Текст книги "Dobry omen"
Автор книги: Terence David John Pratchett
Соавторы: Neil Gaiman
сообщить о нарушении
Текущая страница: 12 (всего у книги 22 страниц)
Coś się działo w jego głowie. Bolała go. Pojawiały się tam myśli, których wcale nie myślał. Coś mówiło: Adamie Young, możesz coś zrobić. Możesz to wszystko zrobić lepiej. Możesz zrobić wszystko, co zechcesz. A to, co do niego w ten sposób przemawiało, to był... on sam. Jego część, głęboko ukryta. Część, która przez te wszystkie lata była z nim związana, ale prawie nie zauważana, jak własny cień. Mówiła: Tak, to parszywy świat. Mógł być wspaniały. Ale teraz jest parszywy li czas coś z tym zrobić. Po to właśnie tu jesteś. Aby wszystko ulepszyć. i – Bo oni będą mogli iść wszędzie – mówiła dalej Pepper, rzucając na Adama zaniepokojone spojrzenie. – To znaczy Atlanci. Ponieważ...
– Mam wyżej uszu starych Aliantów i Tybetańczyków – warknął Adam.
ONI na niego spojrzeli. Nigdy go takim nie widzieli.
– Im to jest dobrze – powiedział Adam. – Wszyscy sobie chodzą, zużywając wszystkie wieloryby i węgiel, i ropę, i ozon, i puszcze tropikalne, i te, i dla nas nic już nie zostanie. Powinniśmy pojechać na Marsa albo gdzieś, zamiast wysiadywać w ciemności i wilgoci z uciekającym powietrzem.
To nie był Adam, którego ONI od dawna znali. ONI unikali własnych spojrzeń. Gdy Adam był w takim nastroju, świat wydał się deprymujący.
– Mnie się wydaje – oświadczył pragmatycznie Brian – mnie się wydaje, że najlepsze, co z tym można zrobić, to przestać o tym
czytać.
– To tak, jak to kiedyś powiedziałeś – rzekł Adam. – Rośnie się, czytając o piratach i kowbojach, i kosmonautach, i takich, i właśnie gdy jesteś przekonany, że świat pełen jest zdumiewających rzeczy, to ci mówią, że tak naprawdę, to on jest cały z martwych wielorybów i zrąbanych lasów, i nuklearnych odpadów, co będą krążyć przez miliony lat. Do tego nie warto wyrastać, jeśli chcecie wiedzieć, co o tym myślę.
ONI wymienili spojrzenia.
Naprawdę cień ogarnął cały świat. Na północy narastały chmury burzowe, a promienie słońca świeciły zza nich żółto, jak gdyby niebo namalował pełen entuzjazmu amator.
– Mnie się wydaje, że powinien zostać zwinięty i zaczęty znów od początku – powiedział Adam.
Głos brzmiał, jakby nie należał do Adama.
Przez letnie lasy zadął przejmujący wiatr.
Adam spojrzał na Psa, próbującego stanąć na głowie. Z oddali zamruczał grzmot. Adam pochylił się i z roztargnieniem poklepał zwierzę.
– A dobrze im wszystkim tak będzie, jeśli wszystkie nuklearne bomby wybuchną naraz i wszystko zacznie się od początku, tylko właściwie zorganizowane – rzekł Adam. – Czasem myślę, że chciałbym, aby tak było. Bo wtedy moglibyśmy wszystko uporządkować.
Grzmot zawarczał ponownie. Pepper zadrżała. To nie była zwykła sprzeczka, pozwalająca wypełnić wiele pustych godzin. W spojrzeniu Adama było coś, czego przyjaciele nie potrafili w pełni zgłębić – nie łobuzerstwo, bo to było mniej więcej stale w nim obecne, ale coś o wiele gorszego: obojętna szarość.
– No, nie wiem – próbowała podjąć dyskusję Pepper. – Nie wiem, ponieważ jeżeli tak te wszystkie bomby wybuchną, to wszystl
kich nas wysadzą. Zabierając głos jako matka nie narodzonych pokoleń, jestem temu przeciwna.
Popatrzyli na nią z zaciekawieniem. Wzruszyła ramionami.
– A wtedy świat przejmą gigantyczne mrówki – powiedział zdenerwowany Wensleydale. – Widziałem ten film. Albo trzeba chodzić ze spiłowanymi dubeltówkami i każdy ma te samochody, wiecie, z nasadzonymi nożami i armatami...
– Nie pozwolę na żadne gigantyczne mrówki ani nic podobnego – powiedział Adam ze straszliwym uśmiechem. – A z wami będzie wszystko dobrze. Ja się tym zajmę. To byłoby niegodziwie mieć cały świat tylko dla nas. Prawda? Możemy się nim podzielić. Możemy mieć zdumiewające zabawy. Możemy mieć wojny z prawdziwym wojskiem.
– Ale przecież nie będzie żadnych ludzi – sprzeciwiła się Pepper.
– Och, mogę nam zrobić trochę ludzi – oświadczył beztrosko Adam. – W każdym razie wystarczająco dobrych do wojska. Każde z nas może mieć ćwiartkę Ziemi. Na przykład ty – pokazał palcem Pepper, która odskoczyła, jakby palec Adama był rozpalonym do białości pogrzebaczem – możesz mieć Rosję, bo ona jest czerwona, a ty masz czerwone włosy, zgadzasię? A Wensley może mieć Amerykę, a Brian może mieć Afrykę i Europę, i... i...
Nawet w nastroju narastającej grozy ONI poświęcili temu tyle namysłu, na ile sprawa zasługiwała.
– H...hę – zająknęła się Pepper, a coraz silniejszy wiatr szarpał jej koszulkę. – Nie r...rozumiem, czemu Wensley dostał Amerykę i wszystko, a ja m...mam tylko Rosję. Rosja jest nudna.
– Możesz mieć Chiny i Japonię, i Indie – zgodził się Adam.
– To znaczy, że ja mam tylko Afrykę i tylko masę strasznie nudnych krajów – powiedział Brian, targując się nawet w chwili, gdy rotacja wektora katastrofy była bliska szczytu. – Nie obraziłbym się za Australię – dodał.
Pepper szturchnęła go i z naciskiem pokręciła głową.
– Pies dostanie Australię – oświadczył Adam ze wzrokiem płonącym ogniem tworzenia – bo potrzebuje masę miejsca do biegania. I tam ma do polowania te wszystkie króliki i kangury, i...
Chmury kłębiły się jak atrament wlany do miski czystej wody, sunąc po niebie prędzej od wiatru.
– Ale przecież nie będzie żadnych król... – wrzasnął Wensley-dale.
Adam nie słuchał, przynajmniej nie słyszał żadnego z głosów dolatujących z zewnątrz jego głowy.
– To wszystko, to już zbyt wielki bałagan – powiedział. – Musimy znów zacząć od początku. Po prostu ocalić tych, których ocalić chcemy i zacząć od nowa. To najlepszy sposób. To będzie dla Ziemi przysługa, jeśli się o tym dobrze pomyśli. Gniewa mnie, gdy widzę, w jaki sposób ci starzy wariaci partolą to wszystko...
* * *
– To, rozumiesz, jest pamięć – powiedziała Anathema. -Działa do tyłu oraz do przodu. Mam na myśli pamięć gatunkową. Newton spojrzał na nią uprzejmie, lecz bez cienia zrozumienia.
– Próbuję ci wyjaśnić – kontynuowała cierpliwie – że Agnes nie widziała przyszłości. To tylko metafora. Ona ją pamiętała. Oczywiście niezbyt dobrze, a gdy taki obraz został przefiltrowany przez jej własne możliwości pojmowania, często stawał się nieco pogmatwany. Uważamy, że najlepiej zapamiętywała to, co miało się przydarzyć jej potomkom.
– Ale jeśli udajesz się gdzieś i robisz coś, ponieważ ona tak napisała, a ona tak napisała, ponieważ pamiętała, gdzie się udasz i co będziesz robić – sprzeciwił się Newton – to...
– Wiem. Ale istnieją, eee, pewne dowody, że to właśnie działa w ten sposób – odparła Anathema.
Popatrzyli na rozłożoną mapę. Obok nich mamrotało radio. Newton miał dojmującą świadomość, że tuż przy nim siedzi kobieta.
Zachowuj się jak zawodowiec – powiedział sobie. Jesteś żołnierzem, nieprawdaż? No, praktycznie tak. Więc zachowuj się jak żołnierz. Na ułamek sekundy głęboko się zamyślił. W takim razie zachowuj się jak doskonale wychowany, godzien szacunku żołnierz. Zmusił się do ponownego skupienia uwagi na aktualnych problemach.
– Dlaczego Lower Tadfield? – zapytał. -Ja się nim zainteresowałem z powodu pogody. To się nazywa optymalnym mikroklimatem. Co oznacza, że jest to mała miejscowość z własną, osobistą, piękną pogodą.
Popatrzył na jej notatniki. Z miejscowością wiązało się coś zdecydowanie dziwnego, nawet jeśli nie brać pod uwagę Tybetańczyków i UFO, które w tym momencie jak się okazuje, roiły się na całej Ziemi. Ale obszar Tadfield miał nie tylko pogodę, według której można by regulować kalendarz pór roku; był również uderzająco odporny na zmiany. Wyglądało, że nikt tu nie buduje nowych domów. Ludność nie była wcale ruchliwa. Zdawało się, że jest tutaj więcej lasów i żywopłotów, niż można się zwykle spodziewać w dzisiejszych czasach. Jedyna zautomatyzowana farma hodowlana, otwarta na tym terenie, zbankrutowała po roku czy dwóch i zastąpił ją staromodny hodowca świń, który pozwalał im biegać swobodnie w sadzie jabłoniowym i sprzedawał wieprzowinę po wysokich cenach. Dwie miejscowe szkoły uporczywie trzymały się starych zasad, pogrążone w błogiej niewrażliwości na zmieniające się mody systemu edukacyjnego. Autostrada, która powinna była zmienić większą część Lower Tadfield w zaledwie węzeł drogowy numer osiemnaście, parking przydrożny “Pod Wesołym Tucznikiem" – o pięć mil stamtąd zmieniła kierunek, zatoczyła wielkie półkole i pobiegła dalej, nieświadoma wysepki wiejskiej niezmienności, którą ominęła. Nikt właściwie nie wiedział, czemu tak się stało; jeden z mierniczych tamtego odcinka rozchorował się nerwowo, drugi wstąpił do klasztoru, a trzeci wyjechał na Bali malować nagie kobiety.
Wyglądało to tak, jakby znaczna część dwudziestego wieku oznaczyła parę mil kwadratowych napisem: Wstęp Wzbroniony.
Anathema wyciągnęła kolejną kartę z kartoteki i cisnęła ją na stół.
– Musiałam wędrować i przeglądać całą masę archiwów powiatowych – powiedziała Anathema.
– Czemu ono ma numer 2315? Jest wcześniejsze od innych.
– Agnes była trochę na bakier z chronologią. Nie sądzę, żeby zawsze wiedziała, co do czego się odnosi. Mówiłam ci już, że wieki spędziliśmy na tworzeniu pewnego rodzaju systemu, by je między sobą powiązać.
Newton obejrzał niektóre karty. Na przykład:
– Nawet jak na Agnes, jest to niezwykle niejasne – powiedziała Anathema.
– Czemu przystojne i akuratne? – zapytał Newton.
– Przystojne w znaczeniu należyte, takie, jak trzeba – odparła Anathema znużonym tonem kogoś, kto to już wyjaśniał niezliczoną ilość razy. – To słowo miało wówczas takie znaczenie.
– Ale posłuchaj – rzekł Newton.
...już prawie sam siebie przekonał, że UFO nie istnieją, że w oczywisty sposób był to wytwór jego imaginacji, a Tybetańczyk mógł być, nooo, jeszcze nad tym przemyśliwał, ale cokolwiek to było, nie był to Tybetańczyk, natomiast to, o czym był coraz bardziej przekonany, to fakt, że znajdował się w pokoju z bardzo pociągającą kobietą, która zdawała się w nim gustować, a przynajmniej nie czuła do niego niechęci, co Newtona spotkało zdecydowanie po raz pierwszy w życiu. Oczywiście działo się przy tym mnóstwo dziwnych rzeczy, ale gdyby naprawdę się postarał, popychając drągiem łódź zdrowego rozsądku przeciw rwącemu prądowi dowodów, mógł udawać, że to wszystko, to były, nooo, balony meteorologiczne albo Wenus, albo masowa halucynacja.
Krótko mówiąc, czymkolwiek Newton w tej chwili myślał, nie używał do tego celu swego mózgu.
– Ale posłuchaj – powiedział – przecież tak naprawdę ten świat teraz się nie skończy, prawda? Przecież nie ma żadnych napięć międzynarodowych... no, w każdym razie nie więcej, niż zwykle. Czemu nie damy spokoju tym wszystkim nonsensom i po prostu sobie nie pójdziemy, och, nie wiem, może zwyczajnie na spacer czy coś w tym rodzaju, to znaczy...
– Czy ty nie rozumiesz? Przecież tutaj coś jest! Coś, co wpływa na ten obszar! – zawołała. – Skrzywiło wszystkie ley-linie[47]. Chroni ten obszar przed wszystkim, co mogłoby go zmienić. Jest to... jest to... – Znów się pojawiła owa myśl w jej pamięci, której nie potrafiła, której nie było jej dozwolone uchwycić, jak sen niknący w chwili przebudzenia.
Okna zabrzęczały. Za nimi gałąź jaśminu targana wiatrem zaczęła zawzięcie bić w szybę.
– Ale nie potrafię tego oznaczyć w terenie – powiedziała Anathema, wykręcając sobie palce. —Wszystkiegojuż próbowałam.
– Oznaczyć? – powtórzył Newton.
– Próbowałam wahadełkiem. Próbowałam teodolitem. Mam zdolności parapsychiczne, rozumiesz? Ale ono zdaje się bez przerwy być w ruchu.
Newton jeszcze na tyle władał swym umysłem, by dokonać trafnego tłumaczenia. Jeśli ludzie mówią: Mam zdolności parapsychiczne, rozumiesz? oznaczato: Mam przerost całkiem banalnej wyobraźni, używam czarnego lakieru do paznokci, rozmawiam z moją papużką; natomiast gdy powiedziała to Anathema, zabrzmiało, jakby przyznawała się do dziedzicznej choroby, której szczerze wolałaby nie mieć.
– Armageddon się zbliża? – zapytał Newton.
– Różne proroctwa mówią, że najpierw powstać musi Antychryst – odparła Anathema. – Agnes tak.mówi. Nie mogę go rozpoznać.
– Albo jej – dorzucił Newton.
–Co?
– To może być ona – powiedział Newton. – Bądź co bądź mamy dwudziesty wiek. Równe szansę.
– Nie sądzę, abyś brał to wszystko poważnie – odrzekła surowym tonem. – Zresztą nie ma tu nic złego. I tego właśnie nie potrafię zrozumieć. Jest tylko miłość.
– Przepraszam? – rzekł Newton. Spojrzała na niego bezradnie.
– Trudno to opisać – odparła. – Ktoś czy coś kocha to miejsce. Kocha każdy jego cal tak mocno, że je osłania i chroni. Głęboką, ogromną, płomienną miłością. Jakżeby mogło tu wziąć początek coś złego? Jak koniec świata mógłby się zacząć w takim miejscu, jak to? To taka miejscowość, jakiej pragnęłoby się dla własnych dzieci. To raj dziecięcy. – Uśmiechnęła się słabo. – Powinieneś ujrzeć tutejsze dzieci. Są wręcz nierzeczywiste! Prosto z czasopisma dla młodych chłopców! Całe w strupach na kolanach, ciągle wykrzykujące “wspaniale!", i te miętowe lizaki...
Prawie już to miała. Czuła kształtującą się myśl, zbliżała się do niej.
– Co to za miejsce? – spytał Newton.
– Co?! – wrzasnęła Anathema, wytrącona z toku myśli. Newton postukał palcem w mapę.
– Napisane, że “nieczynne lotnisko". Właśnie tutaj, popatrz, wprost na zachód od Tadfield... Anathema parsknęła.
– Nieczynne? Nie wierz w to. Podczas wojny była tu baza myśliwców. Przez jakieś dziesięć lat nazywała się Bazą Lotniczą Górne Tadfield. A zanim spytasz, odpowiedź brzmi: nie. Nienawidzę tego cholernego miejsca, ale pułkownik jest przy zdrowszych zmysłach niż ty, znacznie bardziej. Jego żona, niech jej Bóg przebaczy, uprawia jogę.
A więc. O czym to ona przedtem mówiła? Tutejsze dzieci...
Czuła, że usuwają się spod niej jej psychiczne nogi i zwaliła się w nurt bardziej osobistych myśli, tylko czekających, by je pochwycić. Newton był okay, naprawdę. A co do spędzenia z nim reszty życia, to nie będzie na tyle długo, by jej zaczął działać na nerwy.
W radiu mówiono o puszczach tropikalnych Południowej Ameryki.
I innych.
Zaczął padać grad.
* * *
Gdy Adam prowadził ich na dół, do odkrywki, zaczęły się sypać kulki gradowe. Pies wlókł się koło nich skulony, z podwiniętym ogonem, skowycząc.
To nie było w porządku, myślał. Właśnie gdy zacząłem tropić szczury. Właśnie gdy miałem temu przeklętemu owczarkowi niemieckiemu zza drogi pokazać, gdzie jego miejsce. Teraz On z tym wszystkim skończy, a ja znów będę miał moje stare, płonące oczy i będę polował na dusze potępione. Jaki w tym sens? One nie próbują nawet walczyć, żadnego w nich smaku...
Wensleydale, Brian i Pepper nie myśleli aż tak logicznie. Byli jedynie świadomi, że tak samo nie potrafią nie podążać za Adamem, jak latać w powietrzu; gdyby próbowali opierać się sile pchającej ich do przodu, jedynym rezultatem byłyby wielokrotne złamania nóg, a przecież nadal musieli iść.
Adam zaś nie myślał w ogóle. Coś się otworzyło w jego umyśle i płonęło.
Kazał wszystkim usiąść na skrzyni.
– Tu na dole będzie nam bardzo dobrze – oświadczył.
– Ehem – rzekł Wensleydale – czy nie uważasz, że nasze matki i ojcowie...
– Nimi się nie przejmuj – odparł wyniośle Adam. – Mogę zrobić trochę nowych. Nie będą należeć do tych, co to każą być w łóż-
ku o wpół do dziesiątej, na pewno nie. W ogóle nie będziecie musieli chodzić do łóżka, jeśli nie zechcecie. Ani robić porządków w swym pokoju, ani nic podobnego. Mnie to wszystko zostawcie, a będzie wspaniale. – Poczęstował ich uśmiechem obłąkańca. – Zaraz tu przyjdą moi nowi przyjaciele – zwierzył się. – Polubicie ich.
– Ale... – zaczął Wensleydale.
– Tylko pomyśl o tych wszystkich zdumiewających rzeczach, które staną się po tym – powiedział Adam entuzjastycznie. – Możesz zapełnić Amerykę całkiem nowymi kowbojami i Indianami, i policjantami, i gangsterami, i komiksami, i kosmonautami, i takimi. Czy nie będzie fantastycznie?
Wensleydale popatrzył na tamtych dwoje z nieszczęśliwą miną. Wszyscy myśleli to samo, choć żadne z nich nie umiałoby sformułować owej myśli całkiem zadowalająco, nawet w zwykłych czasach. Ogólnie szło o to, że kiedyś byli prawdziwi kowboje i gangsterzy, i to było wspaniałe. I zawsze będą udawani kowboje i gangsterzy, i to też jest wspaniałe. Ale prawdziwi udawani kowboje i gangsterzy, którzy byli i nie byli żywi, i można ich było włożyć na powrót do pudełka, gdy się komuś znudzili – to wcale nie wydawało się wspaniałe. Istota rzeczy zgangsterami i kowbojami, i kosmitami, i piratami polegała na tym, że można było przestać nimi być i pójść do domu.
– Ale przed tym wszystkim – rzekł ponuro Adam – my im naprawdę pokażemy...
ROZDZIAŁ XII
Na dziedzińcu było drzewo. Nie było bardzo duże, a liście miało żółte, światło zaś, które otrzymywało poprzez wspaniałe przyciemnione szyby, nie było światłem odpowiedniego rodzaju. Było naszpikowane medykamentami bardziej niż sportowiec na olimpiadzie, a głośniki gnieździły się w jego gałęziach. Ale było drzewem, i jeśli spojrzało się na nie przymrużonymi oczami poprzez sztuczny wodospad, można było prawie uwierzyć, że ogląda się chore drzewo poprzez mgłę płaczu.
Jaime Hernez lubił jadać pod nim lunch. Nadzorca sprzątaczy nakrzyczałby na niego, gdyby się o tym dowiedział, lecz Jaime wychował się na fermie, a była to całkiem dobra ferma, on zaś lubił drzewa i nie chciał iść do miasta, ale cóż można zrobić? Praca nie była zła, a pieniądze takie, o jakich jego ojciec nawet nie marzył. Jego dziadek nie marzył o pieniądzach w ogóle. Nie wiedział nawet, co to są pieniądze, nim nie osiągnął piętnastu lat. Ale były takie chwile, gdy potrzebowało się drzew i wielkim wstydem było, myślał Jaime, że jego własne dzieci wzrastały, myśląc o drzewach tylko jako o drewnie opałowym, zaś jego wnuki będą uważały drzewa za zjawisko historyczne.
Ale cóż można zrobić? Gdzie kiedyś były drzewa, teraz były wielkie fermy, gdzie były małe fermy, teraz były brukowane place, gdzie były place, nadal były place i tak to się toczyło.
Ukrył swój wózek na sprzęt za kioskiem z gazetami, chyłkiem przysiadł i otworzył pudło z lunchem.
Wtedy właśnie zdał sobie sprawę, że coś szeleści, a po podłodze suną cienie. Rozejrzał się.
Drzewo się poruszało. Przyjrzał mu się z zainteresowaniem. Jaime nigdy do tej chwili nie widział, jak drzewo rośnie.
Gleba, która, prawdę powiedziawszy, nie była niczym innym jak granulatem jakiegoś sztucznego tworzywa, naprawdę zafalowała, gdy korzenie zaczęły pełznąć pod jej powierzchnią. Jaime ujrzał, jak cienkie, białe kłącze sunie po boku podwyższenia ogródka i ślepo obmacuje beton podwórka.
Nie wiedząc dlaczego, absolutnie nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, popchnął je delikatnie stopą, aż kłącze znalazło się blisko przerwy między płytami podłogi. Znalazło ją i wwierciło się między płyty.
Gałęzie wyginały się w rozmaite kształty.
Jaime słyszał piski ruchu ulicznego przed budynkiem, ale nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Ktoś coś wrzeszczał, ale blisko Jaime^ zawsze ktoś wrzeszczał, często na niego.
Wędrujący korzeń musiał odnaleźć pogrzebaną głębiej glebę. Zmienił barwę, pogrubiał jak hydrant pożarowy, gdy włączy się wodę. Sztuczny wodospad przestał płynąć; Jaime wyobraził sobie, jak ssące wodę korzenie zatkały popękane rury.
Teraz już dostrzegł, co się dzieje na zewnątrz. Nawierzchnia ulicy falowała jak morze. Przez pęknięcia przepychały się młode drzewka.
To oczywiste, pomyślał: miały dostęp do światła słonecznego. Jego drzewo nie. Oświetlało je jedynie stłumione, szare światło, wpadające przez kopułę o cztery piętra wyżej. Martwe światło.
Ale cóż można zrobić?
Można zrobić to:
Windy przestały działać, ponieważ wyłączyła się elektryczność, ale przecież były to tylko cztery piętra. Jaime starannie zamknął pudełko na lunch i poczłapał do swego wózka, gdzie wybrał najdłuższą ze szczotek do zamiatania.
Z budynku potokiem płynęli wrzeszczący ludzie. Jaime z całą uprzejmością podążył w przeciwną stronę, jak łosoś płynący w górę rzeki.
Biała kratownica z belek stropowych, która w zamyśle architekta miała wyobrażać dynamikę czegoś, lub może czegoś jeszcze innego, podtrzymywała kopułę z dymnego szkła. W rzeczywistości okazało się ono jakimś gatunkiem plastiku i Jaime, uczepiony na dogodnym miejscu kratownicy, musiał użyć całej swej siły i działania całej długości szczotki, aby je podważyć i wybić. Jeszcze parę pchnięć i całe oszklenie runęło w dół, rozbijając się na mordercze odłamki.
Przez otwór wlały się promienie słoneczne, rozświetlając kurz na dziedzińcu, tak że wyglądał jak pełen robaczków świętojańskich.
Daleko w dole drzewo rozsadziło ściany swego więzienia z malowanego betonu i ruszyło do góry jak pociąg ekspresowy. Jaime nigdy nie zdawał sobie sprawy, że drzewa rosnąc, wydają dźwięk, a także nikt inny też nie zdawał sobie z tego sprawy, ponieważ dźwięk taki wydawany jest przez setki lat, a czas między pikami fal dźwiękowych wynosi dwadzieścia cztery godziny.
Jeśli zaś się to przyśpieszy, to dźwięk wydawany przez drzewo brzmi: wruuum.
Jaime patrzył, jak zbliża się ono do niego niczym zielona chmura w kształcie grzyba. Spod jego korzeni buchała para.
Belki kratownicy nie miały najmniejszej szansy. Resztki kopuły uniosły się do góry jak piłka rzucona na szczyt fontanny.
W całym mieście działo się podobnie, z tym jednak, że nie było już widać miasta. Jedyne, co było widać, to zielone sklepienie. Ciągnęło się od horyzontu do horyzontu.
Jaime usiadł na konarze, uchwycił się liany i śmiał się, i śmiał.
Wkrótce zaczął padać deszcz.
* * *
Statek badawczo-wielorybniczy “Kappamaki" badał w tej chwili kwestię: ile wielorybów można złowić w ciągu jednego tygodnia?
Z tym wyjątkiem, że tego dnia nie było w ogóle wielorybów. Załoga wpatrywała się w ekrany, które dzięki zastosowaniu pomysłowej technologii potrafiły wykrywać wszystko, co było większe niż sardynka oraz obliczyć jego wartość netto na międzynarodowym rynku olejów i nic na nich nie widziała. Ukazujące się od czasu do czasu pojedyncze ryby mknęły przez wodę, jakby bardzo spieszno im było znaleźć się gdzie indziej.
Kapitan bębnił palcami w pulpit sterowniczy. Obawiał się, że wkrótce zostanie zmuszony do otwarcia własnego programu badawczego dla ustalenia, co się stanie ze statystycznie znikomą próbką kapitanów statków wielorybniczych, którzy powrócą do portu macierzystego, nie mając statku-przetwórni pełnego materiału budowlanego. Być może zamykano ich w pokoju z działkiem harpun-niczym i oczekiwano, że postąpią honorowo. To było niemożliwe. Coś musiało się trafić. Nawigator wystukał wykres i popatrzył nań.
– Szanowny panie? – powiedział.
– Co takiego? – zapytał gniewnie kapitan.
– Zdaje się, że mamy przykry defekt instrumentów. Dno morskie w tym miejscu powinno się znajdować na głębokości dwustu metrów.
– I co z tego?
– Mam odczyt piętnastu tysięcy metrów, szanowny panie. I coraz głębszy.
– To idiotyzm. Nie ma takiej głębokości. Kapitan wlepił wściekle spojrzenie w maszynerię do krojenia, kosztującą wiele milionów jenów i kopnął ją. Nawigator uśmiechnął się nerwowo.
– Ach – powiedział – już jest płyciej.
Poniżej zgiełku górnych morza warstw,o czym wiedział zarówno Azirafal jak Tennyson, w głębi przepaści oceanu dna spał kraken.
A teraz się budził.
Miliony ton głębinowego mułu spływały kaskadami z jego boków, gdy się ~wznosił.
– No, proszę – rzeki nawigator. -Już trzy tysiące metrów.
Kraken nie ma oczu. Nigdy nie było wokół niego niczego do oglądania. Ale płynąc w gór? przez lodowate wody, słyszał mikrofalowe hałasy Oceanu, przygnębiające piski i gwizdy pieśni wielorybiej.
– Eee – powiedział nawigator – tysiąc metrów? Krakena. to nie bawiło.
– Pięćsest metrów?
Statek-przetwórnia zakołysał się na wzburzonym nagle morzu.
– Sto metrów?
Nad nim maleńki metalowy przedmiot. Kraken poruszył się.
I dziesięć miliardów konsumentów sushi[48] wrzasnęło: zemsty!
* * *
Okna domku rozprysły się, wpadając do wnętrza. To nie była burza, to była wojna. Szczątki jaśminu zawirowały w pokoju zmieszane z deszczem kartoteki. Newtom i Anathemą przytulili się do siebie w kąciku między przewróconym stołem i ścianą.
– Proszę dalej – wymamrotał Newton. – Powiedz mi jeszcze, że Agnes to przepowiedziała.
– Powiedziała: on przyniesie burzę – odparła Anathemą.
– Ależ to cholerny huragan. Czy powiedziała, co ma nastąpić dalej?
– 2315 ma odnośnik do 3477 – rzekła Anathemą.
– Potrafisz pamiętać tego rodzaju szczegóły w takiej chwili jak ta?
– Jeśli już pytasz, to owszem – powiedziała. Podniosła kartę.
Newton przeczytał to ponownie. Na zewnątrz rozległ się dźwięk, jakby przez ogród przetoczył się wirując arkusz blachy falistej, co rzeczywiście miało miejsce.
– Czy z tego wynika przypuszczenie – powiedział powoli – że my mamy. być tylko pozycją w jej wykazie? Jakaż dowcipnisia z tej Agnes.
Zaloty zawsze są trudne, gdy ta, do której się zaleca, ma podstarzałą krewną w tym samym mieszkaniu; tego rodzaju istoty płci żeńskiej mają skłonność do mamrotania albo rechotania lub wyłudzania papierosów, lub też, w najgorszych przypadkach, do prezentowania albumów zdjęć rodzinnych – akt agresji w wojnie płci, który powinien zostać zakazany przez konwencję genewską. Lecz znacznie gorzej jest, gdy krewna zmarła przed trzystu laty. Newton, owszem, miał pewne skryte myśli w związku z Anathemą; prawdę powiedziawszy, nie skrywał ich, lecz odstawił do suchego doku, żeby je doprowadzić do stanu używalności, dobrze odmalować i oskrobać ich dno z narastających pąkli. Ale myśl, że jasnowidzące spojrzenie Agnes wwierca mu się w kark, podziałało na jego libido jak kubeł zimnej wody.
Nosił się nawet z myślą zaproszenia Anathemy do restauracji, ale nienawistną była mu myśl, żejakaś wiedźma z epoki Cromwel-la siedziała sobie w domu przed trzystu laty i przyglądała się, jak je. W takim nastroju jak on w owej chwili, ludzie palili czarownice. I tak miał życie dość skomplikowane bez manipulowania nim z oddali wieków przez jakąś zwariowaną staruszkę.
Łupnęło w palenisku, jakby część komina spadła na dół. A wtedy przyszło mu na myśl: moje życie wcale nie jest skomplikowane. Widzę to teraz tak jasno, jak mogła widzieć Agnes. Biegnie sobie prościutko do wczesnego przejścia na emeryturę, do jakiegoś jasnego, czyściutkiego mieszkanka; do nieważnej, prościut-kiej, pustej śmierci. Chyba że teraz zginę pod ruinami domku w chwili, która być może jest końcem świata.
Aniołowi Stróżowi nie sprawię żadnych kłopotów, przez całe lata stronice mego życia musiały być zapisywane słowami “jak wyżej". Bo co ja takiego w gruncie rzeczy zrobiłem? Nigdy nie obrabowałem banku. Nigdy nie dostałem mandatu za parkowanie w niewłaściwym miejscu. Nigdy nie byłem w tajlandzkiej restauracji...
Gdzieś wleciało do środka kolejne okno z wesołym brzękiem tłuczonego szkła. Anathema objęła Newtona z westchnieniem, które bynajmniej nie brzmiało jak pełne rozczarowania.
Nigdy nie byłem w Ameryce ani we Francji, bo Calais przecież nie można liczyć. Nigdy nie nauczyłem się grać na żadnym instrumencie.
Radio zamarło, gdy przewody elektryczne ostatecznie wysiadły.
Zanurzył twarz w jej włosach. Nigdy nie...
ROZDZIAŁ XIII
Rozległ się dźwięk: ping. Shadwell zajęty aktualizowaniem książek żołdu Armii podniósł wzrok, akurat gdy właśnie podpisywał się za starszego szeregowca tropiciela wiedźm Smitha.
Dopiero po chwili zauważył, że na mapie nie błyszczy już szpilka oznaczająca Newtona.
Mrucząc pod nosem, wstał ze stołka i rozglądał się po podłodze, póki nie znalazł zguby. Wypolerował ją ponownie i znów wpiął w Tadfield.
Właśnie podpisywał się za szeregowca tropiciela wiedźm Table'a, który otrzymywał dodatkowe dwa pensy rocznie dodatku na siano, gdy rozległo się następne ping.
Odnalazł szpilkę, przyjrzał się jej podejrzliwie i wepchnął w mapę tak mocno, że aż wbiła się w tynk.
Po czym powrócił do listy płac.
Rozległo się ping.
Tym razem szpilka upadła o kilka stóp od ściany. Shadwell ją podniósł, przyjrzał się ostrzu, wbił w mapę i zaczął się przyglądać.
Po jakichś pięciu sekundach strzeliła mu koło ucha.
Odnalazł ją na podłodze, umieścił z powrotem na mapie i przytrzymał.
Poruszyła mu się pod dłonią. Przycisnął z całej siły. ; Z mapy wzniosła się smużka dymu. Shadwell zapiszczał i zaczął ssać palce. A rozpalona do czerwoności szpilka odbiła się rykoszetem od przeciwległej ściany i rozbiła okno. Nie życzyła sobie być w Tadfield.
W dziesięć sekund później Shadwell grzebał w kasetce na pieniądze Armii Tropicieli Wiedźm, co przyniosło mu garść miedziaków, banknot dziesięcioszylingowy i fałszywą monetkę z czasów króla Jakuba I. Nie bacząc na bezpieczeństwo osobiste, zaczął przeszukiwać kieszenie. Rezultatem połowu, nawet biorąc pod uwagę jego legitymację na zniżkę kolejową dla emerytów, była kwota ledwie wystarczająca na wyjście z domu, cóż dopiero na podróż do
Tadfield.
Jedyni ludzie, o których wiedział, że mają pieniądze, to byli mister Rajit i madame Tracy. Jeśli idzie o Rajitów, rezultatem wszelkiej dyskusji finansowej, którą by zapoczątkował w tej chwili, byłoby zapewne podniesienie sprawy zaległego od siedmiu tygodni komornego; jeśli zaś idzie o madame Tracy, która z pewnością aż nazbyt chętnie użyczyłaby mu garści używanych dziesiątaków...
, – Łotrem by byłem, gdyby wziąłem zapłatę grzechu od tej malowanej nierządnicy – powiedział.
Co wyczerpywało wszystkie możliwości. Z wyjątkiem jednej. Pedałkowatego południowca.
Przyszli tu obaj jeden jedyny raz, przebywając w pokoju tak krótko jak tylko możliwe, przy czym, jeśli szło o Azirafala, starał się on nie dotknąć żadnej gładkiej płaszczyzny. Z kolei ten drugi, fałszywy skur-wysyński południowiec w ciemnych okularach, sam nie był -jak podejrzewał Shadwell – kimś, kogo można by bez ryzyka dotknąć. W prostym świecie Shadwella każdy noszący ciemne okulary, a nie znajdujący się przy tym na plaży, był zapewne kryminalistą. Podejrzewał, że Crowley należy do mafii albo do świata podziemnego; choć
byłby zdumiony, dowiedziawszy się, jak w tym wypadku był bliski prawdy. Ale ten miękki, w płaszczu z wielbłądziej wełny, to była inna para kaloszy; raz więc zaryzykował wytropienie go aż do bazy i pamiętał drogę. Sądził, że Azirafal jest rosyjskim szpiegiem. Może zażądać od niego pieniędzy. Trochę go postraszyć.
Było to straszliwie ryzykowne.
Shadwełl wziął się w garść. Przecież w tej samej chwili młody Newton może cierpieć niewysłowione męki z rąk cór nocy, a on, Shadwell, tam go wysłał.
– Nie możem zostawiać naszych ludzi w opałach – oświadczył, nałożył swój cienki płaszcz, bezkształtny kapelusz i wyszedł na ulicę.
Wiatr trochę się wzmógł.
* * *
Azirafal dygotał. Dygotał od jakichś dwunastu godzin. Jego nerwy, jak by zapewne powiedział, rozrosły się na cały pokój. Chodził w kółko po sklepie, podnosząc kawałki papieru i upuszczając je znowu, bawiąc się bezmyślnie przyborami do pisania.