Текст книги "Dobry omen"
Автор книги: Terence David John Pratchett
Соавторы: Neil Gaiman
сообщить о нарушении
Текущая страница: 15 (всего у книги 22 страниц)
CHCĘ POWIEDZIEĆ, ŻE MASZ RACJĘ CO DO OGNIA I WOJNY I TAK DALEJ. ALE TO GADANIE O WNIEBOWZIĘCIU... NO, GDYBYŚ MÓGŁ ZOBACZYĆ TO WSZYSTKO W NIEBIOSACH... TE ZWARTE SZEREGI, CIĄGNĄCE SIĘ TAK DALEKO JAK TYLKO MOŻNA SOBI^VYOBRAZIĆ I JESZCZE DALEJ, MILA ZA MILĄ, Z OGNISTYMLMIECZAMII TAK DALEJ; NO WIĘC, PRÓBUJĘ CI WYTŁUMACZYĆ, ŻE KTO BY TAM MIAŁ CZAS WŁÓCZYĆ SIĘ, BY WYBIERAĆ LUDZI I CISKAĆ NIMI W POWIETRZE, ABY SOBIE DRWILI Z LUDZI UMIERAJĄCYCH NA CHOROBĘ POPROMIENNĄ NA WYSCHŁEJ I PŁONĄCEJ ZIEMI POD NIMI? JEŚLI TAKIE MASZ POJĘCIE O TYM, CO JEST MORALNIE DO PRZYJĘCIA, DODAŁBYM.
I TA GADANINA O NIEBIOSACH NIEUCHRONNIE ZWYCIĘŻAJĄCYCH... NO, SZCZERZE MÓWIĄC, GDYBY TO WSZYSTKO BYŁO TAK MUROWANIE PEWNE, PRZEDE WSZYSTKIM NIE BYŁOBY NIEBIAŃSKIEJ WOJNY, PRAWDA? TO PROPAGANDA. I NIC WIĘCEJ. NIE MAMY WIĘCEJ NIŻ PIĘĆDZIESIĄT PROCENT SZANS, ŻE NASZE BĘDZIE NA WIERZCHU. RÓWNIE DOBRZE MOŻECIE ZADZWONIĆ DO SATANISTÓW I POSTAWIĆ NA TAMTĄ STRONĘ, DLA BEZPIECZEŃSTWA, CHOĆ
MÓWIĄC SZCZERZE, GDY SPADNIE OGIEŃ I WZNIOSĄ SIĘ MORZA KRWI I TAK WSZYSCY ZOSTANIECIE ZALICZENI DO STRAT WOJENNYCH LUDNOŚCI CYWILNEJ, KTOKOLWIEK WYGRA. CZYLI, JEŚLI WZIĄĆ POD UWAGĘ NASZĄ WOJNĘ I WASZĄ WOJNĘ, ZABICI ZOSTANĄ WSZYSCY I NIECH TAM BÓG JAKOŚ ICH SOBIE POSORTUJE, PRAWDA?
SWOJĄ DROGĄ PRZEPRASZAM, ŻE TU TAK STOJĘ I PAPLĘ. MAM TYLKO JEDNO KRÓTKIE PYTANIE: GDZIE JA JESTEM?
Marvin O. Bagman stopniowo fioletowiał.
– To szatan! Boże, ratuj mnie! Diabeł przeze mnie przemawia! – wybuchnął i zaraz sam sobie przerwał: ALEŻ NIE, PRAWDĘ MÓWIĄC WRĘCZ PRZECIWNIE. JESTEM ANIOłEM. ACH. TO MUSI BYĆ AMERYKA, NIEPRAWDAŻ? BARDZO PRZEPRA SZAM, NIE MOGĘ DŁUŻEJ ZOSTAĆ...
Nastąpiła przerwa. Marvin próbował otworzyć usta, ale nic z tego nie wyszło. Cokolwiek tam siedziało wjego głowie, rozglądało się. Spojrzało nim na ekipę telewizyjną, na tych, którzy telefonowali po policję lub łkali po kątach. Popatrzyło na bladych jak ściana kamerzystów.
– BOZIU – on (ono) powiedział (o) – CZY WYSTĘPUJĘ W TELEWIZJI?
* * *
Crowley pędził po Oxford Street, robiąc sto dwadzieścia mil na godzinę.
Sięgnął do schowka na rękawiczki po zapasowe ciemne okulary, ale znalazł tylko kasety. Poirytowany chwycił jedną na chybił trafił i wepchnął do odtwarzacza.
Miał ochotę na Bacha, ale zadowoliliby go The Travelling Wilburys.
Potrzebujemy tylko Radia Gaga – zaśpiewał Freddie Mercury. Potrzebuję tego, czego nie ma – pomyślał Crowley.
Dziewięćdziesiątką objechał w zakazanym kierunku rondo Marble Arch. Od błyskawic niebo nad Londynem migotało jak ; 'psująca się świetlówka.
Rozszalałe niebo nad Londynem, pomyślał Crowley. I wiedziałem, że koniec jest bliski. Kto to napisał? Chyba Chesterton? Jedyny poeta dwudziestego wieku, który choć trochę zbliżył się do prawdy.
Bentley kierował się poza Londyn, a Crowley siedział wygodnie oparty na miejscu kierowcy i przeglądał okopcony egzemplarz “Przistoynych i akuratnych profecyi Agnes Nutter".
Pod koniec książki znalazł złożony arkusz papieru pokryty wyraźnym jak sztychowane pismem Azirafala. Rozłożył go (w tym czasie bentley sam przeszedł na trzeci bieg i przyśpieszył, by ominąć wynurzającą się niespodzianie z bocznej ulicy ciężarówkę wyładowaną owocami), a potem przeczytał ponowljie.
A potem przeczytał jeszcze raz, czując coraz większy chłód w żołądku. Samochód nagle zmienił kierunek. Teraz jechał w stronę wsi Tadfield, Oxfordshire. Jeśli się pośpieszy, może tam dotrzeć w ciągu godziny.
A prawdę powiedziawszy, poza Tadfield nie miał już gdzie jechać.
Skończyła się kaseta i włączyło radio samochodowe.
– ...godzina pytań dla działkowców, nadawana dla was z klubu ogrodowego Tadfield. Zeszłym razem byliśmy tu w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym trzecim, podczas bardzo pięknego lata, a jak zespół sobie przypomina, jest to obszar żyznej, ilastej gleby Oxfordshire na wschodzie tej parafii, ku zachodowi przechodzący w gleby bielicowe, jednym słowem takie miejsce, że, uważacie, rzekłbym, iż cokolwiek tu się zasieje, rośnie przepięknie. Czy mam rację, Fred?
– Ano – powiedział profesor Fred Windbright z królewskiego ogrodu botanicznego. – Sam bym tego lepiej nie powiedział.
– Zgadza się... Pierwsze pytanie dla zespołu, a postawiłje pan R. P. Tyler, przewodniczący miejscowego stowarzyszenia mieszkańców, o ile mi wiadomo.
– Ehem. Takjest. No więc jestem zamiłowanym hodowcą róż, ale moja wielokrotnie nagradzana Molly McGuire straciła wczoraj kilka kwiatów podczas deszczu, który jak się zdaje, składał się z ryb. Co zespół doradza na to, poza rozpięciem sieci nad ogrodem? Chciałem zaznaczyć, że pisałem do rady...
– Nieczęsty problem, powiedziałbym, Harry?
– Mister Tyler, pozwoli pan zadać sobie pytanie: czy to były ryby świeże, czy w konserwie?
– Uważam, że świeże.
– W takim razie, przyjacielu, nie ma pan żadnych problemów. Słyszałem, że w tych okolicach mieliście także krwawe deszcze i chciałbym mieć takie w Dałeś, gdzie jest mój ogród. Oszczędziłbym masę pieniędzy na nawozach. A więc to, co pan powinien zrobić, to zakopać je w pańskim... CROWLEY?
Crowley milczał.
– CROWLEY. WOJNA SIĘ ZACZĘŁA, CROWLEY ZAUWAŻYLIŚMY Z ZACIEKAWIENIEM, ŻE UNIKNĄŁEŚ MOCY, KTÓRE UPOWAŻNILIŚMY DO PRZYPROWADZENIA CIEBIE.
– Mm – zgodził się Crowley.
– CROWLEY... WYGRAMY TĘ WOJNĘ. ALE NAWET JEŚLI JĄ PRZEGRAMY, TO PRZYNAJMNIEJ W TAKIM ZAKRESIE, JAKI DOTYCZY CIEBIE, NIE ZROBI TO ŻADNEJ RÓŻNICY. BO DOPÓKI W PIEKLE POZOSTANIE CHOĆ JEDEN DIABEŁ, CROWLEY, TY WOLAŁBYŚ ZOSTAĆ STWORZONY JAKO ŚMIERTELNIK.
Crowley milczał.
– ŚMIERTELNICY MOGĄ MIEĆ NADZIEJĘ ŚMIERCI ALBO ODKUPIENIA. TY NIE MOŻESZ MIEĆ ŻADNEJ NADZIEI. JEDYNĄ TWOJĄ NADZIEJĄ POZOSTAJE ZMIŁOWANIE SZATAŃSKIE.
– Czyżby?
– TO BYŁ TAKI NASZ ŻARCIK.
– Mhm – powiedział Crowley.
– ...a więc jak wiadomo każdemu zamiłowanemu ogrodnikowi, ci pańscy Tybetańczycy to sprytne diabełki. Kopać sobie tunele prosto przez pana begonie, jakby były niczyje. Filiżanka herbaty go usunie, najlepiej ze zjełczałym masłem z mleka jaka; powinien pan je otrzymać w każdym dobrym ogro...
Uiii. Uizzz. Puk. Reszta audycji utonęła w zakłóceniach.
Crowley wyłączył radio i zagryzł dolną wargę. Pod warstwą popiołu i sadzy, które osiadły mu na twarzy, wyglądał jak ktoś bardzo zmęczony, bardzo blady i bardzo przestraszony.
I nagle bardzo rozgniewany. Szło o to, w jaBLsposób przemawiali. Jak do rośliny doniczkowej, która nagle zaczęła zrzucać liście na dywan.
Wobec tego wziął zakręt, aby dojechać boczną uliczką na M25, z której mógł przeskoczyć na M40 aż do Oxfordshire.
Ale na M25 coś się wydarzyło. Coś, od czego bolały oczy, gdy się na to popatrzyło.
Z tego, co miało być londyńską autostradą obwodową M25 dochodziła niska psalmodia, hałas złożony z wielu tonów: klaksonów, warczących silników, syren, piszczenia samochodowych telefonów oraz wrzasków małych dzieci na zawsze uwięzionych przez pasy bezpieczeństwa na tylnych siedzeniach. – Chwała Wielkiej Bestii, Pożeraczowi Światów – brzmiał hymn nieustannie powtarzający te słowa w tajemnym języku czarnych kapłanów starożytnego kontynentu Mu.
Straszliwa pieczęć Odegra, pomyślał Crowley, zakręcając w miejscu, by skierować się na obwodnicę północną. Ja to zrobiłem i to był mój błąd. Mogła to być jeszcze jedna zwyczajna autostrada. Dobra robota, zgoda, ale czy naprawdę było warto? Wszystko wymknęło się spod kontroli. Niebo i Piekło niczym już nie kierują, cała planeta wygląda jak jakiś kraj Trzeciego Świata, który wreszcie dorwał się do bomby...
A potem zaczął się uśmiechać. Strzelił palcami. Przed jego oczami zmaterializowały się ciemne okulary. Popiół znikł z ubrania i skóry.
Cóż, u diabła. Jeśli to koniec, to niech przynajmniej będzie w wielkim stylu.
Pogwizdując z cicha, pojechał przed siebie.
ROZDZIAŁ XVI
Jechali skrajnym pasmem autostrady jak aniołowie pomsty, co
się zresztą zgadzało. _ Biorąc pod uwagę sytuację, nie jechali aż^ik szybko. Cala czwórka trzymała się stałego tempa 105 mil na godzinę, jakby byli pewni, że przedstawienie nie zacznie się, nim przybędą na miejsce. Nie mogło zresztą. Mieli do dyspozycji, prawdę powiedziawszy, cały czas świata.
Tuż za nimi jechało czterech innych motocyklistów: Wielki Ted, Greaser, Pigbog i Skuzz.
Przepełniała ich duma. Teraz byli prawdziwymi Aniołami Piekła, jechali więc w ciszy.
Wiedzieli, że wokół nich ryczyburza z piorunami, grzmi ruch drogowy, smaga wiatr i deszcz. Ale śladem jeźdźców ciągnęła się cisza, czysta i martwa. W każdym razie prawie czysta. Z pewnością martwa.
Przerwał ją Pigbog, wrzeszcząc do Wielkiego Teda.
– Więc czym ty masz być? – spytał ochryple.
–Co?
– Powiedziałem, czym ty...
– Słyszałem, co powiedziałeś. Nie pytam, co powiedziałeś.
Wszyscy słyszeli, co powiedziałeś. Co ty chciałeś powiedzieć, ja się pytam?
Pigbog żałował, że kiedyś nie poświęcił więcej uwagi Księdze Objawienia. Gdyby wiedział, że się w niej znajdzie, czytałby ją staranniej.
– Chcę powiedzieć, że oni są Czterema Jeźdźcami Apokalypsy, zgadza się?
– Motocyklistami – poprawił Greaser.
– Pasuje. Czterej Motocykliści Apokalypsy. Wojna, Głód, Śmierć i... i ten inny, Skrzenie.
– No? I co?
– I oni powiedzieli, że im pasuje, jeśli pojedziemy z nimi, nie?
–I co?
– I to, że myśmy są inni Czterej Jeż... e, Motocykliści Apokalypsy? To które myśmy są?
Nastąpiła przerwa w rozmowie. Światła mijanych samochodów przelatywały drugim pasmem, błyskawice obrysowały chmury, a cisza była prawie absolutna.
– Czyja też mogę być Wojna? – spytał Wielki Ted.
–Jasne, że nie możesz być Wojna. Jak możesz być Wojna? Ona jest Wojna. Musisz być coś innego.
Wysiłek myślenia wykrzywił twarz Wielkiego Teda.
– POĆ – powiedział wreszcie. -Jestem Poważne Obrażenia Cielesne. To ja. Już. A co wyście są?
– Czyja mogę być Śmiecie? – spytał Skuzz. – Albo Wstydliwe Prywatne Problemy?
– Nie idzie, byś był Śmiecie – powiedział Poważne Obrażenia Cielesne. – To ma już zaplute on, Skażenie. Ale możesz być za coś innego.
Jechali w ciszy i ciemności, czerwone tylne światła Czterech były o paręset jardów przed nimi.
Poważne Obrażenia Cielesne, Wstydliwe Prywatne Problemy, Pigbog i Greaser.
– Ja chcem być Okrucieństwo Wobec Zwierząt – powiedział Greaser. Pigbog zaczął się zastanawiać, czy jest za tym, czy przeciw. Co zresztą nie miało szczególnego znaczenia.
Teraz była kolej Pigboga.
–Ja, mmm... ja myślę, że ja będę te automatyczne sekretarki. Są całkiem paskudne – oświadczył.
– Nie możesz być autosekretarki. Co za Motocyklista Apokalypsy z autosekretarki? Głupi pomysł.
– Wcale nie – odpowiedział urażony Pigbog. – To jest jak Wojna i Głód i takie. Życiowy problem, nie? Autosekretarki. Nienawidzę cholernych autosekretarek.
– Ja też nienawidzę autosekretarek – powiedział Okrucieństwo Wobec Zwierząt.
– Możesz się zamknąć – zauważył POĆ.
– A ja mógłbym zmienić moje? – spytał Wstydliwe Prywatne Problemy, który zastanawiał się głęboko od chwili, gdy ostatni raz zabierał głos. -Ja chcem^yć Rzeczy Które Nie Działają Jak Trzeba Nawet Jak Sieje Łupnie.
– Pasuje, możesz zmienić. Ale ty, Pigbog, nie możesz być za autosekretarkę. Wybierz co insze.
Pigbog zadumał się. Wolałby w ogóle nie poruszać tego tematu. To było tak, jak te rozmowy o ukierunkowaniu zawodowym, które miał jako chłopiec w szkole. Wahał się.
– Bardzo ważni faceci – powiedział wreszcie. Nienawidzę ich.
– Bardzo ważni faceci? – zapytał Rzeczy Które Nie Działająjak Trzeba Nawet Jak Sieje Łupnie.
– Ano. No wisz. W rodzaju tych, co się ich widzi w tiwi, z głupimi fryzurami, tylko na nich nie wyglądajo na głupie, bo to są oni. Noszom luźne ubrania i ci nie wolno o nich mówić, że to banda onanistów. Znaczy się, mówię za siebie, kiedy widzę jednego z nich, to bym chciał bardzo powoli przecisnąć mu mordę przez płot z drutu kolczastego. A co ja o nich myślę, to po-
wiem. – Wziął głęboki oddech. Pewien był, że jest to najdłuższe przemówienie, jakie kiedykolwiek wygłosił[67]– Goja o nich myślę, to jest to: jeśli oni mi tak nadojedli, to na bank, że i innym tak samo.
– Ano – powiedział Okrucieństwo Wobec Zwierząt. – I jeszcze oni noszą okulary plażowe, nawet jak ich nie potrzebują.
– Jedzą zgniłe sery i piją to cholerne głupie piwo bezalkoholowe powiedział Rzeczy Które Nie Działająjak Trzeba Nawet Jak Sieje Łupnie. – Rzygam tym wszystkim. Jaki sens pić siki, po których się nawet nie chce beknąć? Ej, właśnie żem sobie pomyślał. Czy mogę znów zmienić, żebym był Piwo Bezalkoholowe?
– Nie, kurwa, nie możesz – oświadczył Poważne Obrażenia Cielesne. -Już raz zmieniłeś.
– Tak czy owak – powiedział Pigbog – to dlatego ja chce być Bardzo Ważni Faceci.
– Pasuje – powiedział jego dowódca.
– Nie przyswajam, czemu nie mogę być Piwo cholerne Bezalkoholowe, jeśli chcę.
– Zamknij twarz.
Śmierć, Głód, Wojna i Skażenie nieprzerwanie jechali w stronę Tadfield.
A Poważne Obrażenia Cielesne, Okrucieństwo Wobec Zwierząt, Rzeczy Które Nie Działająjak Trzeba Nawet Jak Sieje Łupnie (potajemnie Piwo Bezalkoholowe) i Bardzo Ważni Faceci jechali wraz z nimi.
* * *
Było to mokre i burzliwe sobotnie popołudnie, a madame Tracy czuła się bardzo okultystycznie. Miała na sobie fałdzistą suknię, a na kuchni rondelek pełen brukselki. Pokój oświetlony był świecami, każda z nich starannie oprawiona w zalanej woskiem szyjce butelki po winie i umieszczona w jednym z czterech rogów jej saloniku.
Na seansie były poza nią jeszcze trzy osoby. Pani Ormerod z Belsize Park, w ciemnozielonym kapeluszu, który w poprzednim wcieleniu mógł być doniczką na kwiaty; pan Scroggie, chudy i wybladły, z wypukłymi bezbarwnymi oczami oraz Julia Petley z “Hair Today" [68], zakładu fryzjerskiego na High Street, świeżo po szkole i przekonana, że posiada dotychczas nietknięte tajemne głębie. Aby podkreślić swoje tajemne aspekty, Julia zaczęła nosić o wiele za dużo kutej srebrnej biżuterii oraz zielone cienie do powiek. Czuła, że wygląda na nawiedzoną, wychudzoną i romantyczną i tak by było, gdyby jeszcze schudła o trzydzieści funtów^jfła przekonana, że cierpi na anoreksję, ponieważ gdy tylko spoglądała w lustro, widziała w nim tłustą kobietę.
– Czy możecie połączyć ręce? – zapytała madame Tracy. – I musimy zachowywać zupełną ciszę. Świat duchów jest bardzo wrażliwy na wibracje.
– Spytaj, czy mój Roń tam jest – powiedziała pani Ormerod. Szczękę miała kwadratową jak cegła.
– Zrobię to, kochanie, ale musisz być cicho, gdy będę nawiązywać kontakt.
Zapanowała cisza, przerywana tylko burczeniem w brzuchu pana Scroggie.
– Przepraszam panie – wymamrotał.
Madame Tracy odkryła przez całe lata uchylania zasłony i zgłębiania tajemnic, że dwie minuty to w sam raz tyle, ile trzeba na siedzenie w milczeniu i oczekiwanie, aż świat duchów nawiąże kontakt. Dłużej, a zaczną się denerwować; krócej, a uznają, że nie dostali tego, co się należy za ich pieniądze.
Zaczęła w myśli układać listę zakupów.
Jajka. Sałata. Uncja sera topionego. Cztery pomidory. Masło. Rolka papieru toaletowego. Nie zapomnieć o tym, bo prawie się kończy. I naprawdę ładny kawałek wątróbki dla pana Shadwella, poczciwego biedaka, co za wstyd...
Czas.
Madame Tracy odrzuciła głowę, opuściła ją bezwładnie na jedno ramię, a potem powoli wyprostowała. Powieki miała prawie zamknięte.
– Teraz ona się zagłębia, kochanie – usłyszała szept pani Or-merod do Julii Petley. – Nie ma się czym niepokoić. Po prostu ona staje się mostem na tamtą stronę. Jej przewodnik duchowy wkrótce się pojawi.
Madame Tracy mocno zirytowało, że się w ten sposób odciąga od niej uwagę, więc wydała niski jęk:
– Ooooooooch. -A potem wysokim, drżącym głosem spytała: – Czyjesteś tutaj, mój przewodniku duchowy?
Poczekała chwilę, by wzmóc napięcie. Płyn do prania. Dwie puszki gotowanej fasoli. O, i kartofle.
– Hau? – zapytała zardzewiałym głosem.
– Czy to ty, Geronimo? – spytała siebie.
– Jest, yyy, ja, hau – odpowiedziała.
– Mamy wśród nas dzisiejszego popołudnia nowego członka koła – zawiadomiła.
– Hau, miss Petley? – powiedziała jako Geronimo. Zawsze była zdania, że przewodnik duchowy w postaci czerwonoskórego Indianina jest, jako rekwizyt, kluczową wartością, a poza tym lubiła to imię. Wyjaśniła to Newtonowi. Zrozumiał, że nie wiedziała nic na temat Geronima[69] i nie miał serca, by jej to wyjaśniać.
– Ach – pisnęła Julia. – Bardzo mi miło pana poznać.
– Czy mój Roń tam jest, Geronimo? – spytała pani Ormerod.
– Hau, squaw Beryl – powiedziała madame Tracy. – Och, tyle tu jest, yyy, biednych zagubionych dusz, yyy, w kolejce przed, yyy, drzwiami mojego wigwamu. Może twój Roń jest wśród nich. Hau.
Madame Tracy nabrała doświadczenia już całe lata temu i obecnie nigdy nie sprowadzała Rona wcześniej, niż pod koniec seansu. Gdyby zrobiła o4§frotnie, Beryl Ormerod zajęłaby całe posiedzenie, opowiadając zmarłemu Ronowi Ormerodowi o wszystkim, co jej się wydarzyło od chwili ich ostatniej pogawędki, (...a teraz, Roń, pamiętasz, najmłodsza naszego Eryka, Sybilla, no, nie poznałbyś jej teraz, wzięła się za wyrabianie makram, a nasza Lety-cja, wiesz, najstarsza naszej Karen, stała się lesbijką, ale w dzisiejszych czasach to jest w porządku i pisze dysertację na temat filmów Sergia Leone widzianych z perspektywy feminizmu, a nasz Stan, wiesz, bliźniak naszej Sandry, mówiłam ci o nim zeszłym razem, no więc on wygrał turniej rzucania strzałkami, a to bardzo dobrze, bo wszyscy myśleliśmy, że z niego jest trochę maminsynek, a że rynna nad szopą się obluźniła, ale rozmawiałam z najnowszym naszej Cindi, który jest z zawodu budowniczym i on przyjedzie w niedzielę to obejrzeć i oooch, to mi przypomina, że...).
Nie, Beryl Ormerod może sobie poczekać. Zajaśniała błyskawica, a prawie natychmiast po niej zagrzmiało. Madame Tracy była tak dumna, jakby to ona sama ją wyprodukowała. To było nawet lepsze od świec i tworzenia atmosfery. Atmosfera, do tego sprowadza się cały mediumizm.
– A teraz – rzekła madame Tracy normalnym głosem – mister Geronimo chciałby wiedzieć, czy jest wśród nas ktoś nazwiskiem Scroggie?
Wodniste oczy Scroggiego zabłysły.
– Ehem, prawdę mówią, to jest moje nazwisko – odrzekł z nadziej ą w głosie.
– No więc jest tu ktoś do pana. – Mr Scroggie przychodził na seanse już od miesiąca, a ona dotychczas nie potrafiła wymyślić jakiejś wiadomości dla niego. Ale nadszedł jego czas. – Czy zna pan kogoś imieniem, hm, John?
– Nie – powiedział Scroggie.
– Cóż, pojawiły się jakieś zakłócenia niebiańskie. Imię może być Tom. Albo Jim. Albo, hm, Dave.
– Znałem pewnego Dave'a, gdy byłem w Hemel Hampstead[70] – odparł Scroggie z pewnym powątpiewaniem w głosie.
– Tak, on właśnie mówi Hemel Hampstead, oto co on mówi – rzekła madame Tracy.
– Ale natknąłem się na niego w zeszłym tygodniu, gdy wyprowadzał swego psa na spacer i był w doskonałym zdrowiu – rzekł nieco zaskoczony pan Scroggie.
– Mówi, że nie trzeba się martwić i że za zasłoną jest znacznie szczęśliwszy – kontynuowała nieugięcie madame Tracy, która była zdania, że zawsze lepiej jest przekazywać swym klientom dobre wieści.
– Powiedz mojemu Ronowi, że muszę mu opowiedzieć o ślubie naszej Krystal – wtrąciła się pani Ormerod.
– Zrobię to, kochanie. A teraz zaczekajcie chwilunię, coś właśnie się odzywa...
A wtedy coś się odezwało. Siedziało w głowie madame Tracy i stamtąd wyglądało na świat.
– Sprechen sieDeutsch?—zapytało, posługując się ustami madame Tracy. – Parlez-vousfranfais? Wo bu hui jiang zhongwen?
– Czy to ty, Ron? – spytała pani Ormerod. Odpowiedź, gdy nadeszła, została wypowiedziana tonem rozdrażnienia.
– Nie. Zdecydowanie nie. Niemniej pytanie tak oczywiście mętne mogło zostać postawione tylko w jednym kraju na tej barbarzyńskiej planecie, z której większość, nawiasem mówiąc, obejrzałem w ciągu ostatnich paru godzin. Droga pani, to nie jest Ron.
– Ale ja chcę rozmawiać z Ronem Ormerodem – oświadczyła nieco podrażniona pani Ormerod. – Jest niskiego wzrostu, łysiejący na czubku głowy^Czy zechce mnie pan z nim połączyć?
Nastąpiła chwila przerwy.
– Owszem, wydaje się, że kręci się tu dusza, odpowiadająca temu opisowi. Doskonale. Dam wam połączenie, ale musicie się pośpieszyć. Próbuję zapobiec Apokalipsie.
Pani Ormerod i pan Scroggie wymienili spojrzenia. Jak dotąd na seansach madame Tracy jeszcze nic podobnego się nie wydarzyło. Julia Petłey była zachwycona. To było właśnie to. Miała nadzieję, że za chwilę madame Tracy zacznie wydzielać ektoplazmę.
– H-halo? – powiedziała madame Tracy innym głosem. Pani Ormerod podskoczyła. Brzmiał dokładnie jak głos Rona. Dotychczas Roń brzmiał zawsze jak madame Tracy.
Ron, czy to ty? .
Tak, Be-Beryl.
– Dobrze. Teraz mam ci wiele do powiedzenia. Zacznę od tego, że poszłam na ślub naszej Krystal, zeszłej soboty, najstarszej naszej Marilyn...
– Be-Beryl. Ty-ty nig-nigdy nie da-dawałaś mi wtrą-wtrącić sło-słowa, gdy by-byłem ży-żywy. Te-teraz jestem u-umarły i do po-po-wiedzenia jejest tylko jejedno...
Wszystko to wprowadziło Beryl Ormerod w z lekka zły humor. Poprzednio, gdy Ron się objawiał, mawiał jej, że za zasłoną jest szczęśliwszy i że mieszka w czymś, co całkiem przypominało niebiański bungalow. Obecnie mówił tak, jak miał w zwyczaju Ron, a ona nie była pewna, czy o to jej chodziło. Więc odpowiedziała tak, jak zawsze odpowiadała mężowi, gdy przemawiał do niej takim tonem.
– Ron, pamiętaj, w jakim stanie jest twoje serce.
– Ja ju-już nie mam ser-serca w ogóle. Pa-pa-pamiętasz? W każdym razie, Be-Beryl...
– Tak, Ron.
– Zamknij się. – I duch zamilkł.
– Czy to nie było wzruszające? A więc, panie i panowie, dziękuję wam uprzejmie. Obawiam się, że już czas mi w drogę.
Madame Tracy wstała, podeszła do drzwi i zapaliła światło.
– Won! – powiedziała.
Uczestnicy seansu, głęboko zdziwieni, zaś w wypadku pani Ormerod obrażeni, powstali i wyszli do przedpokoju.
–Jeszcze o mnie usłyszysz, Marjorie Potts – syknęła pani Ormerod, przyciskając torebkę do piersi, po czym zatrzasnęła drzwi. A potem z korytarza dobiegł ją stłumiony głos:
– I możesz powiedzieć naszemu Ronowi, że on też o mnie usłyszy!
Madame Tracy (a nazwisko jej na prawie jazdy, ważnym tylko na skuter, rzeczywiście brzmiało Marjorie Potts) poszła do kuchni i zamieszała brukselkę.
Nastawiła wodę. Zaparzyła dzbanek herbaty. Usiadła przy stole kuchennym, postawiwszy tam dwie filiżanki i napełniła obie. Do jednej włożyła dwie kostki cukru. Potem zaczekała chwilę.
– Dla mnie proszę bez cukru —powiedziała madame Tracy. Ustawiła filiżanki na stole w jednej linii przed sobą i pociągnęła duży łyk tej z cukrem.
– A teraz – odezwała się głosem, który każdy, kto ją znał, określiłby jako jej własny, choć może nie rozpoznałby tonu tego głosu, lodowatego z wściekłości. – Może zechcesz mi powiedzieć, o co tu właściwie chodzi. I spodziewam się, że to będzie do rzeczy.
* * *
Ciężarówka uroniła cały ładunek na M6. Wedle listu przewozowego wypełniona była arkuszami blachy falistej, choć dwaj policjanci z drogówki nie bardzo chcieli się z tym zgodzić.
– To w takim razie chciałbym wiedzieć, skąd się tu wzięły te wszystkie ryby?
– Powiedziałem wam. Spadły z nieba. Jadę sobie w jednej chwili sześćdziesiątką; a w następnej łup! dwunastofuntowy łosoś wybija mi przednią szybę. Więc kręcę kółkiem i ślizgam się na tym – pokazał palcem resztki ryby-młota pod ciężarówką – i wlatuję na to. – “To" było stertą ryb różnych kształtów i wielkości, wysoką na trzydzieści stóp.
– Czy pan pił? – zapytał sierżant bez nadziei w głosie.
– Oczywiście nie piłem, ty ciemniaku. Przecież widzisz ryby, nie?
Na samym szczycie sterty całkiem duża ośmiornica leniwie pomachała im macką. Sierżant oparł się pokusie pomachania jej w odpowiedzi.
Policjant stał schylony do wnętrza radiowozu, mówiąc przez radio.
– ...blacha falista i ryby, jezdnia M6 w kierunku południowym zablokowana około pół mili na północ od rozjazdu numer dziesięć. Będziemy musieli zamknąć całą stronę południową. Tak jest.
Deszcz zaczął padać ze wzmożoną siłą. Mały pstrąg, który cudem przeżył upadek, ruszył dzielnie w kierunku Birmingham.
* * *
– To było cudowne – powiedział Newton.
– Dobrze – odrzekła Anathema. – Tak być powinno. -Wstała z podłogi, zostawiając ubranie porozrzucane na dywanie i poszła do łazienki. Newton podniósł głos.
– Chciałem powiedzieć, że to było naprawdę cudowne. Naprawdę, naprawdę cudowne. Zawsze miałem nadzieję, że tak się okaże i tak było.
Słychać było płynącą wodę.
– Co robisz? – zapytał.
– Biorę prysznic.
– Ach. – Zaczął się mętnie zastanawiać, czy wszyscy powinni potem brać prysznic, czy tylko kobiety. I podejrzewał, że to ma coś wspólnego z bidetami.
– Coś ci powiem – rzekł Newton, gdy Anathema wróciła z łazienki owinięta w puszysty, różowy ręcznik. – Możemy to zrobić znowu.
– Nic z tego – oświadczyła. – Nie teraz.
Skończyła się wycierać, zaczęła zbierać zpodłogi części ubrania i bez skrępowania naciągać je na siebie. Newton, który wolał ria basenie czekać pół godziny, aż zwolni się kabina, niż stawić czoło możliwości rozebrania się w obecności innej istoty ludzkiej, patrzył na to zaszokowany i głęboko poruszony.
Kawałki jej ciała nieustannie ukazywały się i znikały jak ręce prestidigitatora; Newton próbował policzyć jej sutki i nie zdołał; w gruncie rzeczy nie zależało mu na tym.
– Czemu nie? – spytał Newton. Prawie że powołał się na okoliczność, że to nie zabierze dużo czasu, ale odradził mu to głos wewnętrzny. Dorastał bardzo szybko w bardzo krótkim czasie.
Anathema wzruszyła ramionami, co w chwili wciągania praktycznej czarnej spódniczki nie było łatwe.
– Ona powiedziała, że zrobimy to tylko raz.
Newton parę razy otworzył usta, a następnie powiedział:
– Tego nie zrobiła. Tego, do diabła, nie zrobiła. Nie mogła tego przepowiedzieć. Nie wierzę.
Anathema, już całkowicie ubrana, podeszła do kartoteki, wyjęła jeden kartonik i podała mu.
Newton przeczytał, zaczerwienił się i zwrócił kartę, zacisnąwszy usta.
Nie tylko szło o to, że Agnes wiedziała i wyraziła to w najprzejrzystszy możliwie sposób. Szło o to, że przez wieki wielu Device'ów nabazgrało na marginesie zachęcające uwagi.
Podała mu wilgotny ręcznik.
– Bierz – powiedziała. – Pośpiesz się. Muszę zrobić kanapki i musimy się przygotować. Popatrzył na ręcznik.
– A to po co?
– Idź wziąć prysznic.
Aha. A więc to jest coś, co robią zarówno mężczyźni jak kobiety. Zadowolony był, że przynajmniej to zostało wyjaśnione.
– Ale musisz się pośpieszyć – dodała.
– Dlaczego? Czy musimy się stąd wynieść w ciągu najbliższych dziesięciu minut, zanim budynek wybuchnie?
– Ależ nie. Mamy parę godzin. Idzie o to, że zużyłam większość gorącej wody. A ty masz mnóstwo tynku we włosach.
Cichnąca burza raz jeszcze owiała gwałtownym wiatrem Jaśminowy Domek, a Newton, trzymając mokry, już nie puszysty różowy i ręcznik w strategicznej pozycji przed sobą, wysunął się z pokoju, by wziąć zimny prysznic.
* * *
Shadwell we śnie płynie wysoko nad wioskowym błoniem. Pośrodku łąki zgromadzono ogromny stos drewna opałowego i suchych gałęzi. Pośrodku stosu jest wbity drewniany pal. Mężczyźni, kobiety i dzieci zgromadzili się dookoła na trawie z błyszczącymi oczami, zaróżowionymi policzkami, pełni oczekiwania, podnieceni.
Nagłe zamieszanie: dziesięciu ludzi idzie przez błonie, prowadząc przystojną kobietę w średnim wieku; w młodości musiała być uderzająco piękna i do śniącego umysłu Shadwella wkradają się słowa “pełna życia". Przed nią idzie szeregowy tropiciel wiedźm Newton Pulsifer. Nie, to nie Newton. Mężczyzna jest starszy i przy-odziany w czarną skórę. Shadwell z aprobatą rozpoznaje starożytny uniform majora tropiciela wiedźm.
Kobieta wspina się na stos, obejmuje rękami słup i zostaje do niego przywiązana. Stos zostaje podpalony. Przemawia do tłumu,
coś mówi, ale Shadwelljest zbyt wysoko, by usłyszeć jej słowa. Tłum ciśnie się wokół niej.
Wiedźma, myśli Shadwell. Palą wiedźmę. Ogarnia go miłe uczucie. Oto słuszne i właściwe postępowanie. Tak oto powinno się dziać.Tylko że...
Ona patrzy do góry, wprost na niego, i mówi: To y ciebie się tyczę, ty pomieszany stary głupcze.
Tylko że ona ma umrzeć. Ma zostać spalona na śmierć. I Shadwell we śnie zdaje sobie sprawę, że to jest śmierć okropna. Płomienie strzelają wyżej.
A kobieta spogląda do góry. Patrzy prosto na niego, choć on jest niewidzialny. A ona się uśmiecha. I nagle wszystko wybucha. Huk gromu.
To był piorun, myśli Shadwell, budząc się z nieodpartym uczuciem, że ktoś na niego patrzy.
Otworzył oczy, a na niego spoglądało trzynaścioro szklanych oczu z różnych półek w buduarze madame Tracy, gapiąc się z różnych kosmatych twarzyczek.
Odwrócił wzrok i spojrzał prosto w oczy kogoś przyglądającego się mu w napięciu. Był to on sam.
Uch, pomyślał przerażony, to więc jest to przeżycie bycia poza ciałem, się mogę widzieć i tą rażą to jajużem jest stracony na amen... Zebrawszy wszystkie siły, by dotrzeć do swego ciała, wykonał szereg ruchów pływackich i nagle, jak to bywa, wróciła zwykła perspektywa.
Shadwell odprężył się, zastanawiając się równocześnie, po co ktoś umieścił lustro na suficie jego sypialni. Potrząsnął w zakłopotaniu głową.
Wygramolił się z łóżka, naciągnął buty i ostrożnie wstał. Czegoś mu brakowało. Papierosa. Wsadził ręce głęboko do kieszeni, wydobył blaszane pudełko i zaczął przygotowywać sobie skręta.
Wiedział, że to był sen. Samego snu nie pamiętał, ale cokolwiek zawierał, spowodował, że Shadwellowi coś dolegało.
Zapalił papierosa. I ujrzał swą prawą dłoń – broń ostateczną. Jak dzień sądu. Wycelował palce wjednookiego misia na gzymsie kominka.
Powiedział: Bang! i zachichotał niewyraźnie. Nie miał zwyczaju chichotać, więc się rozkaszlał, co oznaczało, że znów powrócił do normy. Chciał się czegoś napić. Słodkiego, skondensowanego mleka z puszki.
Madame Tracy pewno będzie je miała.
Ciężkim krokiem wyszedł z buduaru i skierował się do kuchni.
Przed drzwiami zatrzymał się. Madame rozmawiała z kimś. Z mężczyzną.
– A więc co właściwie mam zrobić? – pytała.
– Ach, ty jędzo – wymamrotał Shadwell. Najwyraźniej miała jednego ze swych męskich klientów.
– Szczerze mó wiąc, droga pani, moje plany są w tym momencie silą rzeczy raczej płynne.
Shadwellowi zastygła krew w żyłach. Z wrzaskiem na ustach przekroczył zasłonę z paciorków.
– Na grzechy Sodomy i Gomory! Wyzyskiwać bezbronną ladacznicę! Po moim trupie!
Madame Tracy z uśmiechem spojrzała na niego. W kuchni nie było nikogo prócz niej.
– Gdzie un je? – spytał Shadwell.
– Kto? – spytała madame Tracy.
–Jakiś przeraźliwy lekkoduch. Żem go słyszał. On tu był, proponując pani takie rzeczy. Żem słyszał.
Usta madame Tracy otworzyły się i głos oświadczył: