Текст книги "Dobry omen"
Автор книги: Terence David John Pratchett
Соавторы: Neil Gaiman
сообщить о нарушении
Текущая страница: 19 (всего у книги 22 страниц)
Noc z wolna rozpościerała się na obracającej się Ziemi. Powinna była być pełna punkcików światła. Nie była.
Było za to na niej pięć miliardów ludzi. W porównaniu z tym, co się właśnie szykowało – gorące i złe – epoka barbarzyństwa wyglądała jak piknik. W końcu wszystko miały odziedziczyć mrówki.
* * *
Śmierć wyprostował się. Widać było, że przysłuchuje się uważnie. Domysły, czym słuchał, każdy mógł snuć na własną rękę. – ON TU JEST – powiedział.
Pozostała trójka podniosła wzrok. W ich postawie zaszła ledwie uchwytna zmiana. Na moment przed tym, nim Śmierć się odezwał, oni – ta ich część, która nie chodziła i nie mówiła jak ludzie – otaczali cały świat. Teraz wrócili.
Mniej więcej.
Była w nich jakaś obcość. Wywoływali wrażenie, że zamiast źle dopasowanej odzieży mieli teraz źle dopasowane ciała. Głód wyglądał, jakby go źle dostrojono do stacji nadawczej i dlatego dotychczas dominujący sygnał – przyjemnego, ufnego, robiącego dobre interesy biznesmena – zaczynał być zagłuszany przez starożytny, przerażający szum jego podstawowej osobowości. Skóra Wojny błyszczała od potu. Skóra Skażenia po prostu błyszczała.
– Zadbano... o... wszystko – powiedziała Wojna, wymawiając wyrazy z pewnym trudem. -Wszystko... potoczy się... należycie.
– Nie będzie tylko nuklearna – rzeki Skażenie. – Będzie chemiczna. Tysiące galonów różnych rzeczy... w małych zbiornikach na całym świecie. Przepiękne płyny... z osiemnastosylabowymi nazwami. Oraz... stare zapasy. Mówcie sobie, co chcecie. Pluton może zaszkodzić na tysiące lat, ale arszenik jest wieczny.
– A potem... zima – rzekł Głód. – Lubię zimę. Jest coś... czystego w zimie.
– Kurczęta wchodzące... do mieszkań, by się schronić – powiedziała Wojna.
– Nie będzie żadnych kurcząt – odparł kategorycznie Głód.
Tylko Śmierć się nie zmienił. Pewne rzeczysą niezmienne.
Czterej opuścili budynek. Można było zauważyć, że Skażenie, chociaż idzie, równocześnie robi wrażenie, jakby się sączył.
I to zauważyli Anathema oraz Newton Pulsifer.
Był to pierwszy budynek, do którego podeszli. Wydawało się, że wewnątrz jest znacznie bezpieczniej niż na zewnątrz, gdzie panowało straszne podniecenie. Anathema pchnęła drzwi pokryte znakami sugerującymi, że takie pchnięcie stanowi śmiertelne niebezpieczeństwo. Drzwi rozstąpiły się pod jej dotknięciem. Gdy znaleźli się w środku, zamknęły się i zablokowały.
Nie mieli wiele czasu na dyskusję od chwili, gdy wkroczyli Czterej.
– Co to za jedni? – spytał Newton. -Jacyś terroryści?
– W bardzo przystojnym i akuratnym sensie – rzekła Anathema – uważam, że masz rację.
– Czego właściwie dotyczyła ta cała dziwaczna gadanina?
– Sądzę, że prawdopodobnie końca świata – odparła. – Czy zauważyłeś ich aury?
– Raczej nie – odrzekł.
– Gruntownie nieprzyjemne.
–O.
– Prawdę powiedziawszy, negatywne aury.
–O?
–Jak czarne dziury.
– To źle, prawda?
– Tak.
Anathema przyjrzała się rzędom metalowych szafek. Przynajmniej raz, i to właśnie w tej chwili – ponieważ nie była to wcale zabawa, a rzeczywistość – maszyneria, mająca przynieść koniec światu, a przynajmniej tej jego części, która zajmowała warstwy od plus minus dwóch metrów w dół, w górę zaś aż do warstwy ozonowej -nie działała zgodnie ze znanym na takie okoliczności scenariuszem. A więc nie było tu ogromnych, czerwonych pojemników z błyskającymi światłami. Nie było pozwijanych w spirale drutów o takim wyglądzie, jakby widniał na nich napis “przetnij mnie". Żadne podejrzanie wielkie ekrany numeryczne nie ukazywały odliczania wstecznego do zera, które można by przerwać na sekundy przed końcem. Zamiast tego stały po prostu metalowe szafki, solidne i ciężkie, i bardzo odporne na heroiczne, w ostatniej chwili dokonywane, czyny.
– Co właściwie się dzieje? – spytała Anathema. – Oni coś zrobili, nieprawdaż?
– Może jest tu gdzieś wyłącznik – rzekł bezradnie Newton. -Jestem pewien, że gdybyśmy poszukali...
– Tego rodzaju rzeczy mają wewnętrzne zasilanie. Nie bądź głupi. Myślałam, że znasz się na tym.
Newton rozpaczliwie pokiwał głową. O czymś takim nie pisano w “Elektronice dla każdego". Aby się zorientować, zajrzał na tylną ściankę jednej z szafek.
– Globalny system łączności – wymamrotał niewyraźnie. – Służy praktycznie do wszystkiego. Może sterować wszystkimi sieciami wysokiego napięcia oraz podłączać się do satelitów. Absolutnie wszystko. Można... zhip... ahrr, można... zhap... uch, spowodować, żeby... zipt... ach, rnniej więcej... zzap... oooch.
–Jak tam sobie dajesz radę?
Newton ssał końce palców. Jak dotąd nie znalazł niczego, co by przypominało tranzystor. Owinął dłoń chusteczką do nosa i wyrwał z oprawek kilka tablic.
Kiedyś jedno z czasopism poświęconych elektronice, które prenumerował, opublikowało dla żartu schemat obwodu, który pod gwarancją nie działał. Przynajmniej, napisali kpiarsko, jest to coś, co wy wszyscy, niezdarni radioamatorzy, możecie sobie zbudować, mając pewność, że to pracuje wtedy, kiedy nie działa. Ma źle podłączone diody, odwrotnie umieszczone tranzystory oraz wyczerpaną baterię. Newton zbudował i zaczął tym odbierać Radio Moskwa. Napisał do redakcji list z zażaleniem, ale nie otrzymał odpowiedzi.
– Naprawdę nie wiem, czy na coś się przydaję – oświadczył.
–James Bond po prostu coś tam odkręca – zauważyła Ana-thema.
– Nie po prostu odkręca – odparł Newton, czując, że zaczyna mu to działać na nerwy. —A ja nie jestem... zhip... James Bond. Gdybym był... uizzl... to źli faceci pokazaliby mi wszystkie dźwignie do uruchamiania megaśmierci i jeszcze powiedzieli, jak te cholery działają, prawda?... Fuizzpt... Tyle tylko, że w prawdziwym życiu to się nie zdarza! Nie wiem, co się dzieje i nie potrafię tego zatrzymać.
* * *
Chmury przewalały się nad całym horyzontem. Prosto nad głową niebo nadal było czyste, a w powietrzu dawał się wyczuwać tylko słaby wiaterek. Ale to nie było zwykłe powietrze. Wyglądało jak skrystalizowane; tak więc można było mieć wrażenie, że odwróciwszy głowę, ujrzy się nowe fasety. Iskrzyło się. Gdyby zastanowić się, jakim przymiotnikiem je określić, niepostrzeżenie do mózgu wślizgnęłoby się słowo “zatłoczone". Zatłoczone niematerialnymi istotami, które tylko czekały na właściwy moment, by stać się bardzo materialne.
Adam spojrzał w górę. W pewnym znaczeniu nad głową było tylko przezroczyste powietrze. W innym znaczeniu, ciągnąc się aż do nieskończoności, stały tam zastępy Nieba i Piekła, skrzydło przy skrzydle. Gdyby popatrzeć naprawdę uważnie, i to po uprzednim specjalnym szkoleniu, można by dostrzec różnicę między
mmi.
W zaciśniętej pięści cisza trzymała banieczkę, którą był świat.
Drzwi budynku rozstąpiły się i Czterej wyszli na zewnątrz. W trojgu z nich był już nikły ślad postaci ludzkiej – raczej tylko hu-manoidalne kształty złożone ze wszystkiego, czym byli lub co reprezentowali. W porównaniu z nimi Śmierć wyglądał zdecydowanie swojsko. Jego skórzane palto i hełm z nieprzezroczystą przyłbicą przemieniły się w togę z kapturem, ale to były detale bez znaczenia. Szkielet, nawet chodzący, jest przynajmniej ludzki; Śmierć w jakiś sposób czyha wewnątrz każdej żywej istoty.
– Chodzi o to – powiedział pośpiesznie Adam – że one nie są prawdziwie prawdziwe. Są tylko jak nocne zmory, naprawdę.
– Ale my nie śpimy – odrzekła Pepper.
Pies zaskomlał i spróbował ukryć się za Adamem.
– Ten to mi wygląda, jakby się topił – zauważył Brian, pokazując palcem posuwającą się postać, jeśli jeszcze tak można to było nazywać, Skażenia.
– No, to już wiesz – powiedział zachęcająco Adam. – Nie mo-
że być prawdziwy, no nie? To oczywiste. Coś takiego nie może być prawdziwie prawdziwe.
Czterej zatrzymali się o parę metrów przed nimi.
– DOKONAŁO SIĘ – powiedziai Śmierć. Pochylił się do przodu i patrzył bezokim spojrzeniem na Adama. Trudno było określić,
czy jest zdziwiony.
– Tak, no tak – odparł Adam. – Rzecz w tym, że ja nie chcę, aby się dokonało. Nigdy nie żądałem, by się dokonało.
Śmierć popatrzył na pozostałą trójkę, a potem znów na Adama. Za nimi poślizgiem zatrzymał się dżip. Zignorowali go.
– NIE ROZUMIEM – powiedział. – Z PEWNOŚCIĄ SAMO TWOJE ISTNIENIE WYMAGA, ABY ŚWIAT SIĘ SKOŃCZYŁ. TAK
JEST NAPISANE.
– Nie kapuję, czemu ktoś miałby się brać do pisania czegoś podobnego – odparł spokojnie Adam. – Świat jest pełen różnych wspaniałych rzeczy,a ja ich jeszcze wszystkich nie poznałem, więc nie chcę, żeby ktokolwiek robił w nim bałagan albo z nim kończył, nim ja będę mógł się z nimi zapoznać. Możecie więc sobie wszyscy pójść.
(– Toten, panie Shadwell -powiedział Azirafal, lecz jego słowa brzmiały coraz niepewniej, w miarę jak je wymawiał – ten... w... podkoszulku...)
Śmierć popatrzył na Adama.
– Ty... jesteś... częścią... nas – powiedziała Wojna, cedząc słowa przez zęby podobne do prześlicznych pocisków.
– Dokonało się. My... uczynimy... nowy... świat – powiedział Skażenie głosem tak podstępnym, jak coś wypływającego ze skorodowanej blaszanej beczki do wód gruntowych.
– Ty... nas... poprowadzisz – oświadczył Głód.
I Adam się zawahał. Głosy w jego umyśle bez przerwy wrzeszczały, że to prawda, że świat należy także do niego, a wszystko co powinien zrobić, to odwrócić się i poprowadzić za sobą tamtych przezpogrążoną w chaosie planetę. Bo oni są z jego gatunku.
Nad nimi, w ciasnych szeregach, czekały w niebie zastępy na Słowo.
(– Nie możesz chcieć, żebym go zastrzeliłem! To przecie tylko dzieciuch!
– Eee —odrzekł Azirafal. – Eee. Tak. Być może powinniśmy jeszcze nieco zaczekać, co pan o tym sądzi ?
– Chciałeś powiedzieć – wtrącił się Crowley – zaczekać, aż dorośnie, tak?)
Pies zaczął warczeć. Adam popatrzył na NICH. ONI także byli z jego gatunku. Trzeba było tylko zdecydować, którzy byli jego prawdziwymi przyjaciółmi. Odwrócił się plecami do Czterech.
– Skończcie z nimi – powiedział spokojnie Adam.
Znikła niedbała wymowa. Jego głos miał w sobie niezwykłe dźwięki. Żadna istota ludzka nie potrafiła sprzeciwić się rozkazom takiego głosu.
Wojna roześmiała się i spojrzała na NICH wyczekująco.
– Mali chłopcy – powiedziała – bawiący się zabaweczkami. Pomyślcie o wszystkich zabawkach, jakie ja mogę wam ofiarować... pomyślcie o wszystkich zabawach. Mogę sprawić, chłopcy, że się we mnie zakochacie. Mali chłopcy z ich małymi strzelbami.
Zaśmiała się znowu, lecz jej śmiech podobny do strzałów z karabinu maszynowego ucichł, gdy wystąpiła Pepper i uniosła drżącą rękę.
Miecz nie był zbyt imponujący, ale chyba najlepszy z tego, co można zrobić z dwóch kawałków drzewa i kawałka sznurka. Wojna wpatrzyła się weń.
– Rozumiem – powiedziała. – Mano e mano,hę?
Wyciągnęła swój miecz i uniosła do góry z dźwiękiem podobnym temu, jaki wydaje palec przeciągnięty po mokrej krawędzi kieliszka.
Gdy się zetknęły, błysnęło. Śmierć popatrzył Adamowi w oczy. Rozległ się smutny brzęk.
– Nie dotykaj tego! – warknął Adam, nie odwracając oczu. ONI popatrzyli na miecz zamierający w drżeniu na betonowej ścieżce.
– “Mali chłopcy" – mruknęła zdegustowana Pepper. Wcześniej czy później każdy musi zdecydować, do jakiej bandy należy.
–Ależ, ależ... – powiedział Brian -ją jakby wessało do tego miecza...
Powietrze między Adamem i Śmiercią zaczęło wibrować jak
od fali upału.
Wensleydale podniósł głowę i popatrzył w zapadnięte oczy Głodu. Podniósł coś, co przy pewnym wysiłku wyobraźni można było uznać za wagę szalkową, także zrobioną z gałązek i sznurka. I zakręcił tym nad głową.
Głód próbował osłonić się ramieniem.
Znów błysnęło, a potem zadzwoniły szalki srebrnej wagi podskakującej na ziemi.
– Nie... dotykajcie... tego – powiedział Adam.
Skażenie zaczął już uciekać, ale Brian zerwał ze swej głowy wianuszek z trawy ł cisnął go. Tak się wprawdzie wydarzyć nie mogło, ale jakaś siła wyrwała mu go z dłoni, aż zawirował jak lecący dysk.
Tym razem wybuchł czerwony płomień w chmurze czarnego dymu i zapachniało spalonym olejem.
Z blaszanym brzękiem wyleciała z dymu i potoczyła się poczerniała srebrna korona, a potem zakręciła w miejscu jak rzucona moneta.
Przynajmniej tym razem nie potrzebowali ostrzeżenia, by jej nie dotykać. Błyszczała tak jak metal nie powinien.
– Gdzie oni się podziali? – spytał Wensleydale.
– TAM, GDZIE ICH MIEJSCE – odparł Śmierć, nadal patrząc Adamowi w oczy. – GDZIE ZAWSZE BYLI. Z POWROTEM W UMYSŁACH LUDZKICH.
Wyszczerzył zęby do Adama.
Rozległ się rozdzierający dźwięk. Toga Śmierci otwarła się, a jego skrzydła rozwinęły. Skrzydła anielskie. Ale nie z piór. Były to skrzydła nocy, skrzydła, których kształty wycięto poprzez materię stworzenia aż po leżącą pod nią ciemność, w której błyszczało kilka dalekich świateł, świateł mogących być gwiazdami, ale także czymś zupełnie innym.
– ALE JA – powiedział – NIE JESTEM JAK ONI. JESTEM AZRAEL, STWORZONY, BY BYĆ CIENIEM STWORZENIA. MNIE ZNISZCZYĆ NIE MOŻESZ. TO BY ZNISZCZYŁO ŚWIAT.
Żar ich spojrzeń ochłódł. Adam podrapał się po nosie.
– No, nie wiem – powiedział, – Być może znajdzie się sposób.
– Uśmiechnął się do Azraela. – W każdym razie teraz to się musi skończyć – dodał. – To wszystko z maszynami. Bo w tej chwili ty musisz robić wszystko, co ja chcę, a mówię, że musi się skończyć. Śmierć wzruszył ramionami.
–JUŻ SIĘ KOŃCZY, W TEJ CHWILI – powiedział. – BEZ NICH – wskazał smutne resztki trzech pozostałych Jeźdźców – NIE MOŻE DALEJ TRWAĆ. TRIUMFUJE ZWYCZAJNA ENTROPIA.
– Śmierć podniósł kościstą dłoń w czymś, co mogło być ukłonem. ONI WSZYSCY WRÓCĄ – powiedział. – NIGDY NIE ODCHODZĄ DALEKO.
Jego skrzydła załopotały tylko jeden raz jak grzmot piorunu i Anioł Śmierci zniknął.
– No i dobrze – rzekł Adam do pustego powietrza. – Dobrze. To nie nastąpi. Wszystkie takie, co oni zaczęli... musi się zatrzymać teraz.
ROZDZIAŁ XVIII
Newton spoglądał zrozpaczony na stelaże ze sprzętem.
– Można by się spodziewać, że tu będzie ręczne sterowanie czy j coś podobnego – oświadczył.
– Możemy popatrzeć, czy Agnes ma coś do powiedzenia na ten temat – zaproponowała Anathema.
– O, tak – odrzekł gorzko Newton. -To nawet ma sens, nieprawdaż? Dokonać sabotażu dwudziestowiecznej elektroniki za pomocą podręcznika technicznego z siedemnastego wieku? Co Agnes Nutter wiedziała o tranzystorach?
– No, mój dziadek zinterpretował przepowiednię 3328 nader bystro w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym roku i porobił parę bardzo sprytnych inwestycji – odparła Anathema. – Ona nie wiedziała, jak to się będzie nazywać i nie mówiła bardzo mądrze o elektryczności w ogóle, ale...
– Moje pytanie było retoryczne.
– Przecież nie musisz sprawić; żeby to działało. Musisz przerwać jego działanie. Do tego nie potrzeba wiedzy, potrzeba ignorancji.
Newton jęknął.
– No, dobrze – powiedział znużonym głosem. – Spróbujmy.
Anathema na ślepo wyciągnęła kartę.
– “On nie jest tym, czym mówi, że jest" – przeczytała. – To numer 1002. Bardzo proste. Masz jakiś pomysł?
– No, posłuchaj – rzekł żałośnie Newton. – Może to i nie jest czas, żeby o tym mówić, ale – przełknął ślinę – prawdę powiedziawszy, nie jestem bardzo dobry w elektronice. Zupełnie kiepski.
– Powiedziałeś, że jesteś inżynierem informatykiem, o ile pamiętam.
– To była przesada. To znaczy mniej więcej przesada do tego stopnia, ile tylko się da, tak naprawdę, faktycznie, przypuszczam, że to było więcej niż można by określić jako przesadę. Posunąłbym się nawet do powiedzenia, że to, czym to było – Newton zamknął oczy – to było ominięcie prawdy.
– Chciałeś powiedzieć: kłamstwo? – spytała słodko Anathema.
– Och, aż do tego bym się nie posunął – rzekł Newton. – Choć – dodał – prawdę powiedziawszy, nie jestem inżynierem informatykiem. Zupełnie nie. Wręcz przeciwnie.
– Co przeciwnie?
– Jeśli już musisz wiedzieć, za każdym razem, gdy próbuję spowodować, by coś elektronicznego działało, ono przestaje.
Anathema rzuciła mu promienny uśmieszek i przyjęła pozę teatralną, jak w tym momencie każdego przedstawienia magika, kiedy pani w kostiumie z cekinów cofa się i umożliwia pokazanie, na czym trik polegał.
– Trą la – powiedziała. – Zreperuj to.
–Co?
– Postaraj się, żeby lepiej działało – odrzekła.
– Nie wiem – odparł Newton. – Nie jestem pewien czy potrafię. – Położył dłoń na szczycie najbliższej szafki.
Rozległ się dźwięk zatrzymywania się czegoś, o czym nie wiedział, że działało i coraz niższego wycia dalekiego generatora. Światła na tablicach zamigotały, a większość z nich zgasła.
Na całym świecie ludzie siłujący się z przełącznikami zauważyli, że nagle zaczęty one przełączać. Wyłączniki automatyczne otworzyły się. Komputery przestały planować trzecią wojnę światową i wróciły do leniwego skanowania stratosfery. Ludzie w bunkrach pod Nową Ziemią gorączkowo próbujący wyciągnąć zapalniki z ich gniazd nagle spostrzegli, że wreszcie mają je w rękach. W bunkrach pod Wyoming i Nebraską ludzie w polowych mundurach przestali wrzeszczeć i wymachiwać sobie pod nosami pistoletami i chętnie napiliby się piwa, gdyby było dozwolone w bazach rakiet. Nie było, ale i tak się go napili.
Zapaliły się światła. Cywilizacja przestała ześlizgiwać się w chaos i zaczęło się pisanie listów do gazet na temat, jak to ludzie w dzisiejszych czasach odchodzą od zmysłów z powodu najmniejszego drobiazgu.
W Tadfield maszyny przestały promieniować groźbą. Coś, co w nich było prócz elektryczności, odeszło.
–Jejku – powiedział Newton.
– No i masz – powiedziała Anathema. – Naprawiłeś je dobrze. Można wierzyć starej Agnes, to sobie wbij w głowę. A teraz musimy się stąd wydostać.
* * *
– On nie chciał tego zrobić! —powiedział Azirafal. – Czy ci nie powtarzałem tyle razy, Crowley ?! Jeśli zadasz sobie trud, by wejrzeć w kogokolwiek głęboko, przekonasz się, że w gruncie rzeczy oni są catkiem...
– Jeszcze się nie skończyło – odparł stanowczo Crowley.
Adam odwrócił się i widać było, że zauważył ich po raz pierwszy. Crowley nie był przyzwyczajony do tego, by ludzie rozpoznawali go tak łatwo, ale Adam przyglądał mu się tak, jakby cały życiorys Crowleya był wypisany na kartce przylepionej z tyłu jego czaszki, a on, Adam, właśnie go czytał. Przez chwilę Crowley poczuł prawdziwy strach. Zawsze mu się zdawało, że ten odczuwany poprzednio był autentyczny, ale w porównaniu z obecnym uczuciem był to ledwie nędzny straszek. Ci na Dole mogli unicestwić przez, no, zadawanie bólu w ilościach nie do zniesienia; ale ten chłopiec potrafił nie tylko unicestwiać, po prostu pomyślawszy o tym, ale jeszcze tak urządzić sprawy, że się nigdy w ogóle nie istniało. Adam przeniósł spojrzenie na Azirafala.
– Przepraszam, czemu ciebie jest dwóch? – zapytał Adam.
– Nooo -odrzekł Azirafal – to długa...
– To nie w porządku być dwoma ludźmi – orzekł Adam. – Uważam, że powinieneś cofnąć się do bycia dwoma różnymi ludźmi.
Nie było żadnych specjalnych, teatralnych efektów. Był po prostu Azirafal, siedzący obok madame Tracy.
– Uch, to mnie uszczypnęło – powiedziała. Obejrzała Azirafala od stóp do głów. – Och – powiedziała lekko rozczarowana. -Jakoś miałam nadzieję, że będziesz młodszy.
Shadwell zwrócił płonący zazdrością wzrok na Azirafala i znacząco zaczął dotykać spustu gromowej strzelby.
Azirafal popatrzył na swoje nowe ciało, które było, niestety, bardzo podobne do jego starego ciała, choć płaszcz miał czystszy.
– Cóż, skończyło się – powiedział.
– Nie – sprzeciwił się Crowley. – Nie. Nie skończyło się, zobaczysz. Ani trochę nie.
Teraz już były chmury nad ich głowami kotłujące się jak wstążki makaronu w garnku pełnym wrzątku.
– Widzisz – kontynuował Crowley z głosem jak ołów ciężkim od ponurego fatalizmu – tak prosto się to nie dzieje. Myślisz sobie, że wojny się zaczynają, ponieważ zastrzelono jakiegoś starego księcia albo ktoś uciął komuś ucho, albo ktoś umieścił swoje rakiety nie tam, gdzie należy. To są tylko, no, ledwie powody, które nie mają z tym wszystkim nic wspólnego. Prawdziwą przyczyną wojen jest to, że istnieją dwie strony, które nie mogą się nawzajem znieść i ciśnienie wzrasta i wzrasta, aż wreszcie byle co wywołuje wybuch. Zupełnie byle co. Jak się nazywasz... eee... chłopcze?
– To jest Adam Young – powiedziała Anathema, występując naprzód z Newtonem wlokącym się w ślad za nią.
– Zgadza się. Adam Young – powiedział Adam.
– Ładna próba. Ocaliłeś świat. Zrób sobie wolne popołudnie -powiedział Crowley. – Ale w gruncie rzeczyto niczego nie zmienia.
– Uważam, że masz rację – powiedział Azirafal. – Jestem pewien, że moi chcą Armageddonu. To bardzo smutne.
– Czy ktoś z obecnych tu zechciałby nas poinformować, co się dzieje? – zażądała Anathema, zakładając ręce na piersiach. Azirafal wzruszył ramionami.
– To bardzo długa historia – zaczął. Anathema dumnie zadarła głowę.
– Więc proszę zacząć – powiedziała.
– Dobrze. Na początku...
Błysnął piorun, uderzył w ziemię o parę metrów od Adama i tam pozostał – trzeszcząca kolumna, rozszerzona u podstawy, jakby błyskawica napełniała niewidzialną formę. Ludzie cofnęli się pośpiesznie w stronę dżipa.
Błyskawica zniknęła i oto stał na jej miejscu młody człowiek, zbudowany ze złotego ognia.
– Ojej – powiedział Azirafal. – To on.
– Kto on? – spytał Crowley.
– Głos Boga – odrzekł Azirafal. – Metatron. ONI wytrzeszczyli oczy. Wreszcie odezwała się Pepper.
– Nie, nieprawda. Metatron jest zrobiony z plastiku i ma laserową armatę, i może się zmienić w helikopter.
– To, co mówisz, to kosmiczny megatron – powiedział słabym głosem Wensleydale. – Miałem takiego, ale głowa mu odpadła. Myślę, że ten tutaj jest inny.
Obojętne spojrzenie pięknych oczu spoczęło na Adamie Youngu, a potem ostro zwróciło się w stronę betonu, który zaczął kipieć.
Z kotłującego się gruntu wyrosła postać, tak jak w pantomimie wyrasta król demonów, ale jeśli ta kiedykolwiek brała udział w pantomimie, to takiej, z której nikt nie wychodził żywy, a potem potrzebny był jeszcze kapłan, aby wypalić to miejsce do czysta. Niezbyt różniła się od poprzedniej postaci, z tą tylko różnicą, że jej płomienie były krwistoczerwone.
– Eee – powiedział Crowley, próbując wcisnąć się w siedzenie dżipa. – Cześć... Eee.
Czerwona istota rzuciła mu najkrótsze z możliwych spojrzeń, jakby przeznaczając go sobie do późniejszej konsumpcji, a następnie wpatrzyła się w Adama. Gdy się odezwała, jej głos przypominał milion much zrywających się do lotu.
Wybrzęczała słowo, które dla słuchających ludzi zabrzmiało jak odgłos pilnika trącego o kręgosłup.
Przemawiała do Adama, który odpowiedział:
– Hę? Nie. Już powiedziałem. Nazywam się Adam Young. -Obejrzał postać od stóp do głów. – A jak ty?
– Belzebub[83] – poinformował Crowley. – On jest Panem...
– Zźźiękuję ci, Crowley – powiedział Belzebub. – Późźźniej musssimy poważżżżnie porozzzmawiadźźźź.
– Eee – odparł Crowley – no widzi pan, zdarzyło się mianowicie, że...
– Ciszszszsza!
– Tak jest. Tak jest – pośpiesznie odrzekł Crowley.
– A więc, Adamie Young – zaczął Metatron – chociaż oczywiście winniśmy docenić twą dotychczasową pomoc, musimy jednak dodać, że Armageddon musi się rozpocząć teraz. Mogą nastąpić pewne chwilowe niedogodności, ale to w żadnym wypadku nie przeszkodzi dobru ostatecznemu.
– Ach – szepnął Crowley Azirafalowi – to, co powiedział, oznacza, że mamy zniszczyć świat, żeby go ocalić.
– Jeźźźli idźźźie o to, co komu przeszszszkadzzza, pozzzostaje to jeszcze do decyzzzji – zabrzęczał Belzebub. – Ale musi zzzostadźźź zzzdecydowane terazzz, chłopcze. Takie jesssst twoje przezzznacze-nie. Tak zzzzostało napissssane.
Adam głęboko zaczerpnął powietrza. Natomiast widzowie rodzaju ludzkiego oddech wstrzymali. Crowley i Azłrafal już od pewnego czasu zapomnieli o oddychaniu.
–Ja zupełnie nie widzę, dlaczego wszyscy i wszystko musi być spalone i w ogóle – powiedział Adam. – Miliony ryb i wielorybów, i drzew, i owców, i takich. I żeby chociaż z ważnego powodu. Tylko żeby wiedzieć, czyj gang lepszy. To tak jak my i Johnsonici. Ale nawet jak wygrasz, to tak naprawdę tego nie chcesz. To znaczy nie na zawsze. Bo przecież zaczniesz znowu od początku. Wy będziecie ciągle wysyłać ludzi takich jak ci tam – pokazał palcem Crowłeya i Azirafa-la – żeby robili nieporządek ludziom. To już i tak ciężko być ludźmi, bez tego, żeby inni ludzie przychodzili i robili nieporządek.
Growley zwrócił się do Azirafala.
–Johnsonici? – spytał szeptem. Anioł wzruszył ramionami.
– Wczesna sekta heretycka, jak sądzę – powiedział. – Rodzaj gnostyków. Tak jak Ofici. -Jego czoło pokryło się zmarszczkami. -Czy może byli to Setyci? Nie, miałem na myśli Kollyridian. Ojej. Przepraszam, były ich takie krocie, że trudno wszystkich spamiętać.
– Nieporządek robiony ludziom – mruknął Crowley.
– To bez znaczenia! -warknął Metatron. – Cały sens stworzenia Ziemi i Dobra, i Zła...
– Nie rozumiem, co jest tak fajnego w stworzeniu ludzi jako ludzi, a potem robieniu awantur, że się zachowują jak ludzie – przerwał surowo Adam. – A poza tym, gdybyście przestali mówić ludziom, że będzie ze wszystkim zrobiony porządek, jak już umrą, to by może spróbowali zrobić porządek, póki jeszcze żyją. Gdybym to ja tym rządził, to by spróbowałem zrobić ludzi, żeby żyli o wiele dłużej, jak ten stary Matuzalem. To by było znacznie ciekawsze i może zaczęliby myśleć o takich rzeczach, jakie robią całemu obtoczeniu i ekologii, bo jeszcze by tu byli za sto lat.
– Ach – powiedział Belzebub, wreszcie się uśmiechając. -Chceszszsz rzrzrządzidźdźdź śśświatem. To jużżżż podobniejszszsze do tego, co twój Oj...
–Już sobie o tym pomyślałem i nie chcę – przerwał znów Adam, odwracając się i zachęcająco kiwając głową do NICH. – To znaczy są takie, co by im było lepiej coś pozmieniać, ale jak pomyślę o ludziach przychodzących do mnie i chcących, żebym porządkował wszystko zawsze i usuwał wszystkie śmieci, i robił im więcej drzew, to co w tym wszystkim dobrego? To tak, jakby się robiło ludziom porządki w ich sypialniach za nich.
– Ty nigdy nie robisz porządku we własnej sypialni – odezwała się zza jego pleców Pepper.
– Nic nie mówiłem o mojej sypialni – rzekł Adam, pomyślawszy o pokoju, w którym dywan przestał być widoczny już od kilku lat. -Mówiłem o sypialniach w ogóle. Nie miałem na myśli mojej osobistej sypialni. To taka alanogia. To właśnie mówię.
Belzebub i Metatron spojrzeli po sobie.
– Do tego – kontynuował Adam – wystarczająco trudno jest stale wymyślać rzeczy dla Pepper i Wensleya, i Briana, żeby nie nudzili, więc nie chcę wcale więcej świata niż mam. Ale dziękuję za dobre chęci.
Twarz Metatrona zaczęła nabierać wyrazu właściwego wszystkim, którzy dostawali uczulenia po zetknięciu się ze sposobem rozumowania Adama.
– Nie możesz odmówić bycia tym, kim jesteś – odezwał się wreszcie. – Posłuchaj. Twoje urodzenie i przeznaczenie są częścią wielkiego planu. Sprawy muszą się rozegrać w taki sposób. Wszystkie decyzje zostały podjęte.
– Bunt jessst rzrzrzeczą piękną – powiedział Belzebub. – Ale są sssprawy przekraczające możżżliwość buntu. Musiszszsz zzzrozzzu-mieććć!
– Nie buntuję się przeciw niczemu – odparł Adam tonem rzeczowej perswazji. —Ja zwracam uwagę na różne sprawy. Mi się wydaje, że nie można ludziom zarzucać, że zwracają uwagę na sprawy. Mi się wydaje, że dużo lepiej nie zaczynać się bić, a tylko popatrzeć, co ludzie robią. Jeśli przestaniecie im robić nieporządek, to oni mogą zacząć myśleć jak trzeba i mogą przestać robić nieporządek ze światem. Nie mówię, że muszą – dodał skrupulatnie – ale że mogą.
– To jest bez sensu – oświadczył Metatron. – Nie możesz się sprzeciwiać wielkiemu planowi. Musisz pomyśleć. To jest zakodowane w twoich genach. Myśl.
Adam zawahał się.
Czarny, ukryty nurt był ciągle gotów wypłynąć na powierzchnię, jego cichy szept mówił: tak, o to idzie, o to wszystko idzie, musisz działać zgodnie z planem, bo jesteś jego częścią...
To był długi dzień. Adam był zmęczony. Ratowanie świata wyczerpało siły jedenastoletniego ciała.
Crowley ukrył twarz w dłoniach.
– Przez jedną chwilę tutaj, tylko jedną chwilę, myślałem, że mamy szansę – powiedział. – On ich zaniepokoił. No, cóż, dobrze było, dopóki...
Nagle zauważył, że Azirafal wstał.
– Przepraszam – powiedział anioł. Wszyscy trzej popatrzyli na niego. – Ten wielki plan – powiedział – to byłby ten niewysłowiony plan, prawda?
Na chwilę zapadła cisza.
– To jest wielki plan – odparł zdecydowanie Metatron. -O tym dobrze wiesz. Ma być świat istniejący przez sześć tysięcy lat i zakończy się przez...
– Tak, tak, to oczywiście jest wielki plan – wtrącił się Azirafal. Mówił tonem uprzejmym i pełnym szacunku, ale z miną kogoś, kto właśnie zadał na politycznym wiecu krępujące pytanie i nie odczepi się, póki nie otrzyma odpowiedzi. – Pytałem tylko, czy jest również niewysłowiony. Po prostu chciałbym to jasno wiedzieć.
– To bez znaczenia! —warknął Metatron. – To z pewnością jest to samo!
Z pewnością?, pomyślał Crowley. A więc naprawdę nie wiedzieli. Zaczął szczerzyć zęby jak idiota.
– Dla was to też nie jest całkiem jasne? – pytał Azirafal.
– Nie jest nam dane rozumienie niewyslowionego planu -oświadczył Metatron – ale oczywiście wielki plan...
– Ale wielki plan może być maleńką cząstką ogólnego niewy-słowienia – wtrącił Crowley. – Nie możesz mieć pewności, z niewy-słowionego punktu widzenia, czy to, co się dzieje w tej chwili, jest czy nie jest ściśle tak, jak być powinno.
– Jezzzd napisssane! – ryknął Belzebub.
– Ale gdzie indziej może być napisane inaczej – wytknął Crowley. – Tam, gdzie nie możecie tego przeczytać.
– Większymi literami – zauważył Azirafal.
– Podkreślonymi – dodał Crowley.
– Dwukrotnie – podsunął Azirafal.
– Być może to nie jest po prostu próba dla świata – powiedział Crowley. – Może to być próba dla was także. Hmm?
– Bóg nie gra ze swymi lojalnymi sługami – oświadczył Metatron, ale w jego głosie słychać było niepokój.
– Whoooeee – powiedział Crowley. – Gdzieś ty był?
Oczy wszystkich zwróciły się na Adama. Wyglądało, że o czymś bardzo usilnie myśli. Aż wreszcie się odezwał:
– Nie rozumiem, co to ma za znaczenie, że jest coś napisane. W każdym razie nie wtedy, kiedy dotyczy to ludzi. Zawsze można to
przekreślić.
Przez lotnisko przeleciał powiew wiatru. Nad głowami zgromadzone zastępy zafalowały jak miraż.
Nastąpiła cisza tego rodzaju, jaka mogła panować w dniu przed Stworzeniem.
Adam stał, uśmiechając się do tamtych dwóch, maleńka figurka stojąca dokładnie między Niebem i Piekłem.
Crowley schwycił Azirafala na rękę.
– Czy ty wiesz, co się zdarzyło? – syknął w podnieceniu. – Zostawiono go samemu sobie! Wyrósł na człowieka! Nie jest ani wcielonym Złem, ani wcielonym Dobrem, on jest właśnie... wcielonym człowieczeństwem...