Текст книги "Dobry omen"
Автор книги: Terence David John Pratchett
Соавторы: Neil Gaiman
сообщить о нарушении
Текущая страница: 16 (всего у книги 22 страниц)
– Nie przeraźliwy lekkoduch, sierżancie Shadwell. Po prostu przeraźliwy duch.
Shadwell wypuścił papierosa. Z lekkim drżeniem wyciągnął rękę i wycelował dłoń w madame Tracy.
– Diabeł – wykrztusił.
– Nie —odparła madame Tracy głosem demona. – Ależ wiem, sierżancie Shadwell, co pan myśli. Myśli pan, że za moment ta glozva zacznie obracać się w kółko, wymiotując grochówką. A więc nie. Nie jestem diabłem. I chcę, by pan wysłuchał tego, co mam, do powiedzenia.
– Zamilcz, pomiocie piekielny – rozkazał Shadwell. – Nie be-dem słuchał twoich grzysznych kłamstw. Wisz ty, co to jest? To jest renka. Cztery palcy. Jeden kciuk. I una już wyegzorcyzmowała tego ranka jednego z waszej szajki. A teraz wynijdź z głowy tej dobrej kobity, albo wygnam cię na tamten świat.
– W tym cały problem – rzekła madame Tracy własnym głosem.
– Tamten świat. On się zbliża. W tym cały problem, mister Azirafal już mi wszystko opowiedział. A teraz, panie Shadwell, przestań robić z siebie głupca, siadaj i napij się herbaty, a on ci to też wyjaśni.
– Nijak nie bedem słuchał tych piekielnych wykrętów, kobito
– orzekł Shadwell.
Madame Tracy uśmiechnęła się do niego.
– Ty stary durniu – powiedziała.
Dałby sobie radę ze wszystkim, tylko nie z tym.
Usiadł.
Ale nie opuścił ręki.
* * *
Kołyszące się w górze znaki obwieszczały, że jezdnia prowadząca na południe jest zamknięta i wyrósł na niej za– l gajnik pomarańczowych stożków, kierując pojazdy na zastępcze pasmo jezdni północnej. Inne znaki polecały jadącym | zwolnić do trzydziestu mil na godzinę. Wozy policyjne, jak pomalowane w czerwone pasy psy pasterskie, zaganiały pojazdy.
Czterech motocyklistów zignorowało wszystkie znaki, stożki i radiowozy i kontynuowało jazdę po wiodącym na południe paśmie drogi M6. Czterech następnych motocyklistów, podążających tuż za nimi, nieco przyhamowało.
– Czy nie powinniśmy, hm, zatrzymać się albo co? – zapytał Bardzo Ważni Faceci.
– Taa. Może być karambol – powiedział Wdepnąć w Psie Gówno (poprzednio Wszyscy Cudzoziemcy A Szczególnie Francuzi, poprzednio Rzeczy Które Nie Działająjak Trzeba Nawet Jak Sieje Łupnie, nigdy tak naprawdę Piwo Bezalkoholowe, przez krótki czas Wstydliwe Prywatne Problemy, poprzednio znany jako Skuzz).
– Myśmy są Inne Czterej Jeścy Ap.okalypsy – powiedział POĆ. – Robimy, co one robią. Jedziemy za niemi. Pojechali na południe.
– To będzie świat tylko dla nas – powiedział Adam.
– Zawsze wszystko paskudzili inni, ale możemy uwolnić się od tego wszystkiego i zacząć od początku. Czy to nie będzie wspaniałe?
* * *
– Ufam, iż jest panu znana Księga Objawienia ? —zapytała madame Tracy głosem Azirafala.
–Jest – powiedział Shadwell, któremu nie była. Jego biegłość w tekstach biblijnych zaczynała się i kończyła na księdze Exodus, rozdział dwudziesty drugi, wiersz osiemnasty, który dotyczył czarownicy, zostawiania jej przy życiu i czemu nie należy tego czynić. Raz rzucił okiem na wiersz dziewiętnasty, który odnosił się do uśmiercania tych, co spółkują ze zwierzętami, ale uznał, że to wykracza poza jego jurysdykcję.
– Tak wiec słyszałeś o Antychryście?
– Tak jest – rzekł Shadwell, który widział film, gdzie to wszystko było wytłumaczone. Coś na temat arkuszy szkła spadających z ciężarówek i odcinających ludziom głowy, o ile sobie przypominał. Nic o prawdziwych, godnych uwagi wiedźmach. Zasnął w połowie seansu.
– Antychryst w tej chwili żyje na Ziemi, sierżancie. Ma sprowadzić Armageddon, Dzień Sądu, nawet, jeśli sam o tym nie wie. Niebo i Piekło szykują się do wojny i to będzie bardzo przykre.
Shadwell po prostu chrząknął.
– Ja, prawdę powiedziawszy, nie mam zezwolenia na bezpośrednie działanie w tej sprawie, sierżancie. Lecz pewien jestem, że zagrażające zniszczenie świata nie jest tym, na co mógtby pozwolić jakikolwiek rozsądny człowiek. Czy mam słuszność?
– Tak jest. Tak przypuszczam – odrzekł Shadwell, wysysając mleko skondensowane z zardzewiałej puszki, którą madame Tracy odkryła pod zlewozmywakiem.
– A wiec jest tylko jedno do zrobienia. A ty jesteś jedynym człowiekiem, na którym mogę polegać. Antychryst musi zostać zabity, sierżancie Shadwell. I ty to musisz uczynić.
Shadwell zmarszczył brwi.
– Nie mam pojęcia, jak to zrobić – odrzekł. —Armia Tropicieli Wiedźm zabija tylko wiedźmy. Tak je w regulaminie. No i także diabłów i chochlików.
– Ależ... ależ Antychryst to coś więcej niż zwyczajna wiedźma. On... on jest samą wiedźmowatością. Jest tak wiedźmowaty jak tylko można.
– Czymoże być trudniej się go pozbyć, niż, przykładowo, demona? – zapytał Shadwell, który trochę poweselał.
– Nie o wiele -odrzekł Azirafal, który, aby pozbywać się diabła, nigdy nie robił niczego więcej, niż bardzo wyraźnie dawał do zrozumienia, że on, Azirafal, ma jeszcze robotę do wykonania i czyż nie robi się już późno? A Crowley zawsze pojmował aluzję.
Shadwell popatrzył na swą prawą rękę i uśmiechnął się. A potem zawahał.
– Ten Antychryst... ile on ma sutek?
Cel uświęca środki – pomyślał Azirafal. A droga do Piekła jest wybrukowana dobrymi chęciami[71]. Skłamał więc beztrosko i przekonująco.
– Masę. Cale fury. Jego klatka piersiowa jest nimi całkiem pokryta... W porównaniu z nim Diana z Efezu wygląda absolutnie bezsutkowo.
—Się nie znam na tej pańskiej Dianie – powiedział Shadwell – ale jeśli on jest wiedźma, a się mi widzi, że jest, w takim razie jako sierżant ATW jestem na pańskie usługi.
– Dobrze —powiedział Azirafal za pośrednictwem madame Tracy.
– Nie jestem pewna, jak ma być z tym zabijaniem – powiedziała madame Tracy już osobiście. -Ale jeśli to jest ten człowiek, ten Antychryst, to przypuszczam, że nie mamy innego wyboru.
– Najdokładniej, droga pani —odpowiedziała sobie. —A teraz, sierżancie Shadwell, czy masz broń ?
Shadwell potarł swą prawą rękę za pomocą lewej, zaciskając i rozprostowując pięść.
– Tak jest – powiedział. – Mam to. – Po czym podniósł do ust dwa palce i lekko na nie dmuchnął. Nastąpiła chwila milczenia.
– Twoja ręka?-zapytał Azirafal.
– Taaest. To potężna broń. Załatwiła cię, pomiocie szatański, no nie?
– Czy nie masz czegokolwiek, mhm, bardziej konkretnego ? Na przykład złotego sztyletu z Meggido? Albo majchra bogini KaliiShadwell pokręcił głową.
– Mam parę szpil – zaproponował. – Oraz gromowo strzelbę pułkownika tropiciela wiedźm Nie-Będziesz-Spożywał-Żadnej-Ży-wej-Z-Jej-Krwią-Ani-Nie-Będziesz-Posługiwał-Się-Czarami-Ni-Wypa-trywał-Znaków Dalrymple... Mogem jo załadować srebrnymi kulami.
– To na wilkolaki, jak sądzę -rzekł Azirafal.
– Czosnek?
– Wampiry.
—Prawda; no cóż, i tak nie mam żadnych luksusowych kuł. Ale z gromowej można strzelać czymkolwiek. Pójdem i ją przyniosem.
Wyszedł, powłócząc nogami i równocześnie myśląc: A po co mi inna broń? Mam moją rękę.
– A teraz, droga pani -powiedział Azirafal – ufam, iż dysponuje pani godnym zaufania środkiem przemieszczania się.
—O, tak – powiedziała madame Tracy.
Udała się do kąta kuchni, skąd wyniosła różowy hełm motocyklowy z wymalowanym słonecznikiem, nałożyła go i zapięła pod brodą. Następnie przeszukując szafę, wyciągnęła trzysta do czterystu plastikowych toreb na zakupy oraz stertę pożółkłych gazet, wreszcie zakurzony kask w kolorze fluoryzującej zieleni z napisem EASYRJDER przez całą długość, prezent sprzed dwudziestu lat od jej siostrzenicy Petuli.
Shadwell, powróciwszy z gromową strzelbą na ramieniu, spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Nie rozumiem, czemu pan się tak przygląda, panie Shadwell – oświadczyła. -Jest zaparkowany na ulicy. – Podała mu kask. – Musi pan to założyć. Takie są przepisy. Nie wydaje mi się, aby dozwolona była jazda trzech osób na skuterze, nawet jeśli dwoje z nich jest, eee, łącznie. Ale to jest sytuacja nadzwyczajna. I jestem pewna, że będzie pan zupełnie bezpieczny, jeśli będzie się pan mnie trzymał blisko i mocno. – Uśmiechnęła się. – Czy to nie będzie zabawne?
Shadwell pobladł, wymamrotał coś niezrozumiale i założył zielony kask.
– Co pan powiedział, panie Shadwell? – madame Tracy rzuciła mu ostre spojrzenie.
– Powiedziałem: Daj diabłu palec, a weźmi ci renke – rzekł Shadwell.
– Proszę raz na zawsze skończyć z tego rodzaju wyrażeniami, panie Shadwell – powiedziała madame Tracy, a następnie wyprowadziła go przez przedpokój i schodami w dół na Crouch End High Street, gdzie czekał, by zabraćich dwoje, no, powiedzmy, troje, sterany wiekiem skuter.
* * *
Drogę blokowała ciężarówka. Drogę blokowała też blacha falista. Drogę blokowała także wysoka na trzydzieści stóp sterta ryb. Była to jedna z najskuteczniej zablokowanych dróg, jakie sierżant kiedykolwiek widział. A deszcz bynajmniej niczego nie ułatwiał.
– Nie wiecie, kiedy przybędą tu spychacze? – wrzasnął do swego radia.
– My crrrk robimy co można, by crrrk – brzmiała odpowiedź. Poczuł, że coś ciągnie go za mankiet spodni i popatrzył w dół.
– Langusty? – Drgnął, podskoczył i znalazł się na dachu wozu policyjnego. – Langusty – powtórzył. Było ich ze trzydzieści, niektóre długie na dwie stopy. Większość maszerowała szosą, z pół tuzina zatrzymało się, by zbadać radiowóz.
– Coś nie tak, sierżancie? – spytał policjant, który notował oświadczenie kierowcy ciężarówki, stojąc na twardym poboczu.
– Po prostu nie lubię langust – powiedział ponuro sierżant, przymykając oczy. – Dostaję od nich wysypki. Mają za wiele nóg. Tylko trochę tu sobie posiedzę, a ty mi powiedz, kiedy sobie pójdą.
Usiadł w deszczu na dachu samochodu, czując, jak zimna woda spływała mu do nogawek.
Rozległ się niski ryk. Grzmot? Nie. Był długi i coraz bliższy. Motocykle. Sierżant otworzył jedno oko.
Jezu Chryste!
Było ich czterech i jechali ponad setką. Chciał zejść z dachu, pomachać do nich, krzyknąć, ale już go minęli, jadąc prosto na przewróconą ciężarówkę.
Sierżant nic nie mógł zrobić. Znów zamknął oczy, czekając na odgłos zderzenia. Słyszał jak się tam zbliżają. A potem:
Wiiiuuu.
Wiiiuuu.
Wiiiuuu.
Oraz głos w jego głowie mówiący: DOGONIĘ WAS.
– Widzieliście to? – zapytał Bardzo Ważni Faceci. – Przelecieli prosto nad tym!
– Się wi! – odparł POĆ. —Jeśli oni mogom, my także! Sierżant otworzył oczy. Zwrócił się do policjanta i otworzył także usta.
Policjant powiedział:
– Oni. Oni naprawdę. Oni przelecieli prosto...
Łup. Łup. Łup.
Chlup.
Nastąpił kolejny deszcz ryb, choć trwający krócej i łatwiejszy do wytłumaczenia. Ramię w skórzanym rękawie słabo machnęło ze środka wielkiego stosu ryb. Koło motocykla kręciło się rozpaczliwie.
Był to Skuzz, na wpół nieprzytomny, ale właśnie podejmujący decyzję, że jeśli jest jedno, czego nienawidzi bardziej niż Francuzów, to przebywanie po szyję w rybach, z nogą, która wygląda na złamaną. Naprawdę tego nienawidził.
Chciał opowiedzieć POĆ o swym imieniu, ale nie mógł się poruszyć. Coś mokrego i śliskiego wpełzło mu do rękawa.
Później, gdy go wyciągnięto ze stosu ryb i ujrzał trzech pozostałych motocyklistów z głowami zakrytymi kocami, zrozumiał, że jest zbyt późno, by im powiedzieć cokolwiek.
To dlatego nie było ich w tej Księdze Objawienia, o której paplał w kółko Pigbog. Po prostu nie udało im się dojechać tak daleko autostradą.
Skuzz zamamrotał. Sierżant policji pochylił się nad nim.
– Nie próbuj mówić, synu – powiedział. – Karetka wkrótce przyjedzie.
– Posłuchaj – wychrypiał Skuzz. – Mam coś ważnego do powiedzenia. Czterej Jeścy Apokalypsy... to prawdziwe skurwysyny, cała czwórka.
– To musi być majaczenie – orzekł sierżant.
– Cholerę w bok. Jestem Faceci Zakopani W Rybach – zachrypiał Skuzz i zemdlał.
* * *
Układ drogowy Londynu jest wieleset razy bardziej skomplikowany, niż można sobie wyobrazić. Nie ma to nic wspólnego z wpływami czy to diabelskimi, czy anielskimi. Raczej związane jest z geografią, historią i architekturą.
Londyn nie został zaprojektowany dla samochodów. A gdy już o tym mowa, to nie został też zaprojektowany dla ludzi. On się po prostu jakoś przytrafił. To stworzyło problemy, a ich rozwiązania, gdy tylko zostawały wprowadzone w czyn, stawały się nowymi problemami, i tak po kolei przez pięć, dziesięć albo sto lat.
Najnowszym rozwiązaniem była M25 – obwodnica szybkiego ruchu, prawie kolista, biegnąca wokół całego miasta. Do tego momentu problemy bywały dość proste – ot, takie rzeczy, które stawały się przestarzałe, zanim je do końca zbudowano. Einsteinow-skie korki drogowe z powodu przeszkód na trasie, które same stawały się takimi przeszkodami – tego typu sprawy.
Aktualny problem polegał na tym, że nie istniał; w każdym razie nie w normalnym, ludzkim pojęciu o przestrzeni. Korek złożony z samochodów nieświadomych tego stanu rzeczy lub próbujących znaleźć objazdy, by wydostać się z Londynu, ciągnął się aż do centrum miasta ze wszystkich kierunków. Londyn po raz pierwszy zatkał się zupełnie. Miasto było jednym wielkim korkiem drogowym.
Samochody, teoretycznie rzecz biorąc, zapewniają fantastycznie szybki sposób podróżowania z miejsca na miejsce. Z drugiej zaś strony korki drogowe zapewniają fantastyczną okazję do stania w miejscu. W deszczu i zmroku, gdy równocześnie dookoła kakofo-niczna symfonia klaksonów rozbrzmiewa coraz głośniej i coraz wścieklej.
Crowleyowi już to bokiem wychodziło.
Skorzystał z okazji, by raz jeszcze przeczytać notatki Azirafala i przerzucić proroctwa Agnes Nutter oraz poważnie wszystko przemyśleć.
Jego wnioski można by streścić następująco:
1) Zbliża się Armageddon.
2) Crowley nic nie może na to poradzić.
3) Nastąpi to w Tadfield. Albo w każdym razie tam się rozpocznie. Następnie będzie mieć miejsce wszędzie.
4) Crowley był na czarnej liście Piekła [72].
5) Azirafal – o ile można to było oceniać – przestał być elementem liczącym się w tej sprawie.
6) Wszystko wyglądało czarno, ponuro i okropnie. Nie było światełka na końcu tunelu – a jeśli nawet było, to nadjeżdżającego z przeciwnej strony pociągu.
7) Równie dobrze mógł sobie znaleźćmałą, przytulną restauracyjkę i tam schlać się w trupa i do sztywności, w oczekiwaniu na koniec świata.
8) A jednak...
I w tym miejscu całe rozumowanie się rozpadło.
Ponieważ, w najgłębszej głębi serca, Crowley był optymistą. Jeśli w ogóle istniała jakaś niezachwiana pewność podtrzymująca go w ciężkich czasach – przypomniał mu się na chwilę czternasty wiek – było to bezwzględne przekonanie, że wszystko skończy się jego wygraną, że wszechświat się nim zaopiekuje.
Okay, no więc Piekło zawzięło się na niego. No więc zimna wojna się skończyła, a wielka wojna naprawdę się zaczyna. Więc szans przeciwko niemu jest więcej niż zalanych w pestkę hippisów wtłoczonych do jednego wagonu. A jednak szansa istniała.
Wszystko polegało na tym, by znaleźć się we właściwym czasie na właściwym miejscu.
Właściwym miejscem było Tadfield. Tego był pewien; po części na podstawie książki, po części z pewnego innego powodu: na mentalnej mapie świata Crowleya Tadfield pulsowało jak uporczywa migrena.
Właściwy czas polegał na dostaniu się tam, nim nastąpi koniec świata. Popatrzył na zegarek. Na dotarcie do Tadfield miał dwie godziny, choć zapewne w tej chwili normalny upływ czasu się zachwiał.
Crowley cisnął książkę na siedzenie dla pasażera. Rozpaczliwe czasy, rozpaczliwe środki: przez sześćdziesiąt lat na jego bentleyu nie pojawiła się ani jedna rysa.
Co, u diabła.
Nagle zawrócił, powodując znaczneszkody w przedniej części jadącego za nim czerwonego renault 5 i wjechał na chodnik.
Włączył światła i klakson.
To powinno być dla wszystkich pieszych dostatecznym ostrzeżeniem, że nadjeżdża. Ajeśli nie zdążą usunąć się z drogi... no cóż. za parę godzin to na jedno wyjdzie. Być może. Zapewne.
– Hej-ho – powiedział Anthony Crowley i po prostu ruszył przed siebie.
* * *
Było tam sześć kobiet i czterech mężczyzn, a każde miało telefon oraz gruby plik wydruków komputerowych pokrytych nazwiskami i numerami telefonów. Przy każdym numerze widniała odręczna notatka stwierdzająca, czy osoba, do której zadzwoniono, była obecna, czy nie, czy numer był w tej chwili czynny i, co najważniejsze, czy osoba przyjmująca telefon była za, czy przeciw temu, by w j ego życie wkroczyła dźwiękochłonna izolacja. Większość była przeciw.
Dziesięć osób siedziało w tym pomieszczeniu, godzina po godzinie, przymilając się, błagając, obiecując ze sztucznymi uśmiechami. Między rozmowami robili notatki, popijali kawę i zdumiewali się potokami deszczu, spływającymi po szybach. Pozostawali na swych posterunkach jak orkiestra na “Titanicu". Jeśli przy takiej pogodzie nie da się sprzedać okien podwójnie szklonych, oznacza to, że nie da się ich sprzedawać w ogóle. Lisa Morrow mówiła w tej chwili:
– ...Oczywiście, jeśli tylko pozwoli mi pan dokończyć, tak, oczywiście, rozumiem to, ale jeśli tylko... – a następnie, zorientowawszy się, że rozmówca odłożył słuchawkę, powiedziała: – Dobra, ty mnie też, świński ryju.
Odłożyła słuchawkę.
– Złapałam następną kąpiel – oświadczyła pozostałym sprzedawcom telefonicznym.
Znacznie wyprzedzała wszystkich w codziennym totalizatorze wyciągania ludzi do telefonu z kąpieli i brakowało jej dwóch punktów do wygrania tygodniowej nagrody Coitus Interruptus.
Wykręciła następny numer na liście.
Lisa nigdy nie miała zamiaru zostać sprzedawczynią telefoniczną. Tak naprawdę, to zamierzała zostać olśniewającą, międzynarodową, bogatą lwicą salonową, ale pod żadnym względem nie udało jej się wyjść ponad poziom oceniany na dostatecznie.
Gdyby posiadała dość wątpliwości, aby walczyć o uznanie jako olśniewająca, międzynarodowa lwica salonowa albo asystentka stomatologa (alternatywna możliwość, na którą była zdecydowana), czy w ogóle ktoś inny niż sprzedawczyni telefoniczna w tym właśnie biurze, miałaby dłuższe i zapewne bogatsze życie.
Być może, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, nie aż tak bardzo dłuższe, jako że był to dzień Armageddonu, ale w każdym razie dłuższe o parę godzin.
Prawdę więc powiedziawszy, aby mieć to dłuższe życie, wystarczyłoby nie dzwonić pod numer, który właśnie wykręciła, wymieniony
na jej liście jako zainstalowany w mieszkaniu w Mayfair[73] (zgodnie z najlepszymi tradycjami kupowanych z dziewiątej ręki list adresowych sprzedaży wysyłkowej) należącym do pana A. Crowleya.
Ale wykręciła. Oraz czekała, aż zadzwoni cztery razy. I powiedziała:
– Och, diabli, znów sekretarka automatyczna – i już miała odłożyć słuchawkę.
Ale w tym momencie coś ze słuchawki wypełzło. Coś bardzo dużego i bardzo rozzłoszczonego.
Było trochę podobne do robaka. Ogromnego, zagniewanego robaka, złożonego z tysięcy malutkich robaczków, wijących się i wrzeszczących, i milionów malutkich robaczkowych pyszczków otwierających się i wrzeszczących z furią, a każdy z nich wrzeszczał: Crowley!
Przestało wrzeszczeć. Zakołysało się niezdecydowanie, jakby próbując się zorientować, gdzie jest.
I rozpadło na kawałki.
To coś rozdzieliło się na tysiące tysięcy wijących się szarych robaków. Zasypały dywan, biurka, Lisę Morrow i jej dziewiątkę kolegów; wpełzły im do ust, do nozdrzy, do płuc; wryły w muskuły, oczy, mózgi i umysły, mnożąc się dziko po drodze, zalewając pokój rosnącą masą ciała i śluzu. Wszystko to zaczęło się łączyć, sklejać wjedną ogromną istotę, wypełniającą pokój od podłogi do sufitu, lekko pulsującą.
W masie mięsa otworzyły się usta, z przylepionymi do nie-zupeł-nie-warg pasemkami czegoś mokrego i lepkiego i Hastur powiedział:
– Tego mi było potrzeba.
Pół godziny spędzone w sekretarce automatycznej, z wiadomością od Azirafala jako jedynym towarzystwem, nie wpłynęło łagodząco na jego charakter.
:Ani też perspektywa złożenia Piekłu meldunku z wyjaśnieniem, czemu nie powrócił o pół godziny wcześniej oraz, co ważniejsze, czemu nie towarzyszy mu Crowley.
Piekło nie głaskało po główce za porażki. Ale wiedział przynajmniej, jak brzmiała wiadomość od Azirafala. Za to być może uda mu się kupić dalsze istnienie.
Zresztą, pomyślał, jeśli już będzie musiał spodziewać się gniewu Czarnej Rady, przynajmniej nie spotka go to na pusty żołądek.
Pokój wypełnił gęsty, siarczany dym. Gdy się rozproszył, Hastura nie było. W pokoju pozostało jedynie dziesięć szkieletów, obranych do czysta z mięsa, oraz kilka kałuż stopionego plastiku, gdzie tu i tam połyskiwały kawałeczki metalu, które niegdyś mogły być częściami telefonów. Znacznie lepiej byłoby zostać asystentką stomatologa.
Ale, biorąc rzecz z lepszej strony, wszystko to dowodziło jedy-tiie, że zło zawiera w sobie ziarna własnego zniszczenia. W tym samym bowiem momencie w całym kraju ludzie, którzy staliby się nieco bardziej spięci i źli wskutek wywołania ich z miłej kąpieli albo też usłyszenia błędnie wymawianych własnych nazwisk, zamiast tego wszystkiego czuli się całkiem nie zaniepokojeni oraz pogodzeni ze światem. W rezultacie działań Hastura fala niskoprocentowej dobroci zaczęła rozchodzić się wykładniczo wśród ludności i miliony ludzi, którzy w końcu odczuliby pomniejsze urazy psychiki, nie doznały tego. A więc wszystko było w porządku.
* * *
Nie uwierzylibyście, że jest to ten sam samochód. Prawie nie było na nim cala kwadratowego bez wgnieceń. Oba przednie reflektory rozbite. Kołpaki kół dawno odleciały. Wóz wyglądał jak weteran setki zawodów na zderzenia.
Na chodnikach było źle. Na podziemnych przejściach dla pieszych jeszcze gorzej. Ale najgorsze było przekroczenie Tamizy. Przynajmniej okazał się na tyle przewidujący, żeby podnieść wszystkie szyby.
Ale tak czy inaczej był tutaj.
Jeszcze paręset jardów i znajdzie się na M40, stamtąd droga prawie bez przeszkód do Oxfordshire. Istniał tylko jeden haczyk: po raz kolejny między Crowleyem i otwartą drogą znajdowała się M25. Rozwrzeszczana, rozżarzona wstęga bólu i czarnego światła[74]. Nic nie było w stanie jej przekroczyć i pozostać przy życiu.
W każdym razie nic śmiertelnego. On zaś nie był także pewien, co uczyni ona diabłu. Zabić go nie może, ale przyjemne to nie będzie.
Przed wiaduktem na wprost niego postawiono blokadę policyjną. Wypalone wraki – niektóre jeszcze płonęły – świadczyły o losie poprzednich wozów próbujących przejechać wiaduktem nad ciemną drogą.
Policjanci nie wyglądali na uszczęśliwionych.
Crowley wrzucił drugi bieg i nacisnął na gaz.
Sześćdziesiątką przeleciał przez blokadę. To było łatwe.
Na całym świecie notuje się przypadki spontanicznych zapaleń się ludzi. Wjednej chwili ktoś tam wesoło sapiąc, podąża torem życia, w następnej jest już tylko smutna fotografia kupki popiołu i w tajemniczy sposób nie spalonej stopy czy dłoni. Wypadki spontanicznych zapaleń pojazdów są mniej dokładnie udokumentowane.
Jakąkolwiek liczbę ukazywała statystyka, w tej chwili właśnie powiększyła się ona o jedynkę.
Skórzana tapicerka zaczęła dymić. Wpatrując się prosto przed siebie, Crowley lewą ręką po omacku sięgnął na siedzenie pasażera po “Przyistoyne i akuratne profecye Agnes Nutter", przenosząc je w bezpieczne miejsce na swych kolanach. Chciałby, aby ona to wyprorokowała[75].
Wówczas płomienie pochłonęły cały samochód.
Musiał jechać dalej.
Po drugiej stronie wiaduktu znajdowała się kolejna blokada policyjna mająca zatrzymywać auta próbujące dostać się do Londynu. Właśnie śmiano się z historyjki nadanej przed chwilą przez radio, że motocyklista z drogówki zatrzymał na M6 skradziony radiowóz, stwierdził jednak, że kierowcą jest duża ośmiornica.
Są oddziały policyjne, gdzie wierzą we wszystko. Ale nie Policja Metropolitalna Londynu. Met składa się z najtwardszych, pragmatycznie najcyniczniejszych i najuporczywiej rzeczowych policjantów w Wielkiej Brytanii.
Wiele potrzeba, aby zaniepokoić policjanta z Met.
Na przykład potrzeba by ogromnego, zniszczonego samochodu, który był – ni mniej, ni więcej – piorunem kulistym, płomiennym, ryczącym, pokręconym paskudztwem z Piekła rodem kierowanym przez uśmiechniętego obłąkańca w czarnych okularach siedzącego wśród płomieni, a ciągnącego za sobą smugę gęstego, czarnego dymu, jadącego prosto na nich przez zacinający deszcz i wiatr z szybkością osiemdziesięciu mil na godzinę.
Coś takiego zawsze poskutkuje.
* * *
Odkrywka była okiem spokoju w burzliwym świecie. Grzmot nie ryczał zwyczajnie w górze, on rozdzierał powietrze na kawałki.
– Pewni moi przyjaciele nadjeżdżają – powtórzył Adam. – Wkrótce tu będą, a wtedy naprawdę możemy zaczynać.
Pies zaczął wyć. Nie było to podobne do syreny wycie samotne-: go wilka, ale niesamowicie wibrujący glos głęboko przerażonego, małego pieska.
Pepper siedziała, oglądając własne kolana.
Coś ją martwiło.
Wreszcie podniosła wzrok i popatrzyła w puste, szare oczy Adama
– A jaką część ty będziesz miał, Adam? – zapytała
Burzę zastąpiła nagła, dzwoniąca w uszach cisza.
– Co? – powiedział Adam.
– No, podzieliłeś świat, zgoda, i każde z nas ma dostać kawałek... a jaki kawałek ty dostaniesz?
Cisza grała jak harfa, wysokim, cichym dźwiękiem.
– Taaa – potwierdził Brian. – Nigdy nam nie powiedziałeś, jaki kawałek ty będziesz miał.
– Pepper ma rację – rzekł Wensleydale. – Mi się nie wydaje, żeby już dużo zostało, jeśli my mamy dostać te wszystkie kraje. Adam otworzył i zamknął usta.
– Co? – powiedział.
– Który kawałek jest twój, Adam? – spytała Pepper. Adam wlepił w nią oczy. Pies przestał wyć i wpatrzył się w swego Pana upartym, inteligentnym spojrzeniem kundla.
–J..ja? – zapytał. Cisza trwała i trwała, jak jedna nuta zdolna zagłuszyć wszystkie dźwięki świata. – Ależ ja będę miał Tadfield -powiedział Adam.
Patrzyli na niego.
– I... i Lower Tadfield, i Norton, i Norton Woods...
Nadal nie odrywali wzroku.
Spojrzenie Adama przesuwało się z jednej twarzy na drugą.
– Więcej nigdy nie chciałem – powiedział. Potrząsnęli głowami.
– Mogę je mieć, jeśli chcę – rzekł Adam, głosem pełnym ponurego wyzwania, ale wyzwania zabarwionego nagłymi wątpliwościami. – Mogę je także polepszyć. Lepsze drzewa do włażenia, lepsze stawy, lepsze... Zawiesił głos.
– Nie możesz – stwierdził kategorycznie Wensleydale. – One nie są jak Ameryka i takie miejsca. One są naprawdę prawdziwe. A poza tym one należą do nas wszystkich. Są nasze.
– I nie możesz ich polepszyć – powiedział Brian.
– Zresztą, gdybyś to zrobił, wiedzielibyśmy wszyscy – powiedziała Pepper.
– Och, jeśli to wszystko, co was niepokoi, to się nie martwcie -odparł niedbale Adam. – Bo mogę was i wszystkich zrobić tak, żebyście robili, co ja chcę...
Przerwał, słuchając z przerażeniem słów, wypowiedzianych przez jego usta. Oni zaś cofali się.
Pies objął głowę łapami.
Mina Adama była wcieleniem upadku imperium.
– Nie – powiedział ochryple. – Nie. Wracajcie! Rozkazuję wam! Zamarli w pół kroku. Adam wytrzeszczył oczy.
– Nie, ja nie chciałem, żeby... – zaczął. -Jesteście moimi przyjaciółmi...
Jego ciało szarpnęło się. Jego głowa została odrzucona do tyłu. Podniósł ręce, waląc w niebo pięściami. Twarz mu się wykrzywiła. Kredowe podłoże zaczęło pękać pod jego trampkami.
Adam otworzył usta i zawrzasnął. Był to dźwięk, jakiego gardło zwykłego śmiertelnika nie potrafiłoby wydać; wzniósł się z odkrywki, zmieszał z burzą, zmusił chmury do zbicia się w nowe, niemiłe kształty.
Wrzask trwał.
Rozbrzmiał we Wszechświecie, który jest znacznie mniejszy, niż się to wydaje fizykom. Wstrząsnął sferami niebieskimi.
Mówił o stracie i nie milkł przez bardzo długi czas.
A potem ucichł.
Coś się wyczerpało.
Głowa Adama znowu pochyliła się do przodu. Oczy otwarły się.
Nieważne, co stało się przed chwilą w starej odkrywce; teraz stał tam Adam Young. Mądrzejszy Adam Young, ale mimo wszystko Adam Young. Być może było w nim więcej Adama Younga niż kiedykolwiek przedtem.
Upiorną ciszę w wykopie zastąpiła bardziej znajoma, przyjemna cisza – po prostu nieobecność hałasu.
Uwolnieni ONI przytulili się do kredowego urwiska, z oczami wpatrzonymi w Adama.
– W porządku – powiedział spokojnie. – Pepper? Wensleydale? Brian? Wracajcie. Jest już w porządku. W porządku. Teraz już wiem wszystko. A wy musicie mi pomóc. W przeciwnym razie to nastąpi. Naprawdę. Nastąpi, jeśli my czegoś nie zrobimy.
* * *
Prysznic w Jaśminowym Domku ciężko westchnął, zagrzechotał i oblał Newtona wodą w lekkim odcieniu khaki. Zimną. Był to prawdopodobnie najzimniejszy z zimnych pryszniców w życiu Newtona. I nic mu nie pomógł.
– Niebo jest czerwone – oświadczył, powróciwszy do pokoju. Czuł się, jakby go ogarnął łagodny obłęd. – O wpół do piątej po południu. W sierpniu. Co to może znaczyć? Co byś na to powiedziała, używając języka zachwyconych, aktywnych żeglarzy? To znaczy, jeśli potrzeba czerwonego nieba w nocy, aby zachwycił się żeglarz, czego trzeba, by zachwycić operatora komputera na super-tankowcu? Czy też to raczej pasterze bywają zachwyceni w nocy? Nigdy nie umiałem tego zapamiętać.
Anathema przyjrzała się tynkowi w jego włosach. Prysznic go nie usunął; po prostu zwilżył i rozsmarował, w związku z czym Newton wyglądał, jakby miał na głowie biały kapelusz z włosami wewnątrz.
– Musiałeś sobie nabić niezłego guza – zauważyła.
– Nie, to było w chwili, gdy uderzyłem głową w ścianę. Wiesz, kiedy ty...
– Tak. – Anathema wyjrzała z zainteresowaniem przez wybite okno. – Czy określiłbyś to jako kolor krwi? – zapytała. – To bardzo ważne.
– Tego bym nie powiedział – orzekł Newton, na chwilę wytrącony z toku myślenia. – Nie dokładnie krwi. Raczej różowawe. Zapewne burza wzbiła w powietrze masę kurzu.
Anathema przetrząsała stos notatek.
– Co ty robisz? – zapytał.
– Próbuję znaleźć odnośnik. Ciągle jeszcze nie...
– Myślę, że możesz nie zawracać sobie tym głowy – rzekł Newton. – Wiem, co oznacza,reszta 3477. Zrozumiałem to, gdy...
– Co to znaczy, że wiesz, co to znaczy?
– Zobaczyłem to, jadąc tutaj. I nie warcz tak na mnie. Głowa mnie boli. To znaczy, że ja to widziałem. Mają to napisane przed tą waszą bazą lotniczą. To nie ma nic wspólnego z grochem. Tam jest: Pokój to nasz zawód[76]. To te napisy, umieszczane na tablicach przed bazami lotniczymi. No wiesz, SAG, Dywizjon 8657746, Wrzeszczące Niebieskie Diabły, Pokój To Nasz Zawód, Tego rodzaju rzeczy. – Newton złapał się za głowę. Euforia wyraźnie mijała. -Jeśli Agnes ma rację, to tam jest w tej chwili jakiś wariat nakręcający wszystkie rakiety i odkręcający okna wyrzutni. Gzy co tam trzeba.
– Nie, nie ma go – odparła zdecydowanie Anathema.
– O, doprawdy? Widziałem filmy! Podaj mi choć jeden poważny dowód twojej pewności.
– Tam nie ma żadnych bomb. Ani rakiet. Wszyscy w okolicy o tym wiedzą.
– Ale to jest baza lotnicza! Ma pasy startowe!
– Tylko dla samolotów transportowych i tym podobnych. Mają tu tylko sprzęt łączności. Radia i tak dalej. W ogóle nic, co może wybuchnąć.
Newton wytrzeszczył na nią oczy.








