355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Terence David John Pratchett » Dobry omen » Текст книги (страница 1)
Dobry omen
  • Текст добавлен: 15 октября 2016, 02:09

Текст книги "Dobry omen"


Автор книги: Terence David John Pratchett


Соавторы: Neil Gaiman
сообщить о нарушении

Текущая страница: 1 (всего у книги 22 страниц)

Terry Pratchett

Neil Gaiman

Dobry Omen


Tytuł oryginału: Good omens

przełożyli

Juliusz Wilczur Garztecki

Jacek Gałązka


Opowiadanie o pewnych zdarzeniach z ostatnich jedenastu lat historii ludzkości oparte na solidnej podstawie, co niebawem zostanie wykazane.

Przistoynych i akuratnych profecyi Agnes Nutter zebranych, zredagowanych i opatrzonych wielce pouczającymi przypisami, tudzież naukami dla mądrych tego świata przez Neila Gaimana i Terry'ego Pratchetta.

DRAMATIS PERSONAE

ISTOTY NIEZIEMSKIE

Bóg (Bóg)

Metatron (głos Boga)

Azirafal (anioł i antykwariusz na pół etatu)

Szatan (anioł upadły, Wielki Adwersarz)

Belzebub (anioł równie upadły, książę, następca tronu Piekieł)

Hastur (upadły anioł, książę Piekieł)

Ligur (także upadły anioł i książę Piekieł)

Crowley (anioł, który może nie upadł, lecz zsunął się odrobinę za nisko)

JEŹDŹCY APOKALIPSY

ŚMIERĆ (Śmierć)

Wojna (Wojna)

Głód (Głód)

Powietrze (Powietrze, przeważnie morowe)

LUDZIE

Nie-Cudzołóż Pulsifer (tropiciel wiedźm)

AgnesNutter (prorokini)

Newton Pulsifer (referent działu płac i szeregowy tropiciel wiedźm)

Anathema Device (okultystka praktykująca i profesjonalna spadkobierczyni)

Shadwell (sierżant, tropiciel wiedźm)

Madame Tracy (Podmalowana Jezebel [przyjmuje rano oraz w czwartki po telefonicznym uzgodnieniu] i medium)

Siostra Mary Złotousta (czarna zakonnica według reguły św. Berylii)

Mr Young (ojciec)

Mr Tyler (prezes Stowarzyszenia Rezydentów) Posłaniec

ONI

Adam (Antychryst)

Pepper (dziewczynka)

Wensleydale (chłopiec)

Brian (chłopiec)

ChórTybetańczyków, Obcych, Amerykanów, Atlantów oraz innych rzadkich a dziwacznych stworów dni ostatnich

a także

Pies (diaboliczne psisko i postrach okolicznych kotów)


NA POCZĄTKU[1] ...

Dzień był piękny. Jak wszystkie do tej pory. Upłynęło ich aż siedem, a przy tym nikt jeszcze nie wymyślił deszczu. Niestety na wschód od Edenu już zbierały się chmury zwiastujące nadejście pierwszej prawdziwej burzy z piorunami.

Anioł – Strażnik Bramy Wschodniej rozpiął skrzydła nad głową, chroniąc włosy przed przybierającym na sile deszczem.

– Przepraszam, ale nie dosłyszałem. Czy zechciałbyś powtórzyć? – zaproponował wężowi.

– Mówiłem, że i ten ostatni też na nic. Klops. Klapa.

– Ach tak... – mruknął anioł imieniem Azirafal.

– Moim skromnym zdaniem, trochę przedobrzyliście – ciągnął wąż. – Wiesz, chodzi o ten pierwszy raz, no, pierwsza przepustka... etc. Swoją drogą zupełnie nie rozumiem, co też może być złego w tym, że ktoś chce poznać różnicę między dobrem i złem.

– Musi coś być... Na pewno coś jest... – odparł Azirafal tonem niedwuznacznie wskazującym, iż on sam nie ma bladego pojęcia, co może być złego w chęci poznania, ba, że sprawa ta wyraźnie go niepokoi. – W przeciwnym razie ty wcale nie byłbyś w to zamieszany.

– Powiedzieli mi tylko: Zrób trochę bigosu, tam... wiesz... – wyznał wąż, znany też pod nazwiskiem Crowley, które, notabene, planował zmienić w niedalekiej przyszłości. Crowley zupełnie do niego nie pasowało.

– Tak, z tym, że ty jesteś diabłem. Sam nie wiem, czy ty w ogóle potrafisz zrobić coś dobrego. Masz a prioripodłą naturę. I to nie jest żadna osobista insynuacja.

– Muszę jednak przyznać, że czasem przesadzacie z pantomimą w jasełkach – odparł Crowley. – Po co wskazywać paluchem na Drzewo z tabliczką “Nie dotykać eksponatów". To trochę niedelikatne, prawda? A nie prościej przeflancować DRZEWO na jakąś, bo ja wiem, niedostępną wyspę albo tam, gdzie nawet diabeł nie mówi “dobranoc", bo za daleko? Czasem zastanawiam się, o co JEMU naprawdę chodzi.

– Daruj sobie spekulacje. Nie wysilaj się na poznanie niepoznawalnego, bo to może być niezdrowe. Ja na ten przykład powtarzam sobie, że jest DOBRO i jest ZŁO. Jeśli czynisz zło, gdy nakazano ci czynić dobro, zasługujesz na karę, hę?

Zapadło kłopotliwe milczenie. Rozmówcy patrzyli w zamyśleniu, jak pierwsze większe krople deszczu nabijają pierwsze guzy pierwszym kwiatom. Ciszę przerwał Crowley.

– Nie miałeś przy sobie ognistego miecza?

– No... jakby to powiedzieć... – zaczął anioł z miną przyłapanego na gorącym uczynku.

– Nie miałeś, zgadza się? – powtórzył z naciskiem Crowley. -A taki był ognisty i obrotny...

– No więc...

– I robił niezłe wrażenie.

– Tak, ale widzisz...

– Zgubiłeś go, prawda?

– Skądże znowu! Niezupełnie zgubiłem, raczej...

– Raczej co?

Azirafal zrobił żałosną minę.

– Skoro już ci na rym zależy – z trudem ukrywał rozdrażnienie

– to wiedz, że go dałem w prezencie.

Crowley wytrzeszczył oczy ze zdumienia.

– No widzisz, musiałem... wiesz... – ciągnął anioł, nie bardzo wiedząc, co robić z rękami. – Biedacy, byli tacy zziębnięci, ona już w ciąży, wokół tyle dzikiego zwierza i nawałnica tuż-tuż, więc sobie pomyślałem: a niby co w tym złego? Więc mówię im, że kiedyś, jak zechcą wrócić, to na pewno zrobi się taki huczek, że wszystko zadrży w posadach, ale miecz może wam się przydać. No weźcie go, nie, nie, nie dziękujcie. Zróbcie nam wszystkim przysługę i postarajcie się nie zwalić sobie nieba na głowę. – Spojrzał zmartwiony na Crowleya. – To było chyba najlepsze, co mogłem zrobić, prawda?

– Właściwie to nie wiem, czy w ogóle potrafisz zrobić coś złego

– powtórzył Crowley, parodiując niedawno usłyszane zdanie Azirafala, ale ten nie dostrzegł ironii.

– Mam nadzieję, że tak jest naprawdę, a to mi nie dawało spokoju przez całe popołudnie.

Przez chwilę patrzyli, jak pada.

– To może zabrzmi śmiesznie – powiedział Crowley – ale sam zastanawiałem się, i to nie raz, czy sprawy z jabłkiem nie należało rozegrać inaczej. Widzisz, jak diabeł zrobi coś właściwego, coś słusznego i stosownego, to zwykle ma z tego powodu masę kłopotów. -Dał lekkiego kuksańca aniołowi i kontynuował: – Będzie śmiesznie, jak się okaże, że obydwaj pograliśmy nie tak jak trzeba, co? A jeszcze śmieszniej, jak się okaże, że to ja popełniłem uczynek dobry, a ty zły, hę?

– Nie bardzo – odparł Azirafal. Crowley patrzył na deszcz.

– Dość fantazjowania – powiedział, trzeźwiejąc z urokliwego snu. – To na pewno nie wchodzi w rachubę.

Ciemnoszara zasłona chmur spowiła Eden. Donośny odgłos grzmotu przetoczył się nad wzgórzami. Pierwsze zwierzęta, którym dopiero co nadano imiona, strwożone szukały schronienia przed nawałnicą.

Gdzieś w gąszczu ociekających wodą drzew coś lśniło i migotało.

Nadciągała ciemna, burzliwa noc.

ROZDZIAŁ I

Współczesne teorie powstania wszechświata głoszą, że jeśli w ogóle został stworzony, a nie stał się pewnego dnia sam z siebie, to wszechświat zaistniał około 10 – 20 bilionów lat temu; pomijamy tu teorie głoszące, że w ogóle nie musiał zaistnieć, gdyż istniał zawsze. Staruszka Ziemia, według tej samej teorii, liczy sobie mniej więcej 4,5 biliona lat.

Daty te są oczywiście niedokładne.

We wczesnym średniowieczu żydowscy akademicy ustalili, że stworzenie, czy też początek, miał miejsce w roku 3760 p.n.e. Luminarze ortodoksyjnego kościoła greckokatolickiego przesunęli datę początku do roku 5508 p.n.e.

Obliczenia rzeczonych teologów są niemniej niedokładne. Arcybiskup James Usher (1580-1656) w 1654 roku wydał drukiem Annales Veteris et Novi Testamenti(Roczniki Starego i Nowego Testamentu), gdzie sugerował, iż Niebo i Ziemia zostały stworzone w roku 4004 p.n.e. Jeden z jego wiernych i pilnych uczniów kontynuował wyliczenia mistrza tak długo, aż triumfalnie obwieścił, że Ziemia została stworzona w niedzielę, 21 października 4004 r. p.n.e., punktualnie o dziewiątej rano, jako że Stwórca lubił pracować rankiem, czując się wtedy rześki i wypoczęty.

Obliczenia te również okazały się niedokładne. Uczeń pomylił się bowiem o cały kwadrans.

Co do skamieniałych szkieletów, należy stwierdzić, że jak dotąd żaden paleontolog nie zrozumiał dowcipu o tym, jak wyginęły dinozaury.

Powyższe rozważania dowodzą, co następuje:

a) Niezbadane są wyroki boskie ani ścieżki, którymi się porusza, choćby w kółko, dla zmylenia. Bóg nie rozgrywa ze wszechświatem trywialnej partyjki domina. On rozgrywa partię gry, którą sam wymyślił, a której słowo nie opisze i umysł nie pojmie. Z punktu widzenia pozostałych graczy[2] przypomina ona wyjątkowo pokrętny wariant pokera tybetańskiego rozgrywany w ciemnościach, że oko wykol, za pomocą kart o nieznanych koszulkach i walorach, bez górnej granicy przebicia i z krupierem, który za żadne skarby nie wyjaśni reguł gry, za to uśmiecha się przez cały czas.

b) Ziemia jest spod znaku Wagi.

Horoskop dla Wagi zamieszczony w rubryce “Gwiazdy i Ty" lokalnej gazety “Advertiser" w Tadfield z dnia, w którym ta historia się zaczyna, brzmi:

WAGA 24 września – 23 października

Silne uczucie zmęczenia i zniechęcenia spowodowane ciągłym dreptaniem w kolko. Paląca potrzeba umiejętnego podejścia do (bardzo) zaognionych problemów domu i rodziny. Unikaj zbędnego ryzyka. Przyjaciel odegra ważną rolę w twoim życiu. Odłóż wszystkie ważniejsze decyzje do czasu, gdy rozwieją się c h mury. Dzisiaj twój żołądek stoi w obliczu biegunki, unikaj sałatek i surówek. Pomoc nadejdzie niespodziewanie z innej dzielnicy.

Dopiero powyższa kalkulacja jest dokładna. Absolutnie! W każdym punkcie. No, może z wyjątkiem sałatek.

Noc wcale nie była ciemna i burzliwa.

Chociaż właśnie taka powinna być. Ale jest, jaka jest. Zwykle na jednego szalonego naukowca, którego Opus Magnum w rękopisie przesiąka światłością gromu uderzającego w noc zakończenia szatańskiej pracy, przypada około dwunastu tych, którzy siedzą bezczynnie pod rozgwieżdżonym niebem, a Igor[3] nalicza im overtimy.

Przeciętna spokojna noc jak ta (z okresowymi zamgleniami, przelotnym deszczem i ochłodzeniem do 5°C) daje czasem jakże złudne poczucie większego bezpieczeństwa. Jeśli na dworze jest spokojnie, to w żaden sposób nie należy poddawać się zwodniczej nadziei, że sił ciemności nie ma w pobliżu, bo wyjechały gdzieś do ciepłych krajów. Owszem, tam też są. Wcale nie musiały wyjeżdżać. Ani tam, ani gdzie indziej. Po prostu są wszędzie.

Zawsze. I w tym cała rzecz.

Dwie postacie przemykały chyłkiem między zrujnowanymi grobami. Dwa cienie. Jeden zgarbiony i przysadzisty, drugi chudy i budzący grozę. Mistrzowie olimpijscy w skradaniu się i chodzeniu chyłkiem. Gdyby Bruce Springsteen kiedykolwiek nagrał płytę “Urodzony, by chodzić chyłkiem", ci dwaj znaleźliby się na okładce. Skradali się tak już od godziny, trzymając odległość i bezbłędnie trafiając na swoje ślady mimo gęstniejącej mgły. I mogliby się skradać dalej, przez całą noc, kiedy to drzemiące w nich złe moce zostaną uwolnione, siejąc grozę ostatniego wielkiego skradania przed świtem.

Po kolejnych dwudziestu minutach myszkowania i skradania jeden z nich odezwał się:

– Świetny kawał, nie ma co. Powinien tu na nas czekać od paru godzin.

Miał na imię HASTUR. Był księciem Piekieł.

* * *

Wiele zjawisk zachodzących we współczesnym świecie – wojny, epidemie, kontrole z urzędu skarbowego itp. – zaistniało za sprawą niewidzialnej ręki Szatana sterującej człowiekiem. Jednak najwybitniejszym osiągnięciem w tej dziedzinie, zdaniem większości studentów demonologii stosowanej, jest obwodnica M25 wokół Londynu, która na wystawie diabelskich wynalazków zdobyłaby bezapelacyjnie grand prix.

Wszyscy demonolodzy mylą się. Przeklęta droga wcale nie jest symbolem zła wszelakiego li tylko dlatego, że codziennie pochłania legiony ofiar wypadków i powoduje istne eksplozje gniewu połączonego z frustracją.

W gruncie rzeczy niewielu chodzących po ziemi wie, że kształt obwodnicy M25 przypomina plątaninę linii żywcem wziętych z ideogramu pisma Czarnych Księży w starożytnym Królestwie MU. I znaczy, ni mniej, ni więcej, tylko: Bądź pozdro-wion, o Bestio, Pożeraczu świata. Nawet rzesze zmotoryzowanych, którzy przemykają tędy, zostawiając za sobą jedynie swąd spalin, nie decydują o złej mocy drogi, chociaż, trzeba uczciwie przyznać, nacznie wzbogacają smog rozchodzący się po obydwu stronach i zatruwają tym samym metafizyczny klimat w promieniu wielu mil.

Autostrada M25 była jednym z ważniejszych dokonań Crow-leya. Realizacja tego przedsięwzięcia trwała wiele lat i wymagała wielu poświęceń włącznie z trzema implantacjami wirusów komputerowych, dwoma karkołomnymi włamaniami do bloku programów i jedną aferą łapówkarską. Gdy jednak zdawało się, że wszystko zawiodło, pewnej deszczowej nocy trzeba było przesunąć paliki o kilka pozornie nieistotnych, ale w gruncie rzeczy bardzo ważnych centymetrów na rozmiękłym polu, gdzie każdemu krokowi towarzyszyło obrzydliwe mlaśnięcie gliniastej ziemi. Oglądając pierwszy oddany do użytku trzydziestopięciomilowy odcinek obwodnicy, Crowley doznał rzadkiego, ale miłego uczucia satysfakcji z solidnie wykonanego kawałka wyjątkowo wrednej roboty.

Wyczynem tym zyskał dobre imię i jeszcze lepszą reputację profesjonalisty.

Crowley jechał teraz szosą na południe od Slougk ze zwykłą dla niego prędkością stu dziesięciu mil na godzinę. Nawet najbystrzejszy wzrok demonologa nie dopatrzyłby się w jego wyglądzie czy manierach żadnych oznak diabelskości, nie mówiąc o rogach czy ogonie. Słuchał co prawda kasety “Best of Queen", ale nie należy z tego wyciągać żadnych pochopnych wniosków, gdyż dowolna kaseta z nagraniem dowolnie wybranej muzyki po dwu tygodniach intensywnego odtwarzania w jego samochodzie ulegała nieuchronnej metamorfozie w składankę “Best of Queen". Ponadto obecnie Crowley wcale nie zaprzątał sobie głowy sprawami par excellencedemonicznymi. Prawdę powiedziawszy, leniwie rozważał, kim byli MOEY i CHANDON.

Miał ciemne włosy i wydatne kości policzkowe. Nosił buty z wężowej skóry – przynajmniej tak wyglądały – potrafił wyczyniać niesamowite sztuczki językiem. Czasem, kiedy się zapomniał albo przesadził, wydawał atawistyczny syk.

Nie puszczał także szatańskich oczek.

Podróżował obecnie czarnym bentleyem, rocznik 1926, który tylko raz zmienił właściciela. Pierwszym był również Crowley i bardzo dbał o swój wehikuł.

Powodem spóźnienia była wyjątkowa sympatia, jaką Crowley darzył dwudziesty wiek. Czuł się w nim o wiele lepiej niż w wieku siedemnastym i o całe niebo lepiej niż w czternastym. Cenił upływ czasu za to, że pozwalał mu nieustannie oddalać się od niesławnego czternastego stulecia – stu lat cholernej nudy na, przepraszam za wyrażenie, bożym świecie. Za to w dwudziestym stuleciu nie miał czasu na nudę. Zwłaszcza gdy wziąć pod uwagę, że od pięćdziesięciu sekund we wstecznym lusterku połyskiwały rytmicznie dwa niebieskie światełka, co niedwuznacznie sugerowało, że dwóch śledzących go dżentelmenów bardzo pragnie uatrakcyjnić i tak bogate życie Crowleya.

Spojrzał na zegarek. Był to chronometr przeznaczony do prac podwodnych na dużych głębokościach. Pokazywał dokładny czas w dwudziestu jeden najważniejszych stolicach, gdy jego właściciel brnął w niezbadane głębie[4].

Z piskiem opon skręcił w boczną dróżkę pokrytą świeżo spadłymi liśćmi. Niebieskie światełka nie zrezygnowały.

Westchnął, zdjął jedną rękę z kierownicy i w dość akrobatycznym półobrocie wykonał serię skomplikowanych gestów za plecami.

Światełka przygasły i zniknęły w oddali. Wóz policyjny stanął, ku zdziwieniu jego dwóch pasażerów. Ale naprawdę obydwaj otworzą oczy ze zdumienia, dopiero gdy podniosą maskę i zobaczą, w co zamienił się silnik.

* * *

Na cmentarzu Hastur, diabeł chudy, przekazał prowadzenie Ligurowi, diabłu krępemu i bieglejszemu w sztuce skradania się.

– Widzę światła – powiedział. – Nareszcie jest, sukinkot.

– Czym on jedzie? Co to jest? – zapytał Ligur.

– Samochód. Pojazd bezkonny – wyjaśnił Hastur. – Zdaje się, że nie używali tego, kiedy byłeś tu ostatni raz. Przynajmniej nie, jak mówią, powszechnie.

– Wtedy z przodu siedział facet z czerwoną chorągiewką.

– Wygląda na to, że poszli ostro do przodu – skomentował Hastur.

– Jaki jest ten Crowley? Hastur splunął.

– Za długo tu siedzi. Od samego początku. Po mojemu to się całkiem znaturalizował. Jeździ samochodem z telefonem.

Ligur wpadł w zadumę. Jak większość demonów miał bardzo mgliste pojęcie o nowoczesnej technice i już otwierał usta, żeby powiedzieć coś w rodzaju: zakład, że to zużywa strasznie dużo drutu, gdy spostrzegł, że czarny bentley zatrzymał się przed bramą.

– I nosi ciemne okulary – prychnął szyderczo Hastur. – Nawet kiedy wcale nie ma potrzeby. – Nieco głośniej dodał: – Niech będzie pochwalony Szatan.

– Niech będzie pochwalony Szatan – powtórzył jak echo Ligur.

– Cześć. – Crowley machnął ręką na powitanie. – Przepraszam za spóźnienie, ale sami rozumiecie, że o tej porze są straszne korki na A40 przy Denham. Chciałem pojechać skrótem przez Chorley Wood i wtedy...

– Ale teraz jesteśmy już w komplecie – powiedział Hastur tonem dającym sporo do myślenia. – Czas podsumować Dokonania Dnia Dzisiejszego.

– No tak. Dokonania – potwierdził Crowley z miną, jakby trafił na mszę po ładnych paru latach przerwy i nieco odwykł od mi-nistrantury.

Hastur odchrząknął.

– Kusiłem księdza – powiedział – kiedy szedł ulicą i ujrzał piękne dziewczęta w letnich sukienkach. Sprawiłem, że w jego umyśle zagościło ZWĄTPIENIE. Zostałby świętym, gdyby nie to, że za dziesięć lat będzie nasz.

– Nieźle – mruknął zachęcająco Crowley.

– Przekupiłem jednego polityka – oznajmił Ligur. – Dzięki moim podszeptom doszedł do wniosku, że mała łapóweczka raz na jakiś czas nie zaszkodzi. Za rok będzie nasz.

Skończył i obaj spojrzeli na Crowleya. Odpowiedział im szerokim uśmiechem.

– To wam się na pewno spodoba – powiedział i poszerzył uśmiech jak stary, wytrawny konspirator. – Zablokowałem wszystkie przenośne telefony w City i West Endzie na czterdzieści pięć minut w porze lunchu.

Zapadła cisza. Z oddali dobiegał szum samochodów na autostradzie.

– Tak? – Hastur nie krył zdziwienia – i co dalej?

– Słuchajcie, to wcale nie było takie proste – bronił się Crowley.

– I to wszystko?

– Ale, słuchajcie, koledzy...

– Może zechcesz wyjaśnić dokładniej, w jaki sposób to zagwarantuje ciągłość dostaw dla naszego Pana? – zapytał Hastur.

Crowley zebrał się w sobie.

Jak im to wytłumaczyć? Że co najmniej dwadzieścia tysięcy ludzi dostało piany. Że tysiąc gardeł zabulgotało z wściekłości, że potem ocean szału wylał się na sekretarki, policję drogową i każdego, kto akurat się nawinął i nieopatrznie pozostał w zasięgu głosu – czytaj: ryku rozszalałego szefa. Że wszyscy mścili się na wszystkich, wymyślając coraz to nowe i bardziej wyrafinowane podłości, byle tylko kogoś zgnębić? Trwało to tylko jeden dzień, do północy, a usunięcie skutków zajmie ładnych parę lat. I wcale nie trzeba było ich do tego namawiać. Dziesiątki tysięcy ludzi skutecznie sobie nawrzucało, a tak zwany diabeł wcale się przy tym nie napracował.

Niestety, średniowieczne mózgi Hastura i Ligura nie zrozumieją tego nigdy. Uparcie polują całymi latami na jedną duszę. Nie ulega wątpliwości, że są profesjonalistami w swojej dziedzinie, ale dzisiaj potrzeba innego myślenia. Detaliści odchodzą, czas na hurtowników. Myślenie z rozmachem, na wielką skalę. Mając do dyspozycji prawie pięć milionów ludzi, nie wolno angażować swoich sił do selekcji jednostek, trzeba umiejętnie rozłożyć te siły w czasie i przestrzeni. Cóż, kiedy ci dwaj nawet nie chcą o tym słyszeć. Nigdy w życiu nie pokusiliby się o stworzenie na przykład telewizji z programem w języku celtyckim[5]. Albo podatku od wartości dodanej VAT. Albo Manchesteru.

Manchester. To była prawdziwa przyjemność.

– Następca Wielkiej Mocy był raczej zadowolony – odparł nareszcie Crowley. – Czasy się zmieniają. No więc, o co chodzi tym razem? Hastur schylił się, szukając czegoś za grobowcem.

– O to – powiedział.

Crowley wpatrywał się w koszyk.

– O, nie!

– Ależ tak – odparł Hastur i wykrzywił twarz w półuśmiechu.

–Już?

– I... e... to ja mam...?

– Ty i nikt inny. – Hastur nie ukrywał złośliwego rozbawienia.

– Ale dlaczego znowu ja? – zapytał zrozpaczony Crowley. – Przecież znasz mnie, Hastur. Wiesz, że to nie jest mój numer...

– Ależ jest, zapewniam cię – ciągnął Hastur. – To twój numer. Twoja życiowa rola. Bierz ją. Czasy się zmieniają.

– No pewnie – wtrącił kąśliwie Ligur. – Na początku trzeba przede wszystkim powiedzieć, że koniec już się zbliża.

– Ale dlaczego właśnie ja?

– Widocznie masz wejścia – powiedział złowrogo Hastur. – Ligur na przykład z chęcią oddałby prawą rękę, żeby tylko dostąpić takiego wyróżnienia!

– Właśnie! – przytaknął skwapliwie Ligur. No, może niekoniecznie swoją. Tyle prawych rąk dokoła. Jest z czego wybierać, nie tracąc dobrej prawej ręki.

Hastur wyciągnął z pomiętego prochowca kołonotatnik.

– Podpisz. Tutaj – powiedział, robiąc aż trzy “brzemienne" pauzy.

Crowley leniwym ruchem wyjął z kieszeni czarne pióro, które zalśniło jak szlachetny kamień w pięknej oprawie.

– Niezłe cacko – pochwalił Ligur.

– Pisze nawet pod wodą – mruknął Crowley.

– Ciekawe, co jeszcze wymyślą – zastanawiał się głośno Ligur.

– To bez znaczenia, ale lepiej niech wymyślą to zaraz – odpowiedział Hastur. – O, nie. Nie A. J. Crowley. Prawdziwym nazwiskiem.

Crowley skinął głową posępnie i narysował na arkuszu serię poplątanych zawijasów. Przez chwilę napis jarzył się czerwonawym światłem, po czym zgasł. – Co mam z tym zrobić? – zapytał.

– Dostaniesz instrukcje. – Hastur spojrzał gniewnie. – Nie denerwuj się, Crowley. Nadchodzi chwila, do której przygotowywaliśmy się przez te wszystkie lata. Od samego początku.

– Tak... Pewnie – powiedział Crowley. W niczym nie przypominał gibkiego osobnika, który parę minut temu wyśliznął się jak wąż z wnętrza czarnego bentleya. Miał minę zaszczutego zwierzaka. – Czeka nas ostateczne zwycięstwo.

– Tak... Ostateczne... – powtórzył Crowley.

– A ty będziesz narzędziem, które pozwoli, by spełniło się przeznaczenie.

– Narzędziem... No pewnie – mruknął Crowley i podniósł koszyk, tak jakby ten miał eksplodować lada chwila, co, nawiasem mówiąc, i tak wkrótce miało nastąpić. – No, dobra – powiedział. -To ja, ee... znikam. Mogę? Żeby załatwić się z tym jak najprędzej. Nie, nie, wcale nie chodzi o to, że coś mi się nie podoba – dodał pospiesznie, zdając sobie doskonale sprawę, jak bardzo mogłoby zaważyć na jego dalszych losach niezbyt pochlebne sprawozdanie Hastura. – Wiecie przecież, że u mnie zawsze wszystko na błysk!

Starsze diabły milczały.

– To ja się zmywam! – bełkotał Crowley. – Czołem chłopaki, do miłego... ee... Bomba. Świetnie. Buźka. Ciao.

Gdy czarny bentley zniknął w ciemności, Ligur zapytał:

– A to co znaczy?

– To po włosku – odparł Hastur. – Zdaje mi się, że coś do jedzenia, chyba “ciacho".

– Śmiesznie się żegnają ci Włosi. Ufasz mu? – zapytał Ligur, odprowadzając wzrokiem znikające w oddali tylne światła bentleya.

–Nie.

– I słusznie – powiedział Ligur. Nasunęła mu się pewna refleksja: gdyby diabły zaczęły sobie ufać, ten stary świat byłby naprawdę zabawny.

* * *

Na zachód od Amersham czarny bentley mknął przez noc, robiąc właściwy użytek z tego, co miał pod maską. Crowley wziął pierwsze z brzegu pudełko i manipulując jedną ręką, wyjął kasetę. Drugą ręką starał się utrzymać samochód na szosie. W poświacie reflektorów przeczytał, że taśma zawiera nagranie “Czterech pór roku" Vivaldiego. Bardzo potrzebował teraz kojącej muzyki.

Włożył kasetę do odtwarzacza.

– O, cholera! Niech to najjaśniejsza cholera! Dlaczego akurat teraz! I dlaczego znowu ja? -wymamrotał pod nosem, gdy z głośników spłynęły doskonale znane pierwsze takty “Bohemian Rapsody".

Ni stąd, ni zowąd, Freddie Mercury przemówił bezpośrednio do niego.

– BOŚ NA TO ZAPRACOWAŁ, CROWLEY.

Crowley nie mógł powstrzymać cichego “błogosławieństwa". To właśnie on podsunął Dołowi pomysł skorzystania ze zdobyczy współczesnej elektroniki w utrzymywaniu łączności, ale jak to bywa, przełożeni zrozumieli go na opak, wprowadzili poprawki i oszczędności, których skutki odczuwał na własnej skórze. Początkowo miał nadzieję, że podłączą go do sieci telefonów komórkowych “Cell-net". Niestety, centrala wchodziła na linię, kiedy tylko włączał magnetofon, nie licząc się z tym, że wystawia na poważną próbę jego cierpliwość melomana. Przełknął głośno.

– Bardzo dziękuję, panie.

– WIERZYMYW CIEBIE, CROWLEY

– Dziękuję, panie.

– TO BARDZO WAŻNE, CROWLEY.

– Wiem i rozumiem, panie.

– ZADANIE PIERWSZOPLANOWE I PRIORYTETOWE, CROWLEY

– Zrobię, co w mojej mocy, panie.

– NATURALNIE, ŻE ZROBISZ, CROWLEY. A JEŚLI COŚ SIĘ NIE UDA, WSZYSCY WYKONAWCY DOSTANĄ CIĘGI. NAWET TY, CROWLEY. ZWŁASZCZA TY.

– Zrozumiałem, panie.

– OTO INSTRUKCJE, CROWLEY.

Nagle poczuł, że wie wszystko. Szczerze nienawidził tej metody. Przecież równie łatwo mogli mu po prostu powiedzieć, a nie sączyć chłodnym strumykiem zestaw instrukcji wprost do jego pamięci. Miał dotrzeć do pewnego szpitala.

– Będę tam za pięć minut, panie.

– DOBRZE. I see a little silhouetto of a man scaramouche scaramouche will you do the fandango.

Pewnie zacisnął ręce na kierownicy. Od kilku stuleci wszystko szło jak z płatka i nic nie wymknęło mu się z rąk. Ale, jak to zwykle bywa, zdaje ci się, że osiągnąłeś wszystko, zdobyłeś ostatni nie zdobyty szczyt, aż tu nagle spuszczają ci na głowę sam Armageddon. Największa wojna. Ostatnie starcie. Niebo kontra piekło, trzy rundy, ostatni UPADEK, zwycięzca bierze wszystko. Tak miało być. I nie ma świata, nie ma nic. To właśnie jest koniec świata. Wieczne Niebo albo Wieczne Piekło, zależy, kto wygra. Nie bardzo wiedział, co gorsze.

W zasadzie Piekło – to wynika z definicji. Ale od razu przypomniał sobie, jak to kiedyś było w Niebie i dostrzegł kilka zastanawiających podobieństw. Na przykład ani tu, ani tam nie można było dostać porządnego drinka. Poza tym nuda w Niebie była równie potworna jak nadmiar rozrywek w Piekle.

Odejście na własną prośbę też nie wchodziło w rachubę. Nie można jednocześnie być diabłem i mieć wolną wolę.

Bismillah no, I will not let you go (let him go).

Na szczęście, ostatecznego rozstrzygnięcia nie przewidziano na ten rok. Zostanie sporo czasu, by załatwić parę spraw, ot choćby rozładunek zapasów długoterminowych.

Przez chwilę zastanawiał się, co też mogłoby się stać, gdyby zatrzymał się tu, na pustej, wilgotnej szosie, w mroku nocy, wyjął koszyk, zakręcił nim potężnego młynka nad głową i...

Na pewno coś strasznego.

Kiedyś był aniołem, wcale nie miał zamiaru UPADAĆ. Po prostu przyłączył się do niewłaściwej partii.

Czarny bentley nadal przecinał mrok, chociaż strzałka paliwo-mierza stała na zerze. Stała tak od sześćdziesięciu lat. Być diabłem to wcale nie takie złe. Na przykład nie musisz ciągle kupować benzyny. Ostatni i jedyny raz Crowley pojechał zatankować w 1967. Chciał się przekonać, co czuł James Bond, gdy snajper przedziurawił przednią szybę dokładnie na wysokości głowy kierowcy, kiedy ten schylił się, by sięgnąć po ukrytego pod siedzeniem Waltera PPK. Wówczas bardzo lubił ten serial.

Zawartość koszyka na tylnym siedzeniu zaczęła płakać. Przypominało to wycie syreny ogłaszającej alarm przeciwlotniczy. Czasem tak drą się noworodki. Dźwięk był wysoki i stary jak świat.

* * *

Mr Young ocenił, że szpitalowi niczego nie brakowało, a byłby naprawdę cichym, kojącym zakątkiem, gdyby nie zakonnice.

Nawet je lubił, ale wcale nie dlatego, żeby był jakimś protestanckim neofitą-malkontentem. Co do unikania kościoła, to jedynym, do którego nie chodził z przekonania, ale też bez zbędnych emocji, był kościół św. Cecylii i Aniołów Pańskich (wcale nie anglikański) . W życiu nawet nie myślał o unikaniu innego kościoła, gdyż wszystkie pachniały tak samo – atmosfera w każdym z nich była zanadto przesiąknięta kombinacją zapachów pasty do podłóg dla snobów i płynu na denaturacie do mycia szyb. Gdzieś w zakamarkach obitego skórą fotela kontemplacyjnego dla swojej duszy Mr Young wyraźnie czuł, że Pan Bóg jest z tego powodu wyraźnie zakłopotany.

Lubił patrzeć na krzątaninę zakonnic, tak jak lubił oglądać defilady Armii Zbawienia. Doznawał uczucia, że właśnie tak ma być i że ktoś starannie dogląda, by świat się nie wykoleił nie w porę.

Po raz pierwszy miał do czynienia z Siostrami Trajkotkami od Świętej Berylii[6]. Deirdre natknęła się na nie podczas akcji, chyba społecznej, której celem było doprowadzenie do zawieszenia broni między gangiem brzydkich Latynosów a gangiem wstrętnych Latynosów. Dla dobra sprawy należy wtrącić tutaj, że miejscowi księża poświęcali znacznie więcej czasu i energii szczuciu jednych przeciwko drugim niż sumiennemu wypełnianiu posług im przypisanych, jak na przykład ustaleniu przemyślanego grafiku kolejności ścierania kurzu w zakrystii.

Rzecz w tym, że zakonnice powinny jeśli nie milczeć, to przynajmniej być cicho. Miały do tego odpowiednie kształty i stroje, których pewne części – Mr Young wiedział to na pewno – znakomicie nadawałyby się na magazyn części zamiennych ekipy konserwującej komory akustyczne albo podręcznego zestawu rekwizytów do spektaklu pod tytułem “Marzenia szalonego elektroakustyka". Ale przede wszystkim nie powinny nadawać dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Nabił fajkę tytoniem – to znaczy czymś, co nazywa się “tytoń", ale daleko mu do dawniejszego tytoniu, panie – i pogrążył się w zadumie. Ciekawe, co by się stało, gdyby zapytał zakonnice o pomieszczenie z “trójkącikiem" na drzwiach, pewnie papież udzieliłby mu nagany na piśmie. Niezgrabnie zmienił pozycję i spojrzał na zegarek.

I jeszcze jedno: zakonnice kategorycznie odrzuciły propozycję, by asystował przy porodzie. Rzecz jasna, był to pomysł Deirdre. Świetny, nie ma co. Znowu gdzieś coś czytała, ale nie doczytała do końca. Mieli już jedno dziecko, a teraz zaczęła wygadywać coś, że niby ten poród będzie najpiękniejszym i najradośniejszym wspólnym doznaniem dwojga istot ludzkich. Oto do czego dochodzi, jak pozwolisz żonie prenumerować pisma dla kobiet. Mr Young nie uwierzył w ani jedno słowo, które wydrukowano w kolumnach “Moda", “Opinie" i “Opcje".

Nie miał nic przeciwko radosnym wspólnym doznaniom. Radosne wspólne doznania bardzo mu odpowiadały. Świat, zdaje się, potrzebował coraz więcej radosnych wspólnych doznań. W krytycznej chwili wygłosił porywającą orację, która chyba przekonała Deirdre, że akurat tego radosnego wspólnego doznania powinna doświadczyć bez towarzystwa męża.

Zakonnice poparły go całkowicie. Ich zdaniem nie było absolutnie żadnej potrzeby angażowania przyszłego ojca w charakterze dodatkowej akuszerki. Sposób, w jaki to wyraziły, niedwuznacznie sugerował, że ojcowie w ogóle nie powinni się angażować w te ani inne sprawy.

Ubił kciukiem namiastkę tytoniu w cybuchu i tupnął groźnie na wiszącą w poczekalni tabliczkę informującą go, że dla swej własnej wygody nie powinien palić. Wobec tego i dla własnej wygody wstał i ruszył na ganek. Gdybyż jeszcze okazało się, że w pobliżu wyrosły krzaki albo miękki trawnik, gdzie mógłby wygodnie poleniuchować.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю