Текст книги "Dobry omen"
Автор книги: Terence David John Pratchett
Соавторы: Neil Gaiman
сообщить о нарушении
Текущая страница: 4 (всего у книги 22 страниц)
Wsiadając do ostatniego pociągu odchodzącego z Kumbolalandii, czuła, że nadszedł czas, by coś zmienić. Zbyt długo handlowała bronią. Uznała, że warto by mieć lepsze widoki na przyszłość. Widziała się w dziennikarstwie. Jako reporter wojenny. Założyła nogę na nogę i wachlowała się kapeluszem.
Kilka przedziałów dalej wybuchła bójka. Scarlett uśmiechnęła się nieznacznie. Gdziekolwiek się zjawiała, ludzie zaczynali się bić. Na ogół o nią. To czasami naprawdę miłe.
* * *
Sable miał czarne włosy, równo przystrzyżoną czarną brodę i właśnie postanowił założyć korporację. Siedział przy drinku ze swoją księgową.
–Jak stoimy, Frannie?
– To nie do wiary. Dwanaście milionów egzemplarzy poszło jak woda.
Znajdowali się w lokalu znanym jako “Szóstka nad Szóstkami", na dachu wieżowca 666 Fifth Avenue w Nowym Jorku, co Sable'owi wydawało się trochę zabawne. Z okien restauracji można było podziwiać całe miasto, a całe miasto w nocy podziwiało rozjarzone trzy czerwone szóstki na każdej ścianie wieżowca. Był to najzwyklejszy numer parceli, ale doszedłszy do niego nie sposób było powstrzymać się od uśmiechu.
Przyszli do “Szóstek" wprost z małej, ekskluzywnej i potwornie drogiej restauracyjki w Greenwich Yillage, gdzie podawano wymyślne potrawy według najnowszych przepisów cuisine nouvelle:strączek fasoli, ziarnko groszku i plasterek piersi kurczaka na wykwintnym, kwadratowym talerzyku z porcelany.
Pomysł na taką restaurację zrodził się podczas ostatniego pobytu Sable'a w Paryżu.
Księgowa zmiotła swoją porcję w niespełna minutę i przez resztę obiadu podziwiała ornamenty na talerzu i sztućce. Od czasu do czasu spoglądała na innych gości jak wygłodzony ludożerca, któremu ślinka leci na myśl o dochodzącym na wolnym ogniu pieczystym. Naprawdę czuła się jak kanibal przed obiadem, co serdecznie rozbawiło Sable'a, bawiącego się szklanką z wodą mineralną Perrier.
– Dwanaście milionów? Całkiem nieźle, nieprawdaż?
– Wspaniale.
– Zakładamy korporację. Czas uderzyć w samo serce. W Kalifornię. Chcę mieć fabryki, lokale, wszystko i wszystkich. Cały ten motłoch. Oczywiście nie zarzucamy działalności wydawniczej, ale pora spróbować i czego innego. Mam rację?
Frannie przytaknęła.
– Zapowiada się ciekawie. Będzie nam potrzeba...
Przerwała w pół zdania, gdy przy ich stoliku stanął szkielet obciągnięty skórą i ubrany w najnowszy model sukni od Diora. Była tak chuda, że zdawało się, iż kości czaszki za chwilę przebiją okrywającą je skórę. Miała długie blond włosy i perfekcyjnie umalowane usta. Wszystkie matki na świecie pokazywałyby ją palcami, mówiąc do swoich pociech: Zobacz, tak będziesz wyglądać, jak nie zjesz sałatki. Wyglądała jak żywa i bardzo gustowna reklama organizacji pomocy głodującym.
Była najbardziej wziętą fotomodelką w Nowym Jorku. W ręku trzymała książkę.
– Bardzo przepraszam – zaczęła uprzejmie. – Proszę wybaczyć mi to najście, ale to z powodu pana książki. Zmieniła mnie i mój stosunek do życia. Czy zechciałby pan dać mi swój autograf?
Jej oczy patrzyły na niego błagalnie spod wspaniale umalowanych powiek.
Sable łaskawie skinął głową i wziął książkę.
Nie było żadnym zaskoczeniem, że go rozpoznała. Ciemnoszarymi oczami patrzył na czytelnika ze zdjęcia na tylnej stronie połyskliwej obwoluty. Jego dzieło nosiło tytuł: “Dieta bezpokar-mowa". Podtytuły brzmiały: “Chude jest piękne" oraz “Poradnik dietetyczny wszechczasów".
–Jak pani na imię? – zapytał Sable.
– Sherryl. Dwa r, jedno y i jedno 1.
– Jest pani podobna do jednego z moich bardzo, bardzo starych przyjaciół – powiedział swobodnie, z gracją wpisując dedykację na stronie tytułowej. – Proszę bardzo. Cieszę się, że podoba się pani. To miło mieć wielbicieli.
Dedykacja brzmiała następująco:
Sherryl,
(...) Miarka pszenice za grosz, a trzy miarki jęczmienia zagrasz, a nie szkodź oliwie i winu.
Obj. św. Jana 6:6 Dr Raven Sable
—Cytat z Biblii – objaśnił.
Z namaszczeniem zamknęła książkę i zgięta w głębokim ukłonie oddaliła się, dziękując któryś raz za książkę, która wniosła tyle nowych treści w jej życie itd., itd., itp.
Sable nigdy nie uzyskał tytułu doktora, który umieścił przed nazwiskiem całkowicie bezprawnie. W tamtych czasach nie istniały żadne akademie, a najmniej medyczne. Od razu dostrzegł, że modelka wkrótce zagłodzi się na śmierć. Dawał jej co najwyżej kilka miesięcy. Bezpokarmowa. Uporaj się z wagą raz na zawsze.
Tymczasem Frannie pracowicie stukała palcami w klawiaturę minikomputera. Robiła obliczenia do dalszej części planów Sable'a dotyczącej kompleksowej zmiany sposobu odżywiania i tradycji kulinarnej na całym Zachodzie. Minikomputer ów dostała w prezencie od szefa. Miał potężną pamięć i był bardzo, bardzo drogi, cienki i smukły. Sable uwielbiał wszystko, co cienkie i smukłe.
– Na początek proponuję kupić jakieś przedsiębiorstwo w Europie, nie wciągające nas w system podatkowy Liechtensteinu. Kierując fundusze przez Wielkie Kajmany do Luksemburga, a stamtąd do Szwajcarii, moglibyśmy wykupić fabryki w...
Sable nie słuchał. Przed oczyma stanęła mu restauracyjka w Greenwich Yillage. Przyszło mu na myśl, że jeszcze nigdy nie widział tylu wygłodniałych krezusów naraz.
Na jego twarzy pojawił się szczery, otwarty i szeroki uśmiech zadowolenia z wykonanej pracy. W istocie wszystko, co robił, robił dla zabicia czasu. Znał wiele sposobów zabijania czasu, a niekiedy ludzi.
* * *
Zdarzało się, że ludzie nazywali go White albo Blanc, albo Abus. Bywało, że zwracali się do niego per Kredziak, Białas, Weiss albo Bielajew. Znano go także pod setką innych nazwisk. Miał bladą cerę, popielatoblond włosy i jasnoszare oczy.
Na pierwszy rzut oka nie przekroczył trzydziestki. Na drugi rzut oka nie zasługiwał.
Idealny nikt. Jeden z wielu.
W przeciwieństwie do swoich dwóch kolegów nigdzie nie zdołał zagrzać miejsca.
Imał się rozlicznych zajęć we wszystkich ciekawszych miejscach na świecie.
Pracował na podrzędnych stanowiskach w elektrowni jądrowej w Czernobylu, w Windscale i na Wyspie Trzech Mil.
Był niezbyt ważnym, ale bardzo cenionym członkiem wielu instytucji naukowo-badawczych. Współpracował z konstruktorami silnika spalinowego, twórcami plastiku i puszek do napojów gazowanych.
Miał “złote ręce".
Nie zwracał niczyjej uwagi. Nie rzucał się w oczy i doskonale wtapiał się w otoczenie. Rozważając rzeczdokładniej, można by to ująć tak: wprawdzie był jednym z wielu pracowitych kółek wielkiego mechanizmu, z których każde ma swoje miejsce i robi co do niego należy – ale kogo, oprócz zegarmistrza, interesują trybiki w kopercie zegarka? Może któregoś dnia spotkaliście go, nawet zamieniliście kilka słów, ale czy ktoś z was pamięta tę pospolitą twarz?
Obecnie płynął do Tokio jako majtek w załodze wielkiego tankowca.
Kapitan spał pijany w kajucie. Pierwszy oficer był w dziobowej, a drugi w kuchni. To w zasadzie cała załoga, gdyż statek był całkowicie zautomatyzowany. Człowiek nie miał tu wiele do roboty.
Jednak jeśli ktoś na mostku przypadkiem nacisnął przełącznik awaryjnego opróżniania zbiorników, automatyczny system kontroli
otwierał wszystkie zawory i wylewał olbrzymią ilość czarnej mazi do morza. Uwolnione miliony ton ropy czyniły spustoszenie wśród ptaków, ryb, zwierząt, roślin i ludzi w pobliżu miejsca wycieku. Oczywiście statek był wyposażony w wielokrotne systemy zabezpieczające, ba, zabezpieczenia tych zabezpieczeń. Ale co z tego?
Po katastrofie przeprowadzano długie dochodzenia, ale nawet po ich zakończeniu i analizie trudno było wskazać winnego, wobec czego stosowano dżentelmeński podział odpowiedzialności. Z tym, że kapitana oraz pierwszego i drugiego oficera wyrzucano z wilczym biletem.
Z bliżej nie znanych powodów nikt dotychczas nie zwrócił uwagi na marynarza White'a, który pełnił wachtę na parowcu trampingowym w połowie drogi do Indonezji. W ładowniach piętrzyły się zardzewiałe metalowe beczki wypełnione wyjątkowo toksycznym herbicydem.
* * *
Był jeszcze ktoś INNY. Na placu w Kumbolalandii. W restauracjach. W rybach i w powietrzu, i beczkach z preparatem chwastobójczym. Na drogach i w domach, w pałacach i w lepiankach.
Nigdzie nie czuł się obco. Wszędzie czuł się jak u siebie i nie było od niego ucieczki. Robił to, co zawsze szło mu najlepiej i to, co robił, było tym, czym był on sam. Nie czekał. Działał.
ROZDZIAŁ IV
Pani Harriet Dowling wróciła do domu z niemowlęciem. Uległa argumentom siostry Faith Prolix brzmiącym o wiele bardziej przekonująco niż sugestie siostry Mary i po konsultacji telefonicznej z mężem postanowiła dać dziecku imię Warlock.
Jego ekscelencja attache kulturalny wrócił tydzień później i ujrzawszy potomka, ogłosił wszem i wobec, że jest on kubek w kubek podobny do wszystkich jego przodków po mieczu. Polecił sekretarce znaleźćstosowną niańkę, najlepiej przez ogłoszenie w “The Lady".
Crowley widział film “Mary Poppins" w telewizji podczas świąt Bożego Narodzenia (rzecz jasna, przyłożył rękę do wielu produkcji telewizyjnych, ale prawdziwej satysfakcji doznał dopiero w czasie pierwszej edycji teleturnieju “Skojarzenia"), zaś obecnie przemyśli-wał, jak spowodować huragan z gradobiciem, który malowniczo rozpędziłby tłumy tłoczące się przed frontowymi drzwiami rezydencji attache w Regents Park.
Ostatecznie zadowolił się rozwiązaniem w postaci strajku pracowników metra, toteż gdy nadeszła pora, do rezydencji przybyła tylko jedna niania.
Miała na sobie tweedowy kostium i subtelne kolczyki z pereł. Wjej wyglądzie było coś, co poufnym półgłosem podpowiadało, że jest profesjonalistką wysokiej klasy. Mówiła półgłosem, jak angielscy kamerdynerzy w operach mydlanych. Tym samym półgłosem przechodzącym w znaczące chrząknięcia i brzemienne pauzy przekazywano informacje, iż osoba będąca przedmiotem rozmowy ma bardzo osobisty stosunek do gadżetów, które reklamuje w tygodnikach dla dorosłych.
Skromne buty na płaskim obcasie skrzypiały, gdy szła żwirową alejką do drzwi. Obok człapało śliniące się, szare psisko z żarłocznym błyskiem w przekrwionych ślepiach, które wściekle strzelały na boki.
Gdy dotarła do drzwi, przez jej twarz przemknął nieznaczny cień złego uśmiechu. Dzwonek zabrzmiał posępnie.
Otworzył jej kamerdyner z tak zwanej starej szkoły[16].
– Na imię mi Ashtoreth. Jestem opiekunką do dziecka. A to jest Korsarz – powiedziała, wskazując na psisko, które zmierzyło kamerdynera fachowym wzrokiem i najwyraźniej rozważało, gdzie zakopać jego ogryzione kości.
Zostawiła psa w ogrodzie i po błyskotliwej rozmowie wstępnej, satysfakcjonującej obie strony, pani Dowling zaprowadziła ją do nowego podopiecznego.
–Jaki on śliczny – powiedziała niania z wymuszonym, antypatycznym uśmiechem. – Tylko popatrzeć, jak zechce mieć rowerek na trzech kołach.
Dziwnym zbiegiem okoliczności jeszcze tego samego dnia na służbę został przyjęty kolejny pracownik. Był ogrodnikiem i wkrótce okazał się zdumiewająco biegły w swoim fachu. Jakoś nikogo nie dziwiło, ba, nikt nie zwrócił najmniejszej uwagi na to, że nigdy nie widziano w jego rękach grabi czy sekatora. Nikt nie widział, żeby odganiał stada nieproszonych ptasich gości, które kłębiły się wokół niego. Widziano go jedynie siedzącego w cieniu drzew, a klomby, trawniki i ogród wciąż były wypielęgnowane i pełne kwiatów.
Kiedy Warlock zaczął pewnie poruszać się na dwóch nogach i kiedy niania miała wolne popołudnie, często odwiedzał ogrodnika.
– Widzisz, to jest braciszek ślimaczek. A tutaj to siostrzyczka owocówka jabłkóweczka. O, jest i turkucik podjadeczek. Pamiętaj, dziecino, byś na wszystkich drogach życia swego kochał i szanował wszystkie żywe stworzenia – mawiał ogrodnik.
– A niania mówi, że fsystko co żyje beńdzie tylko dywanem pod moje nóżki, panie Flancisku – odpowiedział malec, gładząc czule braciszka ślimaczka i wycierając rączki w kombinezonik a la Żaba Kermit.
– Nie słuchaj tej kobiety – mówił wówczas Franciszek – słuchaj mnie.
Wieczorem niania Ashtoreth śpiewała Warlockowi kołysankę:
Na Wariacka ze dna piekieł ;
oczko taty mruga baje, baje się bajeczka
nie krótka, nie długa.
Opowiadała także bajeczkę:
Było solne świnek pięć
Pierwsza do piekła ma chęć.
Druga i trzecia mieska podjeść chciała
Czwarta dziewicę, choć była zjełczała.
A piąta, by zginął jej zięć.
– A blat Flancisek mówi, ze mam być dobly, żyć cnot... not... li-wie, kochać fsystkie zwiezontka.
– Nie słuchaj tego mężczyzny, kochanie – odpowiadała niezmiennie niania i kładąc malca do łóżeczka, dodawała: – Słuchaj mnie. I tak to szło.
Układ sprawdzał się znakomicie. Nieustanny remis. Niania, co prawda, sprawiła chłopcu dziecinny rowerek na trzech kółkach, ale nijak nie zdołała go nakłonić, by jeździł po domu. Poza tym Warlock bał się Korsarza.
Gdzieś daleko Crowley regularnie spotykał się z Azirafalem. Spotkania odbywały się w londyńskich piętrusach na górze, w galeriach i na koncertach. Porównywali notatki i spostrzeżenia i uśmiechali się z zadowoleniem.
Kiedy Warlock skończył sześć lat, niania odeszła, zabierając Korsarza. Tego samego dnia ogrodnik złożył wymówienie. Odchodzili posępnie, zmęczonym krokiem, bez wigoru i zapału, z którymi przybyli.
Ciężar edukacji Warlocka powierzono dwóm guwernerom. Pan Harrison uczył go o wodzu Hunów Attyli, o Draculi z Transylwanii i Ciemnych Stronach Ludzkiej Duszy[17]. Próbował także nauczyć Warlocka wygłaszania przemówień jątrzących umysły, mącących w głowach i porywających miliony ludzi.
Pan Cortese nauczał o Florence Nightingale[18], Abrahamie Lincolnie oraz jak rozumieć i doceniać piękno sztuki. Próbował uczyć go także o wolnej woli, wyrzeczeniu, nieczynieniu drugiemu co tobie niemiłe.
Obydwaj czytali chłopcu długie ustępy z Apokalipsy św. Jana. Mimo usilnych starań obydwu, Warlock zaczął objawiać pożałowania godne zacięcie do matematyki. Guwernerzy nie byli zadowoleni z postępów chłopca.
Dziesięcioletni Warlock lubił baseball, klocki lego i trarisfor-mers, czyli zamaskowane roboty. Zbierał znaczki i uwielbiał bananową gumę do żucia. Z zapałem czytał komiksy, oglądał filmy rysunkowe i szalał na ulubionym beemiksie.
Crowley był w kłopocie.
Siedział z Azirafalem w kafeterii British Museum. Był to cichy zakątek dla znużonych piechurów zimnej wojny. Przy stoliku z lewej dwóch Amerykanów, sztywnych jakby kij połknęli, podawało ukradkiem niepozornej brunetce w ciemnych okularach neseser pełen niewiadomego pochodzenia dolarów. Po prawej zastępca szefa MI7 spierał się z miejscowym rezydentem KGB o to, kto ma zatrzymać rachunek za herbatę i rogaliki.
Crowley w końcu powiedział głośno to, o czym nawet bał się pomyśleć przez ostatnie dziesięć lat.
– W moim odczuciu on jest cholernie normalny. Azirafal włożył do ust kolejną łyżkę przypalonej jajecznicy, spłukał niesmak kawą i wytarł usta serwetką.
– To mój dobry wpływ – rozpromienił się. – Albo jak wolisz punkt dla tego, komu się należał. Czyli dla moich. Crowley pokręcił głową.
– Biorę to pod uwagę. Ale spójrz, on powinien teraz próbować okręcić sobie świat wokół palca. Ustawiać sprawy po swojemu i tak dalej. Chociaż nawet nie musi próbować. Zrobi to bezwiednie. Widziałeś jakieś oznaki, że tak jest?
– No... nie, ale...
– Powinien być jak wulkan budzący się ze snu.
– Nic takiego nie zaobserwowałem, ale...
– Jest zbyt normalny – stwierdził Crowley, bębniąc palcami po stole. – To mi się nie podoba. Coś tu nie gra. Sam nie dam rady tego rozwikłać.
Azirafal poczęstował się bezą z talerzyka Crowleya.
– Przecież on dopiero dorasta. Nie zapominaj, że przez cały czas był pod bardzo silnymi wpływami. Crowley westchnął.
– Mam nadzieję, że będzie wiedział, co zrobić z diabelskim psem.
Azirafal uniósł brwi.
– Z diabelskim psem?
– Na jedenaste urodziny. Wczoraj wieczorem dostałem wiadomość z Piekła.
Wiadomość nadeszła, gdy oglądał swój ulubiony program w telewizji. Aż dziesięć minut zajęło im przekazanie tego, co mogli powiedzieć w dwóch zdaniach i – zanim wrócił normalny dźwięk – Crowley stracił wątek.
– Wysyłają mu diabelskiego psa. Żeby go strzegł i bronił. Największego, jakiego mają.
– Czy nagłe zjawienie się wielkiego czarnego psa nie wzbudzi niepotrzebnych komentarzy? Ze strony rodziców chociażby?
Crowley wstał gwałtownie, następując na nogę bułgarskiego attache kulturalnego, który prowadził ożywioną rozmowę z naczelnym kustoszem Jej Królewskiej Mości.
– Nikt nie zauważy. Niczego. Takie są realia, aniele. A mały Warlock zrobi z nim, co będzie chciał. Świadomie albo i nie.
– Kiedy pies ma przybyć? Ma już imię?
–Już mówiłem. Na jedenaste urodziny, o trzeciej po południu. Będzie to robić wrażenie, że chłopiec go przygarnął. Potem nada mu imię. Ważne jest, żeby zrobił to osobiście. Wtedy wszystko nabierze sensu. Imię w guście Morderca, Zbój, Zbir, Gangster.
– Będziesz na miejscu? – zapytał anioł od niechcenia.
– Nie stracę ani chwili. Mam nadzieję, że chłopcu nie dolega nic poważnego. Reakcja na psa powinna sporo wyjaśnić. Byłoby dobrze, gdyby go odpędził albo przynajmniej się przestraszył. Ale jeśli nada psu imię, przegraliśmy. Będzie miał w sobie całą potęgę, a Armageddon tuż, tuż.
Azirafal pociągnął łyk wina, które ze zbyt wytrawnego Beaujolais zmieniło się w lekkie, subtelne Chateau Lafitte, rocznik 1975.
– Sądzę, że dotrzymam ci towarzystwa.
ROZDZIAŁ V
Był gorący sierpniowy dzień. Nad Londynem wisiało ciężkie, wilgotne, cuchnące spalinami powietrze. Na przyjęciu z okazji jedenastych urodzin Warlocka goście dopisali.
Przybyło dwudziestu chłopców i siedemnaście dziewcząt, a także pokaźna grupa ostrzyżonych najeża dżentelmenów w jednakowych, ciemnych garniturach szytych na miarę kabury. Przybył także pokaźny sznur dostawców łakoci prowadzony przez czarnego przedpotopowego bentleya.
Wprawdzie Harveya i Wandę, parę zawodowych wodzirejów dziecięcych zabaw, powalił nagle nieznany wirus birmańskiej grypy, ale ku ogólnemu zaskoczeniu natychmiast udało się zorganizować zastępstwo w osobie iluzjonisty-prestidigitatora.
Prawie każdy ma jakieś hobby. Mimo nalegań Crowleya, Azirafal postanowił zrobić użytek ze swojego.
Był bardzo dumny ze swoich umiejętności prestidigitatora. Pobierał nauki w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia u samego Johna Maskelyne'a. Przez cały rok pilnie ćwiczył gibkość palców, manipulacje z monetą i wyciąganie królika z pustego cylindra. Mniemał, że należy do czołówki. Rzecz jednak w tym, że chociaż potrafił wykonać numery, które wprawiłyby w osłupienie najwyższe władze zrzeszenia Mistrzów Czarnej Magii, nigdy nie uciekał się podczas występów do swoich wrodzonych umiejętności, a to poważnie osłabiało jakość przedstawienia. Zaczynał żałować, że zaprzestał systematycznych ćwiczeń.
Pocieszał się jednak, że znajomość iluzji to, w jego przypadku, jak jazda na rowerze. Kto raz się nauczył, nigdy nie zapomina. Co prawda czarnoksięską pelerynę pokryła gruba warstwa kurzu, ale gdy ją założył, od razu poczuł się lepiej. Nawet zaczął mówić żargonem.
Twarze bez wyrazu patrzyły na niego z lekceważącym niezrozumieniem. Crowley, stojący w białym uniformie za bufetem, chciał się zapaść pod ziemię ze wstydu.
– A teraz uwaga, dziewczęta i chłopcy! Widzicie mój cylinder? Stary i pognieciony, prawda? Toż to rupieć, nie cylinder, powie niejedno z was. Proszę, tu nic nie ma i tu nic nie ma. Jest pusty? Jest. Oczywiście, że jest. Ale zaraz... chwileczkę... co tu...? Kto tu...? Co to za gość? Ach, toż to nasz stary znajomy, królik Harry! Skąd się tu wziąłeś, przyjacielu?
– Siedział ci w kieszeni – stwierdził Warlock, a pozostali skinęli potakująco głowami. Za kogo ich uważał? Za dzieci, czy co?
Azirafal przypomniał sobie wskazówkę Maskelyne'a, jak reagować na bezczelnych antyklakierów. Obróć to w żart ptasi móżdżku – mawiał mistrz. – Do ciebie mówię, panie Wyrwiśmiech (był to artystyczny pseudonim Azirafala). Rozśmiesz ich, a wszystko ujdzie ci na sucho.
– Oho, ho! To ty znasz sztuczkę z cylindrem, chłopcze? – wykrztusił. Dzieci patrzyły beznamiętnie.
– Jesteś do bani – stwierdził Warlock. -Ja chciałem kreskówki.
– On ma rację. Jesteś do niczego – powtórzyła jak echo dziewczynka uczesana w koński ogon. -1 pewnie zboczeniec.
Zrozpaczony Azirafal spojrzał na Crowleya. Jego zdaniem Warlock zdradzał wystarczające oznaki zepsucia wpływami piekielnymi. Zatem im prędzej pojawi się piekielny czarny pies, tym lepiej, bo wtedy będą mogli spokojnie zabraćsię jak najdalej stąd.
– A teraz uwaga, uwaga! Czy ktoś z was, najmilsi, ma może przy sobie coś takiego, jak srebrna trzypensówka? Nie, paniczu? Cóż to wobec tego wystaje panu zza ucha?
– Na moich urodzinach były kreskówki – ogłosiła bezceremonialnie dziewczynka z końskim ogonem. – I dostałam transfor-mersa i konia na biegunach, i taki pojazd, co sam skręca, i czołg na radio, i...
Crowley jęknął. Przyjęcia dziecięce to imprezy, na które żaden anioł mający choć kroplę oleju w głowie nie poszedłby za żadne skarby. Piskliwe dziecinne głosiki rozbrzmiały z cyniczną wyrachowaną radością, gdy Azirafalowi wypadły z kieszeni trzy metalowe kółka, które dopiero miał połączyć.
Crowley odwrócił głowę i zatrzymał wzrok na stosie prezentów. Spomiędzy paczek spojrzało na niego dwoje paciorkowatych oczu.
Nie doszukał się w nich czerwonego blasku. Człowiek nigdy nie był pewien swego, kiedy miał coś do załatwienia z piekielnymi urzędnikami. (Pies kanapowy, pies obronny czy piesek preriowy to dla nich tylko pies. Całkiem możliwe, że przysłali skoczka pustynnego – też zwierzę, a ich rozliczają od sztuki).
Ten wyglądał normalnie. Mieszkał sobie spokojnie, w klatce pełnej kulek, dźwigni, kładek, drabinek i innych pomysłowych urządzeń, z których oprawcy czasów wielkiej inkwizycji byliby dumni. Na szczęście nie mieli wtryskarki i polistyrenu.
Crowley spojrzał na zegarek. Nie przyszło mu do głowy zmienić baterię, która wylała się trzy lata temu, a mimo to zegarek wskazywał dokładny czas. Była za dwie trzecia.
Azirafal zaczynał tracić głowę.
– Czy ktoś z was, szanowna publiczności, ma może chusteczkę do nosa? Nie?
Za czasów królowej Wiktorii rzecząnie do pomyślenia było nie mieć chusteczki do nosa, sztuczka zaś miała polegać na wyczarowaniu z takowej gołębia, który – notabene —od pewnego czasu dziobał nerwowo nadgarstek Azirafala. Bez chusteczki ani rusz. Anioł próbował bezskutecznie ściągnąć na siebie uwagę Crowleya. Wreszcie w odruchu desperacji wskazał jednego z ochroniarzy, który drgnął zaniepokojony.
– Ty. Tak, ty, w garniturze. Podejdź tu. A teraz, jeśli dobrze poszukasz w wewnętrznej kieszeni marynarki, to z pewnością znajdziesz piękną, jedwabną chusteczkę.
– Nie, psze pana. Obawiam się, że nie, psze pana – odparł strażnik, patrząc przed siebie.
Azirafal rozpaczliwie puszczał oczka.
– Ależ mój drogi, sprawdź. Proszę.
Ochroniarz sięgnął do kieszeni. Powód nagłego zdziwienia na twarzy objawił się niebawem zebranym w postaci żółtej jedwabnej chusteczki z koronkowym obszyciem. W tej samej chwili Azirafal zorientował się, że pomysł z koronką był chybiony, gdyż przy wyjmowaniu zaczepiła o rewolwer, a ten wyskoczył z kabury, zawirował w powietrzu i wylądował ciężko w środku misy z galaretką.
Zerwały się frenetyczne oklaski.
– No, to już coś! – stwierdził koński ogon. Warlock przebiegł przez pokój i chwycił rewolwer.
– Ręce do góry, psie syny – zawołał radośnie.
Ochroniarze znaleźli się w kłopotliwym położeniu.
Kilku niepewnie sięgało po broń, pozostali starali się niezauważalnie zbliżyć lub odsunąć od uzbrojonego chłopca. Dzieci, jak jeden mąż, zaczęły domagać się rewolwerów. Odważniejsze próbowały nawet zabrać je ochroniarzom.
i y Ktoś rzucił galaretką w Warlocka.
Chłopiec pisnął i pociągnął za spust.
Magnum .32 w wersji dla CIA to model ciężki i potwornie skuteczny. Bez trudu przerzuca słonie przez ulicę, a pechowiec, który znalazł się na trasie pocisku, natychmiast zmienia się w czerwoną mgiełkę, kilka strzępów i trochę papierkowej roboty dla biura ewidencyjnego.
Azirafal mrugnął.
Z lufy rewolweru wystrzelił cienki strumień wody. Trafił w Crowleya, który spoglądał przez okno na ogród i szukał wielkiego czarnego psa. <. Azirafal zmieszał się.
W tej chwili duża kremówka wylądowała mu na twarzy.
Dochodziło pięć po trzeciej.
Nieznacznym ruchem dłoni zmienił pozostałe rewolwery w sikawki i wyszedł.
Crowley odnalazł go na chodniku przed rezydencją, gdy z zakamarków fraka usiłował wydostać wymiętego gołębia.
– Za chwilę będzie za późno – stwierdził anioł.
– To widzę. Za głęboko chowasz rekwizyty – odparł Crowley.
Wyjął śniętego gołębia z fałdów i chuchnięciem przywrócił go do życia. Ptak zagruchał i odfrunąl. Teraz będzie po trzykroć ostrożniej szy.
– Nie chodzi o gołębia, ale o psa. Spóźnia się. Crowley pokręcił głową w zamyśleniu.
– Zobaczymy.
Otworzył drzwi samochodu i włączył radio.
I should be so lucky – lucky– lucky – lucky, I should be so lucky inWITAJ CROWLEY!
– Cześć, kto mówi?
– DAGON, MISTRZ KARTOTEKI, PAN OBŁĘDU I WICE-KSIĄŻĘ SIÓDMEJ TORTURY. CZYM MOGĘ SŁUŻYĆ?
– Psem piekielnym. Chciałem tylko, hm, upewnić się, że wyruszył bez kłopotów.
– DZIESIĘĆ MINUT TEMU. DLACZEGO PYTASZ? JESZCZE NIE DOTARŁ? COŚ SIĘ STAŁO?
– Skądże. Nic się nie stało. Wszystko okay. Oho, chyba jest. Dobry piesek. Śliczny piesek. Wspaniały. Postaraliście się. Miło się z tobą gawędzi, Dagon. To na razie.
Wyłączył radio.
Spojrzeli na siebie. Z rezydencji dobiegł donośny huk wystrzału i brzęk tłuczonego szkła.
– Do licha – Azirafal nieudolnie wymamrotał przekleństwo. Nie zaklął ani razu przez sześć tysięcy lat i nie miał zamiaru uczyć się tej sztuki. – Chyba jednego przeoczyłem.
– Psa nie ma – stwierdził Crowley.
– Psa nie ma – powtórzył jak echo Azirafal.
–.Wsiadaj'– powiedział diabeł i westchnął. – Musimy porozmawiać. Aha... Azirafalu?
–Tak?
– Zanim wsiądziesz, zetrzyj z twarzy tę cholerną kremówkę, dobrze?
* * *
Był upalny, spokojny sierpniowy dzień. Z dala od centrum Londynu. Za to w pobliżu Tadfield przydrożne chwasty uginały się pod ciężarem grubej warstwy kurzu i zaschniętego błota. Zewsząd dobiegało letnie brzęczenie pszczół zapracowanych wśród krzewów. W powietrzu unosił się zapach świeżo odgrzanej stęchlizny.
Rozległa się nagle wrzawa tysięcznych tłumów skandujących “Niech żyje" i szybko zamilkła.
Na drodze zmaterializował się czarny pies.
Z pewnością pies. Miał wszystkie cechy psa.
Istnieją psy, na widok których nasuwa się nieodparte spostrzeżenie, że – mimo racjonalnych argumentów popartych wybitnymi osiągnięciami zwolenników teorii ewolucji – wystarczą dwa dobre śniadania, by pies stał się z powrotem wilkiem. Takie psy podchodzą pewnym, zdecydowanym krokiem. Sprężyste mięśnie grają pod skórą, gotowe do skoku. Z pyska śmierdzi, a gdy stojący opodal właściciel informuje słodkim głosem, że to stary pieszczoch, więc każ mu odejść, gdy zacznie się naprzykrzać, w przymrużonych ślepiach zapalają się ogniki rodem z plejstocenu.
Z tego psa wyrósłby na pewno przyzwoity kanapowiec lub pod-kanapowiec, a jego jedynym hobby byłoby ogryzanie gumowej kości w niszy za wersalką.
Z przepastnego gardła dobywał się dudniący, złowrogi warkot, który milknie tylko wtedy, gdy szczęki zacisną się na gardle ofiary. Cieknąca z pyska ślina utworzyła kałużę na asfalcie. Zrobił kilka kroków i węszył. Nasłuchiwał, strzygąc uszami. Z daleka dobiegły go ludzkie głosy. A najbardziej jeden głos. Głos należał do chłopca, ale był to głos, któremu miał być posłuszny i nie śmiał się sprzeciwiać. Pójdzie za nim, jeśli głos powie “chodź" i zabije, jeśli głos rozkaże “zabij". Głos Jego Pana[19].
Przeskoczył żywopłot i ruszył przez łąkę. Pasący się spokojnie rasowy buhaj zmierzył wzrokiem przybysza, rozważył szansę i szybko odbiegł w drugi koniec pastwiska. Głos dochodził z rzadkiego zagajnika. Czarny pies tocząc ślinę, podczołgał się bliżej.
Inny głos powiedział:
– A właśnie że nigdy. Zawsze mówisz, że on to zrobi, a nigdy nie robi... Myślałby kto, że twój tata kupi ci zwierzaka. Nie ma mowy. A jak ci kupi, to pewnie nic ciekawego. Pewnie patyczaki. Bo twój tata myśli, że to ciekawe.
Słysząc to, czarny pies zrobił ruch będący psim odpowiednikiem wzruszenia ramionami, ale natychmiast stracił zainteresowanie mówiącym, bo oto odezwał się jego Pan.
– Będę miał psa.
– Co ty powiesz? A skąd wiesz, że to będzie pies?! Przecież nikt nie mówił, że dostaniesz psa. I zobaczysz, twój tata będzie ciągle gadał, ile toto je.
– Przeważnie kocierpkę – wtrącił trzeci głos. Był bardziej afektowany niż dwa poprzednie. Należał do kogoś, kto przed sklejeniem plastikowego samolotu nie tylko odetnie, oczyści i posegreguje części według załączonej instrukcji, ale także starannie pomaluje to, co ma być pomalowane oraz rzecz jasna, skrupulatnie wyliczy czas schnięcia farby. To tylko kwestia czasu, kiedy ten głos będzie należał do biegłego księgowego.
– Wcale że nie je kocierpki. Tylko nie mów, że widziałeś, jak pies je kocierpkę.
– Nie pies, tylko patyczaki. Naprawdę to bardzo ciekawe robaki. Jak mają gody, to się zjadają.
Zapadła cisza. Pies podczołgał się bliżej i zobaczył, że głosy dochodzą z jamy.
Zagajnik krył kredowy kamieniołom, z rzadka porośnięty dziką winoroślą i kolczastymi krzewami. Stary, ale nie opuszczony. Używany głównie przez deskorolkarzy i cyklistów juniorów, którzy po wielogodzinnych szaleństwach na gładszych odcinkach rumowiska w pełni zasługiwali na tytuł Mistrza Startego Kolana.
Postrzępiona lina do niebezpiecznej wspinaczki zwisała z grubszej gałęzi... Tu i ówdzie leżały kawałki zardzewiałego żelastwa i spróchniałych desek. Niektóre malowniczo wkomponowane w gałęzie drzew. Z kępy pokrzyw dumnie sterczała osmalona tabliczka “Triumph Herald Estate".
W przeciwnym końcu plątanina drutów, prętów i kółek świadczyła, że w tym miejscu znajdowała się kiedyś filia słynnego londyńskiego złomowiska zwanego Zapomnianym Cmentarzyskiem, gdzie kończyły żywot koszyczki i wózki z supermarketów.
Miejsce to było rajem dla dzieci. Dorośli mówili o nim Wilczy Dół.
Spoglądając przez pokrzywy, pies ujrzał w środku wyrobiska cztery postacie. Siedziały na nieodłącznym składniku wszystkich tajnych narad – na skrzynce po mleku.
– A właśnie że nie.
– A właśnie że tak.
– A właśnie że nie – powtórzył pierwszy głos. Miał wyższy tembr i należał do dziewczynki. Brzmiały w nim nutki grozy i fascynacji.
– A właśnie że tak. Jak bonie-dydy. Jak wyjeżdżaliśmy na urlop, to miałem sześć sztuk w słoiku. No i zapomniałem zmienić im ściółkę i kocierpkę i jak żeśmy wrócili, to w słoju był tylko jeden taki gruby.
– Ee tam... To nie patyczaki, tylko modliszki. Ja raz widziałem w telewizji, jak taka duża samica zjadła tego drugiego, a on nic nie powiedział. Nawet się nie ruszył.