412 000 произведений, 108 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Terence David John Pratchett » Dobry omen » Текст книги (страница 6)
Dobry omen
  • Текст добавлен: 15 октября 2016, 02:09

Текст книги "Dobry omen"


Автор книги: Terence David John Pratchett


Соавторы: Neil Gaiman
сообщить о нарушении

Текущая страница: 6 (всего у книги 22 страниц)

Owszem, na początku był jeden wykład. Na temat sposobów obchodzenia się z bronią na pociski barwiące. Tompkins uważnie przyglądał się twarzom uczestników kursu. Widział, że na każdej malowa-jo się. twarde postanowienie zrobienia przy pierwszej sposobności te?o, czego zakazano na wykładzie. Biznes jest dżunglą, a ty masz broń w ręku chyba nie po to, żeby poplamić kurtkę przeciwnika. Prawdziwym trofeum będzie dopiero głowa wisząca nad kominkiem. \'ostateczności poroże nie musi być głównym elementem dekoracyjnym.

Ostatnio rozeszła się pogłoska, że ktoś z firmy United Consolidated bardzo wzmocnił swoje szansę na awans, celnie umieszczając pocisk z farbą w uchu bezpośredniego zwierzchnika, wskutek czego trafiony jął uskarżać się na dziwne dzwonienie w uszach podczas narad i w niedługim czasie został przeniesiony ze względów zdrowotnych.

Koledzy z firmy, dotychczas druhowie serdeczni, byli zgodni, że tylko jeden z nich nadaje się na stanowisko prezesa United Holdings PLC Inc. z tym, że każdy sądził, iż właśnie on jest jedynym i najlepszym kandydatem.

Urzędniczka z kadr zapowiedziała, że celem kursu jest rozwijanie zdolności przywódczych, nauczenie organizacji pracy w zespole itd. Kursanci unikali swojego wzroku, za to dokładnie patrzyli na ręce rywali.

Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Na spływie kajakowym odpadł Johnstone (pęknięcie bębenka), zaś wyprawa w góry wyeliminowała Whittakera (zerwanie ścięgien w kroczu).

Mrucząc mań trę biznesmena: “Wykończ innych, zanim inni wykończą ciebie, zabij albo zgiń. Bierz się do garów albo wyrywaj z kuchni. Przetrwają najtwardsi. Korzystaj z każdej okazji", załadował kolejny pocisk.

Podczołgał się bliżej do leżących. Jeszcze go nie dostrzegli.

Gdy skończyła się osłona z krzewów, wziął głęboki oddech i poderwał się z ziemi.

– Mam was, gno... no nieee!

W miejscu, gdzie leżał jeden z trafionych, wiło się coś obrzydliwego. Zauważył, że ktoś zgasił światło. Crowley wrócił do ulubionej postaci.

– Nie cierpię tego robić – burknął. – Ciągle się boję, że zapomnę, jak wrócić do normy. Chyba zniszczyłem wizytowy garnitur.

– Tym razem te półgłówki przesadziły – stwierdził Azirafal bez zbytniej urazy w głosie. Aniołowie zobowiązani są do przestrzegania pewnych zasad. W przeciwieństwie do Crowleya kupował odzież gotową. Nie czekał, aż spadnie mu z nieba. W dodatku koszula sporo go kosztowała.

– No popatrz tylko. Ta plama przecież nie zejdzie.

– Dokonaj cudu – odparł Crowley, bacznie obserwując krzaki w poszukiwaniu innych kursantów.

– Tak, ale w głębi duszy zawsze będę ją widział – powiedział anioł.

Podniósł broń i dokładnie ją obejrzał.

– Nie widziałem jeszcze czegoś podobnego. Powietrze przeciął wibrujący gwizd i posąg za nimi stracił ucho.

– Nie stójmy tak. On nie był sam.

– Bardzo dziwny karabin. Rzadki egzemplarz.

– Myślałem, że u was nie przepadają za bronią – powiedział Crowley.

Wziął strzelbę z pulchnej dłoni Azirafala i przyjrzał się grubej lufie.

– Obecnie pewne kręgi skłaniają się ku temu, że broń wzmacnia siłę przekonywania. Oczywiście we właściwych rękach.

– Doprawdy? – Crowley pogładził oksydowaną stal. – W takim razie wszystko się zgadza.Chodźmy stąd.

Niedbale rzucił karabin na nieprzytomnego Tompkinsa i ruszył przez mokry trawnik.

Drzwi frontowe nie były zamknięte. Weszli do środka nie zauważeni. W dawnym refektarzu kilku tłustawych jegomościów popijało kakao. Jeden machnął wesoło ręką na powitanie.

W holu stał mebel podobny do kontuaru w recepcji hotelowej. Wyglądał poważnie i kompetentnie. Azirafal przyjrzał się przenośnej tablicy informacyjnej na aluminiowym stelażu.

Plastikowe litery estetycznie wpięte w czarny blat tworzyły napis: 20 – 21 sierpnia, United Holdings PLC. Wstępny kurs walki.

Crowley wziął z kontuaru lśniącą broszurkę. Był to prospekt Tadfield Manor reklamujący ośrodek, a zwłaszcza wanny z wirówką do masażu wodnego i kryty basen z podgrzewaną wodą. Na okład-

ce wydrukowano mapkę okolicy. Wszystkie prospekty ośrodków szkoleniowych miały takie mapki. Były one jednakowo niedokładne, w nieodpowiedniej skali i sugerowały, że dojazd do ośrodka jest bardzo dogodny. Natomiast żadna mapka nie przedstawiała plątaniny dróg, dróżek i ścieżek ciągnących się kilometrami wokół posesji, które trzeba było przemierzyć, by dotrzeć do celu.

– Źle trafiliśmy? – zapytał Azirafal. Crowley zaprzeczył.

– Zatem jesteśmy nie w porę.

– Niestety tak – odparł Crowley.

Przeglądał broszurkę, mając nadzieję, że trafi na jakiś ślad. Byłoby jednak przesadą łudzić się, że zakon nie zamieni lokum. Siostry zrobiły, co do nich należało i odeszły. Prawdopodobnie przeniosły się gdzieś na antypody i nawracają chrześcijan.

Czytał dalej, pogwizdując cicho. Czasem w broszurkach podawano rys historyczny miejsca, a to dlatego, że przedsiębiorstwa wynajmujące ośrodek na sóbotnio-niedzielne szkolenia interakcji w grupie strategii dynamicznego marketingu, lubiły uczucie strategicznego wchodzenia w dynamiczną interakcję z samym budynkiem, w którym niezmiennie czuło się atmosferę elżbietańskiej prosperity. Nikt nie przejmował się tym, że budynek ów był wielokrotnie przebudowywany, doszczętnie złupiony w czasie wojny domowej, a dwa razy spalił się do fundamentów.

Crowley nie oczekiwał, że znajdzie informację, iż przed jedenastu laty budynek był siedzibą zakonu satanistek, które nawet jako zakonnice były do niczego, ale któż to wie, a nuż...

Grubas w polowym mundurze pustynnym podszedł do nich, popijając kawę z plastikowego kubka.

– Kto wygrywa? – zapytał przyjaźnie.

Na zewnątrz wybuchła strzelanina. Tym razem nie było słychać Irzasku śrucin. W powietrzu zaroiło się od kawałków ołowiu o aerodynamicznych kształtach poruszających się z dużą prędkością.

Z wnętrza odpowiedziano serią.

Zbędni dotychczas wojownicy spojrzeli po sobie. Następna seria zlikwidowała kiczowaty wiktoriański witraż i wydziobała malowniczy rząd dziur w tynku nad głową Crowleya.

Azirafal chwycił go za rękę i zapytał:

– Co tu się dzieje, do diabła?

Crowley uśmiechnął się jadowicie.

* * *

Gdy Nigel Tompkins doszedł do siebie, odczuwał lekki ból głowy i bliżej nieokreśloną przerwę w życiorysie. Ludzki mózg ma to do siebie, że wypierając obraz przekraczający granice pojmowania, zostawia właścicielowi mgliste wspomnienie i przemożną chęć zrzucenia winy na nagłe bliskie spotkanie z betonową framugą albo garścią śrucin, z których jedna okazała się pociskiem kumulacyjnym z czołgu Leopard II.

Poczuł także, że karabin jest jakby cięższy i ciemniejszy. Dotarło to do niego z całą mocą, gdy wycelował w Normana Wethere-da z kontroli jakości i pociągnął za spust.

* * *

– Doprawdy, nie rozumiem, dlaczego masz tak zszokowaną minę – powiedział Crowley. – Przecież on naprawdę chciał prawdziwego karabinu. Całym swoim jestestwem, że tak powiem.

– Tyle że teraz garstka bezbronnych... hm... ma przed sobą zbira uzbrojonego po zęby – odparł Azirafal.

– Nie jest całkiem tak, jak myślisz. Przecież gramy fair.

* * *

Ekipa z sekcji budżetowej leżała plackiem na podłodze w bawialni, nie było nikomu do śmiechu. – A nie mówiłem? Tym łachmytom z zaopatrzenia nie wolno ufać – powiedział zastępca kierownika, gdy kula ze świstem wybiła dziurę w ścianie nad jego głową.

Szybko przeczołgał się do grupki wokół trafionego Wethe-reda.

–Jak to wygląda? – zapytał.

Zastępca kierownika działu płac spojrzał wściekle.

– Kiepsko. Kula przebiła wszystko. Przepustkę do biura, bilet miesięczny, talony do stołówki.

– Ale karta rowerowa wytrzymała[20]– odezwał się Wethered. Oszołomieni wpatrywali się w portfel z dokumentami przebity niemal na wylot.

– Ale dlaczego to zrobili? – zapytał ktoś z finansowego.

Kierownik działu kontroli jakości otwierał usta, by udzielić rozsądnej odpowiedzi, ale szybko je zamknął. Każdy ma czułe punkty, jego trafiono w najczulszy. Chciał zostać projektantem wnętrz, lecz specjalista do spraw preorientacji zawodowej odradzał. Przepracował w jednej firmie okrągłe dwadzieścia lat. Dwadzieścia lat w sekcji rekontroli formularza BF. Dwadzieścia lat bębnienia w klawisze kalkulatora, aż palce puchły, a ci z zaopa-irzenia od dawna mieli komputery. A teraz z bliżej nie znanych powodów, prawdopodobnie w związku z reorganizacją systemu wcześniejszych emerytur, ktoś do niego strzela. Prawdziwymi ku-

Przed oczami widział maszerujące armie paranoi.

Spojrzał na swoją broń. Przezopary wściekłości i przerażenia dostrzegł, że karabin jest jakby większy i ciemniejszy niż ten, który wyfasował na początku szkolenia. I cięższy.

Wycelował i ujrzał, jak pod gradem kuł pobliski krzak prze-(hodzi w czas przeszły dokonany.

A więc to tak! Ale skoro gramy, to ktoś musi wygrać.

Spojrzał na swoich ludzi.

– Okay, chłopaki. Dokopiemy skurwielom.

* * *

– W moim odczuciu nikt nie musi pociągać za spust – powiedział Crowley, posyłając Azirafalowi koślawy uśmieszek. -Już dobrze. Rozejrzyjmy się, póki tamci są zajęci sobą.

* * *

Raz po raz smugi pocisków przecinały mrok. Jonathan Parker z zaopatrzenia chyłkiem torował sobie drogę między splątanymi gałęziami krzewów, gdy nagle jedna z nich owinęła się wokół jego szyi w morderczym uścisku.

Nigel Tompkins wypluł maskowanie z liści rododendronu. – Gdzie nie dociera regulamin, tam jestem ja -wysyczały usta pokryte maskującym błotem.

* * *

– To poniżej pasa! – oświadczył Azirafal, gdy szli opustoszałym korytarzem.

– A co ja takiego zrobiłem? – bełkotał Crowley, otwierając drzwi na chybił trafił.

– Tam ludzie strzelają do siebie!

– No to co? Tylko tyle? Przecież sami chcieli. Robią to, na co mają ochotę. Ja tylko trochę pomogłem. Spójrz na to jak należy. Wolna wola dla każdego. Każdy robi, co chce. W głowie się nie mieści, prawda?

Azirafal patrzył szeroko otwartymi oczami.

– Dobrze, już dobrze – powiedział Crowley, dając za wygraną.

–Nikt nie zginie. Kule nie dosięgną nikogo. Nic się nikomu nie stanie. Przecież to ma być tylko zabawa.

Azirafal odetchnął z ulgą i rozpromieniony odparł:

– Wiesz co, Crowley... Wiedziałem, że w głębi duszy jesteś całkiem do rze...

– Daj spokój – uciął diabeł. – Albo idź, wywrzeszcz to ze szczytu góry, dobrze?

Wkrótce zaczęły się tworzyć luźne sojusze. Ci z podsekcji finansowych doszli do wniosku, że jednak więcej ich łączy niż dzieli, a usunięcie kilku barier zaowocowało unią przeciwko działowi planowania.

Pierwszy wóz policyjny został zatrzymany w połowie podjazdu.

Szesnaście celnych pocisków wystrzelonych z różnych miejsc zgruchotało chłodnicę. Dwa następne rozprawiły się z anteną, ale za późno, o wiele za późno.

* * *

Mary Hodges właśnie odkładała słuchawkę, gdy Crowley otworzył drzwi do jej biura.

– Zapewne terroryści – rzuciła w mikrofon – albo konkurencja. – Spojrzała na przybyszów. – Panowie z policji, prawda? Crowley zobaczył, że oczy Mary robią się coraz większe. Jak na diabła przystało, miał świetną pamięć do twarzy. Rozpoznał ją mimo upływu czasu i ostrego makijażu. Pstryknął palcami. Mary wyprostowała się w fotelu, zaś jej twarz stała się sympatyczną maską bez wyrazu.

– To nie było konieczne – stwierdził Azirafal.

– Moje... – Crowley spojrzał na zegarek – uszanowanie – dokończył melodyjnie. -Jesteśmy dwiema istotami nie z tej ziemi i chcielibyśmy prosić o kilka szczegółów dotyczących powszechnie znanych satanistów. – Uśmiechnął się chłodno do anioła i zaproponował: – Obudzę ją. A ty będziesz pytał.

– Cóż, skoro nalegasz... – odparł wolno anioł.

– Czasami najlepsze są stare, sprawdzone metody – stwierdził Crowley, a zwracając się do zahipnotyzowanej, zapytał: – Czy była pani tutaj zakonnicą jedenaście lat temu?

–Tak.

– A widzisz! – zawołał do Azirafala. – Wiedziałem, że się nie mylę.

– Masz diabelne szczęście, ot co – mruknął anioł.

– Nazywałaś się wówczas siostra Elokwencja albo coś w tym rodzaju.

– Złotousta – poprawiła Mary Hodges drewnianym głosem.

– I przypominasz sobie zapewne zdarzenie, kiedy to zamieniano noworodki?

Mary zwlekała z odpowiedzią. Kiedy otworzyła usta, jej “tak" zabrzmiało głucho i tępo. Po raz pierwszy od jedenastu lat ktoś nagle dobrał się do starannie ukrytego zakamarka jej duszy.

– Czy jest możliwe, że zamiana nie została dokonana właściwie?

– Nie wiem.

Po chwili zastanowienia Crowley powiedział:

– Na pewno macie księgi parafialne. W każdym klasztorze mają księgi. Wszyscy prowadzą księgi. – Spojrzał na Azirafala z nie ukrywaną dumą. – To jeden z moich lepszych pomysłów.

– Tak, księgi – powtórzyła bezwiednie Mary.

– A gdzie one są? – zapytał słodko Azirafal.

– Zaraz po porodzie wybuchł pożar. Crowley jęknął i zamachał rękami.

– Cały Hastur! To w jego stylu. Można takiemu wierzyć? Założę się, że uważał to za świetny pomysł.

– Czy pamiętasz jakieś szczegóły... znaki drugiego noworodka? – pytał Azirafal.

– Pamiętam.

– Powiedz, jakie.

– Miał takie śliczne nóżki i paluszki.

–Och... . · . .,

– I był taki słodki – dodała zamyślona.

Z zewnątrz dobiegło wycie syreny. Celny pocisk przerwał je w połowie. Anioł szturchnął Crowleya.

– Zbierajmy się, zaraz tu będzie czarno od glin, a ja poczuję się moralnie zobligowany do pomocy w przesłuchaniu. Zapytaj, czy nie przyjmowano innych porodów.

Ze schodów dobiegł tupot nóg.

– Zatrzymaj ich! – powiedział diabeł. – Potrzebuję jeszcze trochę czasu.

– Dość cudów na dzisiaj! Chcesz, żeby Góra coś zauważyła? Żeby przysłali tu na kontrolę Gabriela, bo nagle czterdziestu policjantów zapadło w słodką drzemkę?

– Dosyć, wystarczy. Jednak trzeba to było sprawdzić. A teraz wynośmy się stąd – ponaglił Crowley.

– Za trzydzieści sekund obudzisz się – powiedział Azirafal do pogrążonej w hipnotycznym śnie Mary. – Będziesz śniła najpiękniejszy sen o...

– No dobrze, już dobrze – wzdychał Crowley. – Możemy iść/

* * *

Wyszli nie zauważeni. Policjanci byli zbyt pochłonięci wyłapywaniem nagrzanych adrenaliną kursantów-menedżerów, którzy gonili się z mordem w oczach. Trawnik na dziedzińcu był zorany kołami policyjnych radiowozów i karetek. Azirafal popchnął Crowleya do pierwszej z brzegu, lecz w tej samej chwili zaszumiał obok czarny bentley. Z altany i balkonu nie został kamień na kamieniu. Rozpłynęły się.

– Zostawiłeś biedaczkę w okropnym położeniu – stwierdził anioł.

– Tak sądzisz? – odparł Crowley, usiłując bez powodzenia rozjechać jeża. – Zamówienia podwoją się, wspomnisz moje słowa. Jeśli tylko dobrze to rozegra, zrobi selekcję klienteli i znajdzie dobrego doradcę. Prawdziwa broń na kursie dla początkujących! Dopiero będą kolejki.

– Musisz być aż tak cyniczny?

– Muszę. Z natury rzeczy.

Po dłuższej chwili Azirafal odezwał się:

– Spodziewałeś się, że znajdziemy jakiś ślad, prawda?

– On nie zostawia śladów. Przynajmniej takich, na które moglibyśmy wpaść... Kamufluje się. Jak kameleon. Być może nieświadomie. Jego moc izoluje go od aktywnych okultystów.

– Okultyści?

– No, ty i ja – wyjaśnił Crowley.

– Nie jestem żadnym okultystą. Anioły to nie okultyści, tylko istoty wyższe, nieziemskie.

– Nieważne – uciął Crowley zbyt zdenerwowany, żeby podjąć dyskusję w tej materii.

– Czy istnieje jakiś sposób odnalezienia go? – zapytał anioł.

–A skąd mogę wiedzieć? Szukaj. Przeszukaj mnie – odparł diabeł, wzruszając ramionami. – Myślisz, że mam jakieś doświadczenie w tych sprawach? Przecież Armageddon jest tylko raz, no nie? Na eliminację błędów nie ma ani czasu, ani drugiej okazji. Nie możesz zrobić po prostu replay.

Anioł patrzył sztywno na krzewy migające za oknem.

– A było tak spokojnie... Jak TO się odbędzie?

– Do tej pory liczyła się jedynie zagłada termojądrowa, ale obecnie wygląda na to, że chłopaki się polubili.

– Zderzenie z asteroidem? Ostatnio bardzo modne. Gdzieś na Oceanie Indyjskim. Potężna chmura pary i popiołów i żegnajcie wszystkie wyższe formy życia!

– No, no... – Crowley metodycznie łamał ograniczenia prędkości. Wszystko schodziło mu z drogi.

– Aż ciarki przechodzą na samą myśl – dodał anioł grobowym głosem.

– Wszystkie wyższe formy życia skoszone za jednym zamachem. Po prostu.

– To straszne.

– Zostaje tylko smród i fundamentaliści.

– Jesteś wstrętny.

– Przepraszam. Wymknęło mi się.

Patrzyli przed siebie na drogę.

– Może jacyś terroryści? – podjął Azirafal.

– Ale nie nasi.

– Ani nasi. Chociaż nasi są, rzecz jasna, bojownikami o wolność.

Z piskiem opon Crowley wjechał na obwodnicę.

– Wiesz co? Wyłóżmy karty na stół. Podam ci naszych, jeśli ty mi podasz swoich.

– Zgoda. Zaczynaj.

– Nie, ty pierwszy.

– Ale to ty jesteś diabłem.

– Tylko z nazwy, mam nadzieję.

Azirafal wymienił pięciu przywódców politycznych. Crowley podał sześciu. Trzy nazwiska powtórzyły się.

– A widzisz. Stale powtarzam, że ludzie to cwane sztuki. Nie można im ufać za grosz.

–Jednak nie wydaje mi się, żeby nasi coś knuli – stwierdził anioł. – Co najwyżej jakiś nieduży zamach terro... no, aktywny protest polityczny.

– Tak? – rzucił kąśliwie Crowley. – To znaczy nie jakiś bezsensowny masowy mord na stacji metra w godzinach szczytu, tylko celne strzały snajpera do wybranych?

Azirafal nie podjął wyzwania. Zmieniając wątek zapytał:

– Jakie plany na dziś?

– Przespać się.

– Ty nie potrzebujesz snu. Ja zresztą też. Przecież diabeł nie śpi, a cnota zawsze czuwa.

– Normalnie tak. Ale ten diabeł ma dziwny zwyczaj od czasu do czasu przyłożyć głowę do poduszki.

Wpatrywał się w smugi reflektorów. Wkrótce nadejdzie taki czas, że nawet o krótkiej drzemce nie będzie mowy. Zwłaszcza gdy na Dole zorientują się, że osobiście odpowiada za zaginięcie Antychrysta. Zapewne odnajdą w kartotekach raporty o Inkwizycji. Następnie wypróbują na nim każdą opisaną metodę z osobna, a potem wszystkie naraz.

Na chybił trafił wyjął ze schowka kasetę i wcisnął do odtwarzacza. Może trochę muzyki...

... Belzebub has a devilput aside for me.

– Właśnie dla mnie? – wyszeptał ze stężałą twarzą. Wydał zduszony krzyk i wcisnął wyłącznik.

Wciąż zamyślony Azirafal powiedział wolno:

– Można by wynająć kogoś, hm... z ludzi, żeby go odszukał.

– Co takiego? – gwałtownie zareagował Crowley.

– Ludzie są naprawdę dobrzy w odnajdywaniu innych ludzi. Mają kilka tysięcy lat praktyki. A to dziecko jest człowiekiem. Podobnie jak... no wiesz... Dla nas jest nieosiągalny, ale może inny człowiek zdołałby... wyczuć go. Albo przynajmniej dostrzec to, czego my nie widzimy.

– To na nic! On jest Antychrystem! Ma podświadome mechanizmy obronne. Nawet jeśli o tym nie wie. Nie dopuści, by ludzie zaczęli cokolwiek podejrzewać. Przynajmniej na razie, dopóki nie nadszedł czas. Wszelkie podejrzenia i insynuacje spłyną po nim jak woda po... no po tym, po czym zwykle spływa – dokończył chaotycznie.

– A masz chociaż jeden lepszy pomysł?

– Nie.

– Właśnie. To może być dobre. I nie wmawiaj mi, że nie masz żadnych sił szybkiego reagowania, bo i tak nie uwierzę. Ja mam ludzi. Spróbujmy. Może podejmą ślad.

– A co też oni potrafią, czego my nie umiemy?

– No więc, po pierwsze nie spowodują bezsensownej strzelaniny, nie będą hipnotyzować porządnych kobiet...

– Okay, punkt dla ciebie. Tylko że w Piekle to jest bez szans. Wiem, co mówię. – Skręcił na autostradę do Londynu. —Ale nic lepszego nie przychodzi mi do głowy.

– Mam... hm... siatkę swoich agentów. W całym kraju. Sprawdzeni i zdyscyplinowani. Mogę ich uruchomić. Po chwili Crowley powiedział:

– Ja też mam coś takiego... w końcu sam rozumiesz, nigdy nie wiadomo, kiedy mogą się przydać.

– Ogłaszamy alarm. A propos,czy nie sądzisz, że mogliby współpracować?

Crowley przecząco pokręcił głową.

– To niezbyt dobry pomysł. Z politycznego punktu widzenia są za mało subtelni i wyrafinowani.

– Wobec tego każdy zajmie się swoimi i poczekamy na wyniki.

– Chyba trzeba spróbować. Chociaż nie powiem, żebym nie miał afairat nic lepszego do roboty. Zresztą, Bóg jeden wie... – Zmarszczył czoło, radośnie klepnął kierownicę i triumfująco zawołał: – Kaczki!

– Co takiego?

– To po nich spływa woda! i.:. Azirafal westchnął głęboko.

– Skup się na prowadzeniu, dobrze? – powiedział znudzonym głosem.

Za oknem świtało. Jechali, słuchając Mszy h-moll J. S. Bacha ze słowami Freddie'ego Mercury'ego.

Crowley lubił Londyn nad ranem. Ludność składała się wówczas ze stałych mieszkańców i jeszcze nie powiększyła się o zbędne miliony zalewające miasto po ósmej rano. Na ulicach wciąż było cicho i spokojnie. Przed antykwariatem Azirafala wymalowano żółtą strefę zakazu parkowania, ale gdy podjechali do krawężnika, grube linie posłusznie zniknęły.

– Zatem zgoda, będziemy w kontakcie – powiedział, gdy anioł brał płaszcz z tylnego siedzenia.

– A to co? -i– zapytał Azirafal, podnosząc brązowy wolumin. Crowley spojrzał kątem oka.

– Książka? Nie moja.

Azirafal przerzucił kilka pożółkłych kartek. Bibliofilskie upodobania znów dały znać o sobie.

– Na pewno zostawiła j ą tamta młoda dama – powiedział wolno. – Powinniśmy wziąć od niej adres.

– Posłuchaj. Ja mam dość kłopotów i wcale nie zależy mi, żeby w wolnych chwilach trudnić się zwracaniem zagubionych przedmiotów.

Azirafal spojrzał na stronę tytułową i ucieszył się, że Crowley nie widzi teraz jego twarzy.

– Nadaj to na poczcie, jeśli już koniecznie chcesz coś zrobić -powiedział diabeł. – Zaadresuj do Postrzelonej Właścicielki Starego Roweru. Nigdy nie ufaj kobiecie, która nadaje idiotyczne imiona wehikułom...

– Tak... tak... naturalnie – odparł anioł, gmerając po kieszeniach w poszukiwaniu kluczy. Znalazł je, upuścił, podniósł, znowu upuścił, znowu podniósł i szybko ruszył do drzwi.

– Będziemy w kontakcie? – zawołał za nim Crowley. Przekręcając klucz anioł zatrzymał się w pół ruchu.

– Co? Ach, tak. Tak. Doskonale. Bomba... – powiedział i zatrzasnął drzwi.

– Bomba – burknął Crowley i poczuł się bardzo samotny.

* * *

W ciemnościach błysnęło światło latarki. Bladym świtem trudno jest znaleźć książkę w brązowej okładce na dnie przydrożnego rowu, w którym brunatną wodę pokrywają brunatne liście. Praktycznie jest to niemożliwe.

Książki nie było. Anathema spróbowała wszystkich znanych sposobów szukania zgubionych przedmiotów. Zaczęła od metodycznego penetrowania obszaru, który zawczasu podzieliła na kwadraty. Następnie przyjrzała się skarpom, oświetlając je na przemian przy każdym kroku. Próbowała także zjeżdżać po skarpie i wnikliwie badać teren, nie zapominając o obrazach rejestrowanych kątem oka. Sięgnęła wreszcie do romantycznej metody, którą od początku podszeptywał jej każdy zmysł. Teatralnym gestem siadała zrezygnowana i tam gdzie padł jej wzrok, zaczynała szukać. W każdym opowiadaniu czyjś wzrok przypadkiem pada na zaginiony przedmiot. Ale nie w tym opowiadaniu.

Książki nie było.

Oznaczało to, że jej najgorsze obawy sprawdziły się. Książka została na tylnym siedzeniu samochodu należącego do tej parki mechaników rowerowych.

Czuła, jak śmieją się z niej wszystkie pokolenia następców Agnes Nutter.

Nawet jeśli uczciwość nakazywałaby tym dwóm zwrócić książkę, zapewne nie zadadzą sobie trudu odszukania jej domku, który widzieli przelotnie w ciemnościach.

Pozostała jedynie nadzieja, że nie zorientują się, co im wpadło w ręce.

* * *

Specjalnością Azirafala, podobnie jak wielu innych mar-szandów w Soho, były białe kruki przeznaczone dla wyjątkowo wybrednych koneserów, a zawartość zaplecza była bardziej ezoteryczna niż zawartość paczki dla wyjątkowego klienta, który doskonale wie, czego szuka.

Chlubę i dumę Azirafala stanowiły przepowiednie. Pierwsze wydania. .. i. Każda z autografem.

Miał Roberta Nixona[21], Cygankę Martę, Ignacego Sybillę i starego Ottwella Binnsa. Nostradamus zadedykował swoje dzieło: Druhowi memu Azirafalowi, oby żył na wieki.Mateczka Shipton osobiście rozlała drinka na kartę tytułową. W klimatyzowanej kasetce i trzymał spisany trzęsącą się ze starości ręką oryginał pism świętego Jana z Patmos, którego “Apokalipsa" stała się bestsellerem wszechczasów. Uważał, że święty Jan był uroczym facetem, tylko za bardzo lubił grzyby.

Do pełnej kolekcji brakowało mu jedynie “Przistoynych i akuratnych profecyi Agnes Nutter". Wchodząc na zaplecze, trzymał księgę jak namiętny filatelista trzymałby Błękitnego Mauritiusa, którego właśnie odkrył na pocztówce od ciotki.

Wiele słyszał o tych przepowiedniach, ale zetknął się z nimi po raz pierwszy. Wszyscy koledzy po fachu, a miał ich ledwie dwunastu, gdyż specjalizował się w wyjątkowo rzadkich okazach, także o niej słyszeli. Świadomość istnienia tej przepowiedni wytwarzała coś w rodzaju próżni antycypacyjnej, wokół której krążyły jak po orbitach wszystkie inne proroctwa, jeśli w ogóle coś może krążyć wokół próżni, i to przez setki lat. O tym ostatnim zresztą Azirafal nie miał zdecydowanego zdania i szczerze mówiąc, nie zależało mu na tym. “Mein Kampf' Hitlera w porównaniu z przepowiedniami Agnes Nutter wydawała się bajeczką dla grzecznych dzieci.

Gdy kładł wolumin na ławie, ręce wcale mu nie drżały. Włożył rękawice chirurgiczne i z namaszczeniem otworzył Księgę. Chociaż był aniołem, czcił i wielbił książki.

Na stronie tytułowej napis brzmiał:

Przistoyne i akuratne profecye Agnes Nutter

Poniżej drobniejszym drukiem:

Czyli akuratne opisanie dziejów stworzenia od dnia dzisiejszego aż do jego końca

Dalej, nieco grubszą czcionką:

A w nichprzypoweści o cudziech rozmaitych,

takoż pouczenia dla mądrych

zaś inną czcionką:

Dokładniejsze od inszych, drukiem

Niżej, mniejszą czcionką, antykwą, stało:

A TYCZĄCE SIĘ CZASÓW CO NADEIDĄ

A pod tym rozpaczliwą kursywą:

a takoż wydarzeń cudownych

Wreszcie w ostatniej linijce:

Podług Nostradamusa i terminatorki iego naybiegleyszey

– Urszuli Shipton.

Księga zawierała ponad czterysta ponumerowanych przepowiedni.

– Spokojnie, bez nerwów – szepnął Azirafal.

Wyszedł do kuchni, zrobił sobie filiżankę kakao i wziął kilka głębokich oddechów.

Gdy wrócił, otworzył Księgę na chybił trafił i zaczął czytać.

Czterdzieści minut później kakao stało nie ruszone, z grubym kożuchem.

ROZDZIAŁ VI

Rudowłosa piękność w kącie hotelowego baru była najlepszym na świecie korespondentem wojennym. Miała paszport na nazwisko Carmine Zuigiber i zjawiała wszędzie tam, gdzie trwała wojna.

No, prawie wszędzie.

Poza pewnymi liczącymi się kręgami nie była wcale dobrze znana. Jeśli gdzieś w bazie na lotnisku spotkało się paru korespondentów wojennych, tematem ich rozmowy stawał się wkrótce Mur-chison z “New York Timesa", Van Horne z “Newsweeka", albo An-forth z “ITN News". Wielcy korespondenci wojenni małych korespondentów wojennych.

Gdy jednak Murchison, Van Horne i Anforth spotkali się na gruzach lepianki koło Bejrutu, w ziemiance w Afganistanie albo pod namiotem w Sudanie, po pobieżnych oględzinach i komplementach na temat nowych blizn, tudzież kilku głębszych, nieodmiennie przechodzili do wymiany anegdot i dowcipów o Rudej Zuigiber z “National World Weekly".

– W tym szmatławcu za cholerę nie wiedzą, kogo mają – mawiał zwykle Murchison.

W rzeczywistości redakcja “National World Weekly" doskonale wiedziała, kogo ma: korespondenta wojennego. Z tym że nie

bardzo wiedziała, jakim cudem go zdobyła, ani też co z tym fantem zrobić.

W przeciętnym numerze NWW można było przeczytać o gościu z Des Moines, który zobaczył twarz Jezusa w podwójnym hamburgerze z sałatką, o Ehisie Presleyu na bramce w Burger Lord, o tym jak żona pomywacza z Des Moines, słuchając Elvisa Presleya, została cudownie wyleczona z chronicznej czkawki, o tym, że hordy wilkołaków szalejące na Środkowym Zachodzie są w prostej linii potomkami pioniera zgwałconego przez Wielką Stopę oraz o tym, że wielki Elvis został zabrany przez przybyszów z kosmosu, gdyż był za dobry dla niewdzięcznych Ziemian[22].

Te i podobne informacje wypełniały stronice “National World Weekly", który osiągał cztery miliony nakładu i korespondent wojenny był mu potrzebny jak wywiad z sekretarzem generalnym ONZ[23] lub jak piąte koło u wozu.

Redakcja płaciła Rudej Zuigiber worek pieniędzy, żeby w porę znalazła jakąś wojnę i była na miejscu z dziennikarskiego obowiązku. Z tegoż dziennikarskiego obowiązku firma nie zwracała najmniejszej uwagi na grube szare koperty z materiałami zaadresowane byle jak, które Ruda od czasu do czasu przysyłała z różnych zakątków globu w ramach rozliczenia pokaźnych zaliczek.

Postępowanie takie zdaniem kolegium redakcyjnego było całkowicie usprawiedliwione, gdyż Zuigiber jako korespondent zupełnie się nie sprawdzała, za to bez wątpienia jej uroda robiła na wszystkich oszałamiające wrażenie, co miało niebagatelne znaczenie nie tylko dla redakcji “National World Weekly". W nadesłanych przez nią materiałach zwykle było dużo o facetach mordujących się nawzajem w różnych miejscach na Ziemi, za to ani słowa świadczącego, że zrozumiała podłoże konfliktu i aspekt humanitarny tegoż. Czasami zlecali zredagowanie, a właściwie przerobienie jej materiału któremuś z odporniejszych kolegów. (Jezus ukazał się dziewięcioletniemu Manuelowi Gonzalesowi w czasie bitwy nad Rio Concor-sa i kazał mu wracać do domu, bo mama zaczęła się martwić. Wiedziałem na pewno, że to Jezus! – oświadczył dziewięcioletni bohater – bo wyglądał tak samo jak ten na śniadaniówce z hamburgerem).

Przeważnie jednak “National World Weekly" pozostawiał ją w spokoju, a nadesłany materiał pieczołowicie wrzucał do kosza.

To nie interesowało specjalnie ani Murchisona, ani Van Horne'a, ani Anfortha. Wystarczyło im, że gdziekolwiek wybuchłą wojna, Ruda Zuigiber była pierwsza. A nawet jeszcze przed czasem.

–Jak ona to robi, do diabła? – pytali jeden drugiego z niedowierzaniem. A gdy ich oczy spotkały się w czasie rozmowy, zdawały się mówić: gdyby była samochodem, to na pewno ferrari, to kobieta z gatunku tych, które widuje się u boku generalissimusów bananowych republik w przeddzień zamachu stanu, a nie z facetami jak my. Ale z nas szczęściarze.

Pani Zuigiber uśmiechnęła się i zamówiła następną kolejkę dla wszystkich na koszt “National World Weekly" obserwując rozgrywające się wokół bójki. Uśmiech nie opuścił jej twarzy nawet na chwilę. Dobrze wybrała. Dziennikarstwo to jest to. ,

Każdemu potrzebny jest wypoczynek. Ruda Zuigiber wyjechała na pierwszy od jedenastu lat urlop.

Znajdowała się na małej wysepce na Morzu Śródziemnym żyjącej z turystyki. Już samo to było osobliwe. Ruda wyglądała na kobietę, która tylko wtedy spędza urlop na wyspie mniejszej niż Australia, gdy jest w zażyłych stosunkach z właścicielem. Gdyby wtedy ktoś powiedział komuś z miejscowych, że za miesiąc na wyspie wybuchnie wojna, tubylec roześmiałby mu się w twarz i znacząco popukał w czoło albo powtórzył słynny gest Kozakiewicza. Tak było wtedy.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю