyślał, ten mnie prawie załatwił.
Po czym popatrzył w dół, do rynsztoka.
Och, pomyślał.
– TAK– zgodził się głos zza jego lewego ramienia, a przynajmniej zza wspomnienia o jego lewym ramieniu.
Posłaniec zrobił w tył zwrot, popatrzył i ujrzał. Początkowo nie mógł znaleźć właściwych słów, nie mógł znaleźćniczego, aż wreszcie przyzwyczajenia całego pracowitego życia wzięły górę i powiedział:
– Zawiadomienie dla pana.
–DLA MNIE?
– Tak. – Posłaniec wolałby mieć nadal gardło. Mógłby przełknąć ślinę. – Niestety, nie przesyłka, proszę pana... hm. Jest zawiadomienie.
–PRZEKAŻ JE WIĘC.
– Oto ono. Ehem. Przybądź i ujrzyj.
– NARESZCIE. – Twarz miała wyszczerzone zęby, ale biorąc pod uwagę rodzaj twarzy, nie mogło być inaczej. – DZIĘKUJĘ CI -kontynuowała. – MUSZĘ POCHWALIĆ TWOJE ODDANIE SŁUŻBIE.
– Tak? – Zmarły posłaniec zapadał się w szarą mgłę i jedynym, co widział, były dwa błękitne punkty, które mogły być oczami, a mogły też być dalekimi gwiazdami.
– NIE MYŚL O TYM JAKO O UMIERANIU – powiedział Śmierć*. – POMYŚL JAKO O WCZESNYM WYRUSZENIU DLA UNIKNIĘCIA TŁOKU.
Posłaniec miał jeszcze krótką chwilę na zastanowienie się, czy jego nowy towarzysz nie żartuje. Zdecydował, że nie, a potem nie było już nic.
Czerwone niebo o poranku. Będzie deszcz. Tak.
, Sierżant tropiciel wiedźm Shadwell stał z głową pochyloną na ramię.
– A więc w porządku – oświadczył. – Żeście są gotowy. Macież wy wszystko jak trzeba?
– Tak, proszę pana.
– Wahadełko wykrywające?
– Wahadełko wykrywające, tak jest.
– Kciukośruba?
Newton przełknął ślinę i poklepał się po kieszeni.
– Kciukośruba – powiedział.
* W kręgu kultury języka angielskiego śmierć jest rodzaju męskiego (przyp. dum.).
– Kominkozapalarki?
– Naprawdę sądzę, panie sierżancie, że...
– Kominkozapalarki?
– Kominkozapalarki – odrzekł smutnym głosem Newton. -I zapałki[33].
– Dzwonek, książka i świeca?
Newton poklepał się po innej kieszeni. Znajdowała się tam papierowa torba, a wewnątrz niej mały dzwonek, z gatunku doprowadzających do wściekłości papużki faliste, różowa świeczka zdradzająca pochodzenie z urodzinowego tortu oraz książeczka zwana “Modlitwy dla małych pomocników". Shadwell wbił mu w głowę, że choć wiedźmy są celem podstawowym, dobry tropiciel wiedźm nigdy nie powinien przeoczyć szansy dokonania szybkiego egzorcy-zmu i przez cały czas powinien mieć przy sobie swój zestaw polowy.
– Dzwonek, książka i świeca – odrzekł Newton.
– Szpila?
– Szpila.
– Dobry chłopiec. Wyście nigdy nie powinien zapominać swej szpili. To bagnet twego uzbrojenia światłości.
Shadwell stał wyprostowany. Newton ze zdumieniem zauważył, że oczy starego człowieka zamgliły się.
– Chciałbym móc pojechać z wami – powiedział. – Pewnikiem to by nie było nic takiego, ale dobrze byłoby znowu pobuszować. To ciężkie, rozumicie, życie, całe to leżenie w tych mokrych paprociach i podglądanie ich piekielnego tańcowania. Okrutnie, wicie, łamie w kościach. – Wyprostował się i zasalutował. – Odmaszerować, szeregowiec Pulsifer. Oby zastępy chwały maszerowały z wami.
Gdy Newton odjechał, Shadwell pomyślał o czymś, co nigdy jeszcze mu się nie zdarzyło. To, czego obecnie potrzebował, to była szpilka. Nie przydziałowa wojskowa szpila do wykrywania wiedźm. Po prostu zwykła szpilka, jaką można wpiąć w mapę.
Mapa wisiała na ścianie. Była stara. Nie widniał na niej Milton Keynes. Nie było Harlow. Po prostu ukazywała Manchester i Birmingham. Była to od trzystu lat sztabowa mapa dowództwa tropicieli wiedźm. Ciągle jeszcze widać było nieco wbitych w nią szpilek, głównie w Yorkshire i Lancashire, kilka też w Essex, ale przerdzewiały już prawie na wylot. W innych miejscach tylko brązowe kikuty wskazywały miejsca dalekich wypraw starodawnych tropicieli wiedźm.
Wreszcie wśród szczątków nagromadzonych w popielniczce Shadwell wykrył szpilkę. Chuchnął na nią, wypolerował do połysku, przez przymrużone powieki wpatrywał się w mapę tak długo, aż odnalazł Tadfield i triumfalnie wbił ją w to miejsce.
Błyszczała.
Shadwell zrobił krok w tył i znów zasalutował. Oczy miał pełne łez.
Następnie zrobił energiczny w tył zwrot i zasalutował gablocie z eksponatami. Była stara i zniszczona, szkło miała potłuczone, ale przecież stanowiła na swój sposób historię tropicieli wiedźm. Zawierała srebra pułkowe (międzybatalionowe trofeum golfowe, o które, niestety, nie walczono od siedemdziesięciu lat), patentowaną, ładowaną od przodu gromową strzelbę pułkownika tropiciela wiedźm Nie-Będziesz-Spożywał-Żadnej-Żywej-Istoty-Z-Jej-Krwią-Ani-Nie-Bę-dziesz-Posługiwał-Się-Czarami-Ni-Wypatrywał-Znaków Dalrymple; zawierała też wystawę tego, co na pozór wydawało się kasztanami, ale
w rzeczywistości było kolekcją główek zmniejszonych przez łowców głów ofiarowaną przez sierżanta sztabowego tropiciela wiedźm Horacego Załatw-Ich-Nim-Załatwią-Ciebie Narkera, który wiele podróżował po obcych stronach; zawierała wspomnienia.
Shadwell wysmarkał głośno nos w rękaw.
Następnie otworzył puszkę skondensowanego mleka na śniadanie.
* * *
Jeśliby zastępy chwały nawet próbowały pomaszerować z Newtonem, rozsypałyby się w proch. A to dlatego, że jeśli nie liczyć Newtona i Shadwella, owe zastępy były od bardzo dawna martwe.
Błędem byłoby ocenianie Shadwella (Newtonowi nigdy nie udało się wykryć, czy prócz nazwiska posiadał on też imię) jako samotnego pomyleńca.
Po prostu tak się zdarzyło, że wszyscy inni wymarli, w większości przed paruset laty. Niegdyś Armia była tak wielka, jak to wynikało obecnie z twórczo prowadzonej przez Shadwella księgowości. Newton ze zdumieniem dowiedział się, że Armia Tropicieli Wiedźm miała przeszłość tak dawną i nieomal tak krwawą, jak jej bardziej świecki odpowiednik.
Wysokość plac dla tropicieli wiedźm została ustalona przez Olivera Cromwella i nigdy nie zrewidowana. Oficerowie otrzymywali koronę, a generał suwerena[34]. Było to oczywiście zaledwie podstawowe wynagrodzenie dla wolontariuszy, bo otrzymywało się dziewięć pensów za każdą wykrytą wiedźmę oraz najlepszą część jej majątku.
Naprawdę polegać można było tylko na tych dziewięciopen-sówkach. Tak więc nie były to łatwe czasy, dopóki Shadwell nie został umieszczony na listach płac Nieba i Piekła.
Płaca Newtona wynosiła jednego starego szylinga na rok[35].
W zamian za to obowiązany był posiadać przy sobie w każdym momencie “skałki, muszkiet, prochownicę, krzesiwo i hubkę lub ognionośny lont", choć Shadwell dawał do zrozumienia, że gazowa zapalniczka ronsona wystarczy w zupełności. Shadwell bowiem powitał wynalazek zapalniczki w taki sam sposób, jak zawodowi żołnierze powitali karabin powtarzalny.
W oczach Newtona wszystko wyglądało podobnie, czy się należało do Tajnego Związku, czy do stowarzyszeń, w których odtwarzano nieustannie wydarzenia wojny secesyjnej. Dzięki temu weekendy spędzało się na wolnym powietrzu, co oznaczało też, że podtrzymuje się przy życiu wspaniałe, stare tradycje, które uczyniły cywilizację zachodnią taką, jaka jest dzisiaj.
* * *
W godzinę po opuszczeniu lokalu dowództwa Newton zatrzymał się w zatoczce przy szosie i zaczął szperać w pudle stojącym na tylnym siedzeniu. Następnie otworzył okno samochodu, posługując się przy tym szczypcami, ponieważ korbka do szyby dawno już odpadła.
Paczka kominkozapalarek pofrunęła za płot. W chwilę potem podążyła za nią kciukośruba.
Jeszcze chwilę namyślał się nad resztą wyposażenia, wreszcie włożył je z powrotem do pudełka. Szpila była do użytku służbowego tropicieli wiedźm, stanowiła własność Armii, a na jednym końcu miała dobrą, hebanową gałkę, podobnie jak szpilki do damskich kapeluszy.
Wiedział, do czego służyła. Miał za sobą niemało lektur.
Na ich pierwszym spotkaniu Shadwell obdarzył go całym stosem broszur, ale Armia miała także zbiory różnych ksiąg i dokumentów, wartych, jak podejrzewał Newton, fortunę, gdyby kiedykolwiek trafiły na rynek antykwaryczny.
Szpila miała służyć do wbijania w podejrzane. Gdyby znalazły się na ciele miejsca, w których tego nie czuły, były wiedźmami. Proste. Niektórzy oszukańczy tropiciele wiedźm używali specjalnych, chowających się w rączce szpil. Ale ta była wykonana z uczciwej, solidnej stali. Gdyby wyrzucił szpilę, nie potrafiłby spojrzeć Sha-dwellowi w oczy. A poza tym to zapewne mogłoby przynieść pecha.
Zapalił silnik i ruszył w dalszą podróż.
Samochód Newtona był marki Wasabi. Nazwał go Dick Turpin[36] w nadziei, że kiedyś ktoś zapyta go, dlaczego tak.
Potrzeba by bardzo dokładnego historyka, aby ustalić bez żadnych wątpliwości dzień, w którym Japończycy przestali być szatańskimi automatami kopiującymi wszystko co zachodnie i zmienili się w zręcznych i pomysłowych inżynierów, zostawiając Zachód daleko za sobą. Ale Wasabi został zaprojektowany właśnie owego pogmatwanego dnia i łączył w sobie tradycyjne błędy konstrukcyjne samochodów zachodnich z mnóstwem pomysłowych klęsk żywiołowych, których eliminacja uczyniła takie firmy jak Honda czy Toyota tym, czym są dzisiaj.
Newton, pomimo najszczerszych wysiłków, nigdy nie spotkał na żadnej drodze takiego wozu jak ten. Przez całe lata, bez wielkiego przekonania, w obecności swych przyjaciół wychwalał jego sprawność i konstrukcję z rozpaczliwą nadzieją, że któryś z nich kupi podobny, bo niedola lubi, gdy ktoś ją dzieli.
Daremnie podkreślał, że wóz ma silnik o pojemności 823 centymetrów sześciennych, trzy biegi oraz wręcz niewiarygodny system bezpieczeństwa, jako to balony nadymające się w tak groźnych okolicznościach jak jazda z szybkością 45 mil na godzinę po suchym i prostym odcinku drogi z zagrażającą za moment kraksą, ponieważ olbrzymi balon bezpieczeństwa właśnie zasłonił widok. Przejawiał też skłonność do pewnej liryki, opowiadając o radiu produkcji koreańskiej wręcz niewiarygodnie dobrze odbierającym audycje Radia Pynogyang oraz syntetycznym głosie elektronicznym, który ostrzegał przed jazdą bez pasa bezpieczeństwa, nawet gdy był on zapięty; głos ten zaprogramował ktoś, kto nie tylko nie znał angielskiego, ale również nie znał japońskiego. Było to coś ultranowoczesnego, jak twierdził.
W tym wypadku nowoczesność była zapewne na poziomie wynalazku koła garncarskiego.
Przyjaciele kiwali głowami, zgadzali się z nim całkowicie, a w głębi duszy postanawiali, że jeśli kiedykolwiek będą mieli wybór między zakupem Wasabi i chodzeniem pieszo, zainwestują w parę butów. Zresztą to i tak na jedno wychodziło, gdyż podstawową przyczyną niewiarygodnej wydajności silnika Wasabi był fakt, że mnóstwo czasu wóz spędzał w garażach, oczekując, aż wały korbowe i tym podobne rzeczy dotrą pocztą od jedynego żyjącego przedstawiciela Wasabi w Nigirizushi, Japonia.
Jadąc w mglistym, podobnym do skutków medytacji zeń transie, który ogarnia większość kierowców, Newton zorientował się, że właśnie rozważa, jak należy używać szpili. Czy należy powiedzieć: Mam szpilę i nie boję się jej użyć? Mam Szpilę, będę Podróżować... Szpilodyta... Człowiek ze Złotą Szpilą... Szpile Nawarony...
Zapewne zainteresowałaby Newtona wiedza o takich faktach, iż z trzydziestu dziewięciu tysięcy kobiet badanych za pomocą szpil w ciągu wieków tropienia czarownic dwadzieścia dziewięć tysięcy powiedziało “ojej", dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć nie powiedziało nic dlatego, iż użyto wyżej opisanych szpil chowających się w oprawce, jedna zaś wiedźma oświadczyła, że za pomocą szpili została cudownie uleczona z reumatyzmu nogi.
Nazywała się Agnes Nutter.
Była wielką klęską Armii Tropicieli Wiedźm.
* * *
Jeden z pierwszych zapisów w “Przistoynych i akuratnych profecyach" dotyczył własnej śmierci Agnes Nutter. Anglicy, będąc w ogóle gatunkiem bezdennie tępym i leniwym, nie przepadali za paleniem kobiet w takim stopniu, jak to się działo w innych krajach Europy. W Niemczech stosy budowano i podpalano regularnie i z teutońską dokładnością. Nawet pobożni Szkoci uwikłani przez całe swe dzieje w przewlekłą walkę ze swymi odwiecznymi wrogami Szkotami, zdobyli się ledwie na parę całopaleń dla rozproszenia nudy długich zimowych wieczorów. Ale Anglicy nigdy nie przejawiali do tego ochoty.
Jedna z przyczyn ku temu, być może miała coś wspólnego ze sposobem, w jaki zginęła Agnes Nutter, co mniej więcej położyło kres modzie polowania na czarownice w Anglii. Wyjący tłum, doprowadzony do ostatecznej furii jej zwyczajem ujawniania inteligencji, krążenia po okolicy i leczenia ludzi, przybył do jej domu pewnego kwietniowego wieczoru i stwierdził, że siedzi ona w płaszczu i oczekuje ich.
– Omieszkaliście[37] – powiedziała im. – Powinnam ia była gorzeć od dziesięciu minut.
A wówczas powstała i z wolna, chromając wyszła z domu i podążyła przez środek nagle umilkłego tłumu aż do stosu pośpiesznie skleconego na wioskowym wygonie. Legenda mówi, że z trudem wspięła się na stos i otoczyła słup za sobą rękami.
'– Zadzierzgnięty należycie – rzekła zdumionemu tropicielowi wiedźm. A potem, gdy włościanie chyłkiem mieli się ku stosowi, uniosła swą piękną, oświetloną pochodniami twarz i wyrzekła: -Przysuńcie się zaiste blizko, dobrzy ludzie. Przybliżcie się, aż nieomal ogień was przipiecze, bo poprzysięgam was, że każden uźrzeć musi, jak ostatnia prawa wiedźma w Anglicy ginie. Bo wiedźmą wie-rę iestem, iako taka zostałam przekonana[38] chocia y nie wiem, jaką moja prawdziwa zbrodnia bydź miała. A przeto niechay moja śmierć będzie przesianiem dla świata. Przysuńcie się zaiste bliży, rzekłam, y zapomniycie[39] dobrze. Los wszelakich, którzy do Rzeczy się mieszają, o których y poiąć są niewładne.
Potem zaś, zdało się, z uśmiechem spojrzała na niebo nad wioską i dodała:
– To y ciebie się tyczę, ty pomieszany stary głupcze.
Zaś po owym dziwacznym bluźnierstwie nic już nie powiedziała. Pozwoliła się zakneblować, a gdy pochodnie przyłożone zostały do suchego drewna, stała z wyniosłą miną.
Tłum przybliżył się jeszcze, w nim zaś jeden czy dwóch ludzi nie całkiem pewnych, czy jeśli dobrze pomyśleć, uczynili rzecz właściwą.
W trzydzieści sekund później wybuch zmiótł wioskowy wygon, skosił w dolinie do czysta wszystko co żywe, a widoczny był daleko, nawet w Halifax.
Wiele w następstwie debatowano, czy zostało to zesłane przez Boga czy przez Szatana, ale list znaleziony później w domku Agnes Nutter wskazywał, że jeśli nawet nastąpiła jakaś boska czy diabelska interwencja, materialnie dopomogła jej zawartość spódnic Agnes, wśród których z niejaką zapobiegliwością ukryła osiemdziesiąt funtów prochu strzelniczego i czterdzieści funtów bretnali.
Ponadto Agnes pozostawiła na stole kuchennym, obok kartki odwołującej abonament na mleko, skrzynkę oraz książkę. Dokładna instrukcja określała, co należy uczynić ze skrzynką i równie dokładnie dotyczyła tego, co trzeba uczynić z książką: należało ją odesłać synowi Agnes, Johnowi Device.
Ludzie, którzy je odnaleźli – a byli to mieszkańcy sąsiedniej wsi, których obudziła eksplozja – najpierw pomyśleli, by zignorować instrukcje i po prostu spalić domek, ale następnie rozejrzeli się dookoła po migoczących płomykach oraz naszpikowanych gwoździami szczątkach i doszli do wniosku, że tego nie uczynią. A ponadto liścik Agnes zawierał zasmucające dokładną przepowiednię, co się stanie z tymi, którzy nie wykonają jej poleceń.
Człowiekiem, który podpalił stos Agnes Nutter, był major tropiciel wiedźm. Znaleziono jego kapelusz na drzewie o trzy mile stamtąd.
Jego nazwisko, wyszyte na nader pokaźnym kawałku wstążki, brzmiało Nie-Cudzołóż Pulsifer i był on jednym z najpilniejszych tropicieli wiedźm. Być może dostarczyłaby mu pewnego zadowolenia wiedza, że jego ostatni żyjący potomek w tym właśnie momencie kieruje się, choćby i nieświadomie, ku ostatniej żyjącej potom-kini Agnes Nutter. Mógłby doznać uczucia, że wreszcie dokonuje się pewna pradawna zemsta.
Lecz gdyby wiedział, co w istocie nastąpi, gdy ów potomek ją spotka, przewróciłby się w grobie, gdyby oczywiście kiedykolwiek takowy posiadał.
* * *
Ale najpierw Newton musiał coś zrobić w związku z latającym spodkiem.
Spodek wylądował wprost przed nim na drodze, właśnie w chwili, gdy Newton próbował odnaleźć przecznicę do Lower Tadfield i na kierownicy miał rozłożoną mapę. Musiał więc gwałtownie zahamować.
Spodek wyglądał dokładnie tak, jak go rysowano we wszystkich kiedykolwiek oglądanych przez Newtona komiksach.
Gdy zagapił się nań nad brzegiem mapy, odsunęły się na bok drzwi z całkowicie zadowalającym sykiem, ukazując połyskujący trap, który automatycznie wysunął się do dołu, na drogę. W środku rozbłysło jasne błękitne światło, a na jego tle zarysowały się trzy pozaziemskie sylwetki. Zeszły po trapie. A przynajmniej zeszły dwie. Trzecia, wyglądająca jak pieprzniczka, ześlizgnęła się po nim i na samym dole przewróciła.
Pozostałe dwie zignorowały jej zapamiętałe popiskiwanie i bardzo powoli podeszły do samochodu, na sposób przyjęty w całym świecie przez policjantów, już układających w myśli treść mandatu. Wyższa z nich – żółta ropucha odziana w kuchenną folię do pieczenia – zastukała do okna Newtona. Opuścił je. Istota nosiła coś w rodzaju okularów lustrzanek, które Newton uważał zawsze za atrybut Lukę'a Zimnej Ręki.
– Dzień dobry, panu, pani lub rodzaju nijaki – wyrzekła istota. – To wasza planeta, nieprawdaż?
Drugi kosmita, krępy i zielony, powędrował do lasu rosnącego obok drogi. Kątem oka Newton dostrzegł, że najpierw kopnął drzewo, a następnie przepuścił liść przez jakiś bardzo skomplikowany gadżet, który miał u pasa. Nie wyglądał na bardzo zadowolonego.
– No, tak. Tak przypuszczam – odparł Newton. Ropucha zapatrzyła się, pełna namysłu, w horyzont.
– Macieja od dawna, nieprawdaż? – spytała.
– Eee. Nie osobiście. To znaczy tylko jako gatunek, około pół miliona lat, jak sądzę.
Kosmita wymienił spojrzenia z kolegą.
– Pozwoliliśmy sobie na stworzenie kochanych kwaśnych deszczów, nieprawdaż? – zapytał. – A może pozwoliliśmy sobie także nieco popuścić z kochanymi węglowodorami, co?
– Przepraszam?
– Czy mogę się dowiedzieć, jakie jest albedo waszej planety? – powiedziała ropucha, nadal uporczywie wpatrując się w horyzont, jakby działo się tam coś ciekawego.