Текст книги "Echo z otchłani"
Автор книги: Remigiusz Mróz
Жанры:
Космическая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 18 (всего у книги 20 страниц)
– Nie.
– Nie?
– Sam przecież udowodniłeś, że pozostała niezmienna – powiedział Hallford, a jego głos stał się bardziej szorstki. – Wszystkie zmiany, których twoim zdaniem dokonałeś, podróżując w tunelach na Rah’ma’dul, sprawiły, że ostatecznie rozegrało się to dokładnie tak, jak na początku.
Håkon skinął głową.
– Co konkretnie się teraz zmieniło? – zapytał Lindberg.
– Zbyt wiele, bym zdołał ci o wszystkim powiedzieć.
– W ten sposób nie przekonasz mnie, że linia czasu wymaga naprawy.
– Sądziłem, że w ogóle nie będę musiał cię przekonywać.
Lindberg uśmiechnął się pod nosem.
– Więc liczyłeś, że ot tak ci uwierzę?
– Posiadacze żyją w symbiozie, Håkon. Nie mamy powodu, by sobie nie ufać.
– Jedyna osoba, z którą żyję w symbiozie, to Ellyse.
– Niezupełnie.
Skandynaw po raz pierwszy pomyślał o tym, że wszystkie te widma musiały być nieustannie połączone z jego jaźnią. Widziały to, co on widział, czuły to, co czuł… były z nim podczas najintymniejszych chwil. Na tym polegała ich nieśmiertelność, uzmysłowił sobie Lindberg. Nie musiał nawet pytać, czy jego spostrzeżenia są prawidłowe. Wiedział, że tak jest.
– Musisz mi zaufać – odezwał się po chwili Hallford.
– Najpierw ty musisz pokazać, że ufasz mnie – odparował Håkon. – Co się zmieniło przez Ellyse i Sang?
Kocmołuch – czy raczej to, co z niego zostało – dał krok w tył, a potem znikł w pochodzie zjaw. Po chwili ich szepty stały się coraz głośniejsze, raz po raz rozbrzmiewało rzężenie, ale Skandynaw nadal nie był w stanie wyłowić pojedynczych słów.
Miał wrażenie, że dochodzą z samej głębi nieistnienia, że są jedynie echem z otchłani.
Czekał, dostrzegając, że widma poruszają się coraz wolniej. W końcu się zatrzymały, a potem Hallford znów wyłonił się z szeregu.
– W wymiarze, który cię interesuje, zaszła jedna istotna zmiana – odezwał się. – Ludzkość przestała istnieć. Zamiar Ellyse nie został osiągnięty.
– Niemożliwe.
– Wasze statki zostały unicestwione na orbicie Rah’ma’dul – zaczął Gideon. – Ale zanim Diamentowi to zrobili, mieli z tobą i Ev’radatem nie lada problem. Wprawdzie wasz plan się nie powiódł, ale Yan’ghati udowodnili, że stanowią zagrożenie. Podobnie jak Ziemianie. Pojawiliście się jako nowy element, z którym trzeba się liczyć. Diamentowi postanowili pozbyć się zagrożenia.
Håkon czekał w milczeniu na dalszy ciąg.
– Wysłali całą armadę na Ziemię. Obrócili planetę w pył, zanim jeszcze rozpoczęły się problemy z terraformacją. Jak więc widzisz, główny motyw Ellyse doprowadził do zupełnej zagłady ludzkości.
Lindberg patrzył na jego demoniczne oblicze i zastanawiał się, na ile może mu wierzyć.
– Przenikamy twoje myśli, Håkon. Pamiętaj o tym.
– Co?
– Widzimy, co ty widzisz, czujemy, co czujesz… i trafiają do nas twoje myśli.
– Bynajmniej sobie tego nie życzę.
– Obawiam się, że nie masz wyboru.
W tej chwili tak naprawdę niespecjalnie go to interesowało. Większą uwagę skupiał na tym, co może zrobić – i co powinien zrobić.
– Wierz mi, że gdyby była inna możliwość zapobiegnięcia katastrofie, nie wzywalibyśmy cię przed nasze oblicze. Wymagało to podjęcia wielkiego ryzyka… i jeszcze większego wysiłku.
– O jakiej katastrofie mowa? – zapytał Lindberg, wbijając wzrok w puste oczodoły. – Wątpię, by Ziemia była dla twoich kumpli tak istotna jak dla nas.
– Masz rację.
– Więc?
– To, czego dokonaliście z Ev’radatem, było wielkim zwycięstwem Yan’ghati. Bez niego ruch oporu przestał się rozwijać, co miało poważne konsekwencje w kolejnych wiekach i ostatecznie doprowadziło do zdarzeń, które nie powinny zajść.
– To znaczy?
– Skup myśli na własnej planecie, Håkon.
– Chcę znać cały obraz.
– Ten obraz wykracza poza ramy galaktyki.
– Nie szkodzi.
Głosy naraz umilkły, a Lindberg poczuł nieprzyjemne zimno oplatające ciało. Wydawało mu się, że wszystkie widma skupiły wzrok na jego oczach.
– Dowiesz się wszystkiego, gdy do nas dołączysz – odparł Gideon. – A stanie się to już niedługo.
– Znaczy…
– To wszystko, co mogę ci wyjawić.
– I do tej pory mam po prostu wam zaufać?
– Tak.
Skandynaw toczył wzrokiem po cieniach. Szukał potwierdzenia, że wszystko, co usłyszał, jest prawdą – wiedział jednak, że go nie uzyska. Wiedział też, że ostatecznie postąpi tak, jak mu polecą. Mieli nad nim przewagę – i tylko dzięki nim mógł wejrzeć w przyszłość.
– W porządku – odezwał się w końcu. – Co proponujecie?
13
Håkon przypuszczał, że niełatwo będzie przekonać Ellyse. Szybko uzmysłowił sobie jednak, że była skłonna uwierzyć w słowa Hallforda szybciej niż on. Gdy skończył relacjonować jej wszystko, czego doświadczył, spuściła wzrok, a potem kiwnęła głową.
Przez godzinę trwała w milczeniu, nie odpowiadając na pytania Lindberga. Dopiero potem odezwała się słabym głosem:
– Powinnam była wiedzieć, że nie uda mi się wygrać z czasem.
– To nie twoja wina. Zrobiłaś, co mogłaś.
– Ale powinnam była wiedzieć, prawda?
– Wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej. Zresztą nadal może.
Nozomi spojrzała na niego z nadzieją w oczach.
– Naprawdę myślisz, że możemy ocalić Ziemię?
– Posiadacze twierdzą, że tak.
Wyraźnie się wzdrygnęła. Opowiadając jej o nich, nie pominął niczego. Zdała sobie sprawę, że te istoty znają każdy cal jej ciała tak dobrze jak on. Że ilekroć się kochali, nie byli sami. I nigdy nie będą.
Håkon spuścił wzrok i przez chwilę się nie poruszał. Potem podniósł spojrzenie na Ellyse. Czas odcisnął piętno na jej obliczu – kąciki ust nieco opadły, wokół oczu pojawiły się zmarszczki, a włosy stawały się coraz rzadsze. Jego czas oszczędzał. Koncha dbała o długowieczność nosiciela.
– Byłam przekonana, że ich ratujemy…
– Wiem.
Potrząsnęła głową.
– Jak to zmienić? Z pomocą kapsuły?
– Nie. Ona, jak każde inne urządzenie mogące zaginać czasoprzestrzeń, będzie monitorowana. W ten sposób pilnują, czy…
– Wiem, już mówiłeś – przerwała mu, podnosząc się z fotela. Stanęła tuż przed nim, a potem ujęła go za ręce. – Więc jak?
– Chcą, byśmy zostali w tym czasie.
– Po co?
– Mają pewien plan. Długofalowy.
Błysk zrozumienia pojawił się w jej oczach. Nagle zdała sobie sprawę, dlaczego całą swoją opowieść wygłaszał tak przybity. Ścisnęła mocniej jego dłonie.
– Håkon… – powiedziała. – Czy ja dożyję końca tego planu?
– Nie.
Wziął ją w ramiona, a potem trwali tak przez jakiś czas, nie wiedział, jak długo. Od kiedy tylko Gideon zaczął przedstawiać mu, co planują, zdawał sobie sprawę, że będzie to jednoosobowa misja. La’derach sprawiała, że mógł przeżyć każdego na planecie… ale na tym nie kończyły się jej możliwości.
– Będziesz musiał mnie zostawić?
Skinął lekko głową.
Przez chwilę się nie odzywała. Nadal stali pośrodku pokoju, w ich własnym domu, który miał służyć za bezpieczną przystań aż do ich późnej starości. Chcieli założyć rodzinę – próbowali, choć bez skutku. Istniały sposoby, by temu zaradzić, i oboje wiedzieli, że prędzej czy później po nie sięgną. Myśleli, że jedyną rzeczą, której mają pod dostatkiem, jest czas. Teraz okazało się, że tak nie było.
– Przepraszam – powiedziała Nozomi.
– Za co?
– Nie powinnam… nie powinnam była wszystkiego niszczyć.
– Los wszystko zepsuł, Ellyse.
Odsunął ją, a potem trzymając za ramiona, spojrzał jej w oczy.
– Proelium wszystko zniszczyło, Diamentowi wszystko zniszczyli… Ingo Freed, cała reszta… wszyscy, ale nie ty. Ty próbowałaś poskładać to z powrotem z małych kawałków.
– I nie udało mi się – odparła tonem, który dobrze znał. Oznaczał koniec dyskusji na ten temat. – Obiecaj mi, że to naprawisz.
Obiecał, choć wiedział, że nie powinien składać takiego przyrzeczenia.
Następnego dnia spakował niewielki plecak, ciepłe ubrania, a potem Ellyse odprowadziła go do portu. Transportowiec miał wylądować za pół godziny, co wydawało się niewystarczającym czasem, by się pożegnać.
– Jest szansa, że kiedykolwiek wrócisz? – zapytała.
– Zrobię wszystko, żeby tak się stało.
Objął ją, a ona położyła mu głowę na ramieniu.
– Będę na ciebie czekać – zapewniła.
Było to ostatnie, co od niej usłyszał. W milczeniu dotrwali do przybycia promu, a potem Håkon bez słowa wszedł na pokład. Do momentu, gdy zamknęła się śluza, patrzyli sobie w oczy. Potem Lindberg opadł ciężko na siedzisko.
Naprzeciw niego siedział brodacz, który przypatrywał się ich rozstaniu.
– Niełatwa sprawa, co?
– Niełatwa – potwierdził Håkon.
– To ostatnie pożegnanie?
– Niestety.
Brodaty skinął głową.
– Wiesz pan, jak to mówią. Kilka kroków bliżej do nieba.
– Co?
– Do ponownego spotkania.
– Nie wierzę w takie rzeczy – uciął Skandynaw.
– Tak czy inaczej, w smutku łatwiej wyczekiwać śmierci.
Lindberg skinął głową, nie odpowiadając. Wiedział, że nigdy nie zobaczy Ellyse – i nawet gdyby był wierzący, trudno byłoby sądzić, że spotkają się w zaświatach. Na niego czekał cały szereg widm. I miał wrażenie, że niebawem do nich dołączy.
Musiał tylko wypełnić swoje zadanie.
14
Na to, co zaplanowali Posiadacze, funduszy miał aż nadto. Zaraz po tym, jak wylądował na kontynencie, udał się do pierwszego lepszego biura podróży i zamówił lot na przylądek Canaveral.
Wiedział, że musi spędzić tam kilka tygodni, zanim weźmie się do roboty. Wynajął niewielki dom w dobrej dzielnicy Morningside Heights na Merritt Island, a potem zaczął przygotowania. Musiał zadbać o kilka rzeczy, w tym o swoją kondycję. Codziennie rano wybiegał na Albatross Street, a potem truchtał kilka kilometrów wzdłuż wybrzeża. Zapisał się do klubu aeropiłki i chodził na treningi dwa razy w tygodniu.
Nabył kilka niezbędnych rzeczy w paru sklepach elektronicznych rozsianych po hrabstwie, a potem czekał. Oglądał na bieżąco relacje z przygotowań do misji Ara Maxima. Wyznaczono już datę startu – statki miały opuścić Ziemię za trzy miesiące.
Media zapewniały, że po burzliwej międzynarodowej debacie skład załóg został ostatecznie zaakceptowany. Personel kolonizacyjny miał odzwierciedlać to, co najlepsze na planecie.
Nikt nie wspomniał nawet słowem, że ISS Challenger ma na pokładzie zarodki. Håkon przypuszczał kiedyś, że w tym okresie po prostu nie interesowano się przesadnie tak małą jednostką – i nie budziło niczyjej podejrzliwości, że wysyła się ją razem z flotą Ara Maxima. Teraz przekonał się, że nie przeszło to bez echa.
Na jednym z videoblogów wątpliwości w tym względzie podnosiła jakaś dziewczyna. Zauważała, że jest w tym coś podejrzanego – i trudno było odmówić jej wnikliwości. Jej kanał szybko znikł z międzyplanetarnej płaszczyzny blogosfery. Lindberg chciał pójść tym tropem, ale ostatecznie stwierdził, że może to doprowadzić do wykrycia go – i tym samym pokrzyżowania planów Posiadaczy.
Ci wracali do niego raz po raz, zawsze kiedy był sam. Rozmowy nie należały do najprzyjemniejszych i po każdej z nich Håkon potrzebował czasu, by dojść do siebie.
Zawsze okrążali go niczym sępy padlinę – czy raczej dobrego kandydata na padlinę. Sądził, że ta analogia jest trafiona.
– Wszystkie elementy są na miejscu – oznajmił mu przy którejś okazji Gideon.
Skandynaw skinął głową, starając się ignorować pozostałe widma. Zaczynał oswajać się z niepokojącą świadomością, że tak mogą wyglądać zaświaty. Może nie tylko dla tych, którzy mieli za życia konchę – może w podobne miejsca trafiały inne dusze.
Ze względu na niepokój, jakim napawały go te zjawy, nie była to najlepsza perspektywa dla ludzkości.
– Dokąd mam się udać? – zapytał.
– Na główną wyspę.
– A dokładnie?
– Na East Merritt Island Causeway znajduje się pewien hotel.
– Wiem, Clarion – odparł Håkon. – Byłem tam kiedyś.
– Raczej będziesz.
Miał rację. Jeśli do startu misji Ara Maxima pozostały trzy miesiące, niebawem zjawi się na przylądku Canaveral i zamieszka na jakiś czas w tym hotelu. Obecnie jego młodsze alter ego znajdowało się w Detroit, gdzie podszkalano go w temacie reagowania na sytuacje awaryjne. Lindberg miał ochotę pojechać tam i przekazać wszystkim tym instruktorom, że ich rady są tak cenne jak słowo honoru zawodowego łgarza.
Potem będzie miał dwa tygodnie na pożegnanie się z rodziną i znajomymi. Nie będzie łatwo, ale media robiły swoje, oswajając wszystkich z tym, co prędzej czy później musiało nastąpić. Gdy ten niespecjalnie wygodny etap się zakończy, armia przeniesie go na stałe do ośrodka na przylądku. Do tej pory wybudowano już tam niewielkie miasteczko, w którym na półtora miesiąca zamieszkają członkowie misji Ara Maxima. Będą strzeżeni dzień i noc, a ich kontakty zostaną ograniczone do minimum – po długich debatach ustalono, że przedwczesne interakcje mogą doprowadzić do powstania uprzedzeń czy nawet do scysji.
Uznano, że załogi statków na dobre poznają się dopiero po przybyciu do miejsc docelowych. Teraz będą widywać się raz na tydzień, co nie sprzyjało ani nawiązywaniu znajomości, ani generowaniu konfliktów. Grupy były tak liczne, że nie sposób było zapamiętać choćby części twarzy.
– Wiesz, co będzie potem? – zapytał Hallford, przerywając jego rozmyślania.
– Oczywiście. Sam w tym uczestniczyłem, prawda?
– To było wiele lat temu.
– Obiektywnie rzecz biorąc, kilkaset.
Gideon milczał. Widma krążyły wokół w swoim apatycznym tańcu.
– Jesteś gotowy?
– Na tyle, na ile mogę być.
– Więc zaczynaj.
Håkon nie zdążył nawet skinąć głową – Posiadacze szybko przerwali połączenie. Ocknął się na podłodze wynajmowanego domu w stroju do biegania. Potrzebował chwili, by stwierdzić, gdzie jest i co się stało. Powroty stawały się coraz trudniejsze.
Przeszedł do pokoju, a potem otworzył sejf i wyjął la’derach. Gorączkowo przyłożył ją do twarzy, jakby stanowiła remedium na wszystkie problemy. Gdy tylko przylgnęła do kości policzkowych, poczuł się błogo.
Następnego dnia zwlókł się z łóżka, czując rodzący się ból głowy. Wiedział, że przesadził wczoraj z konchą, zbyt długo miał ją na twarzy. Poszedł pod prysznic, orzeźwił się, a potem znów stanął przed sejfem.
Tym razem wyciągnął z niego to, co sklecił z części zakupionych w sklepach elektronicznych. Niegdyś w ten sposób budowało się amatorskie ładunki wybuchowe, zwane IED-ami. Teraz na Ziemi był jeden człowiek, który dzięki wiedzy przekazanej przez konchę był w stanie zbudować impulsator. A przynajmniej coś zbliżonego do tej jeszcze niewynalezionej broni.
Håkon wrzucił wszystko do plecaka, a potem zamknął mieszkanie na cztery spusty, przypuszczając, że już do niego nie wróci. Wynajął niewielki domek letniskowy na przedmieściach Orlando, niecałe sto kilometrów od Hotelu Clarion.
Wsiadł do białego forda i pojechał w wyznaczone miejsce. Zatrzymał się w uliczce na tyłach hotelu, a potem wysiadł z samochodu, zostawiając otwarte drzwi.
Stanął za rogiem budynku, wyciągnął impulsator i czekał.
Posiadacze zapewniali Lindberga, że Dija Udin zjawi się niebawem.
I nie pomylili się.
15
Precyzyjnie o podanej porze, z dokładnością co do sekundy, Håkon dostrzegł dawnego przyjaciela. Szedł samotnie w kierunku uliczki, leniwie spoglądając w górę, zupełnie nieświadomy tego, co go czeka. Lindberg dał kilka kroków w tył, wchodząc głębiej w uliczkę.
Gdy tylko Alhassan wyłonił się zza rogu, Skandynaw do niego wycelował.
– Co to ma być? – zapytał Dija Udin, zatrzymując się jak rażony piorunem. – Kim ty jesteś, sukin…
Håkon oddał strzał. Z takiej odległości nie musiał martwić się, że chybi. Wiązka z impulsatora pomknęła z prędkością tak dużą, że była niemal niezauważalna. Ułamek sekundy po tym, jak Lindberg nacisnął spust, Alhassan leżał nieprzytomny na ziemi.
Skandynaw rozejrzał się, po czym zaciągnął go do samochodu. Nie musiał nawet go krępować – efekt działania impulsatora utrzyma się przynajmniej przez kilka godzin. A podróż do domku przy Lake Jesup zabierze najwyżej kilkadziesiąt minut.
Zaparkowawszy pod budynkiem, Håkon uznał, że wybrał idealne miejsce. Naturalną barierę przed wścibskimi oczami stanowiły gęste drzewa, a w okolicy nie było innych domostw. Idealnie.
W jednym z pokoi znajdowało się metalowe krzesło – i nic ponadto.
Posadził na nim Dija Udina, po czym przywiązał go pasami, które nabył w sklepie z akcesoriami samochodowymi. Rzekomo miały utrzymać samochód na holu, więc tym bardziej poradzą sobie z Alhassanem.
Zrobił głęboki wdech, patrząc na swoje dzieło. Sprawdził jeszcze raz, czy Dija Udinowi nie uda się wyswobodzić, a następnie przeszedł do drugiego pokoju, zostawiając drzwi otwarte.
Gdy po kilku godzinach usłyszał, że Alhassan się przebudził, wrócił do niego.
– Co to ma, kurwa, być! – krzyknął muzułmanin, miotając się na krześle. – Ratunku! Ludzie, pomocy!
– Nie drzyj się.
– Porwano mnie, kurwa!
– Będziesz spokojny, nic ci się nie stanie.
– Porwali mnie! Zgwałcą mnie!
Lindberg patrzył na niego z niedowierzaniem. Alhassan oddychał płytko, błądząc wzrokiem po pokoju.
– Halo, kurwa, halo! Policja!
– Obawiam się, że w promieniu kilku kilometrów nikogo nie ma.
– Pomocy!
– Słuchaj… – rzucił pod nosem Håkon. – Jeden moment spokoju w czasie paniki uchroni cię przed tysiącem problemów.
Alhassan na moment zamilkł. Może przypomniał sobie, że coś podobnego powiedział kiedyś Ali ibn Abi Talib, pierwszy imam szyitów i wierny towarzysz Mahometa. Lindberg znał ten cytat tylko dlatego, że usłyszał go niegdyś od przyjaciela.
Dija Udin zawahał się, a potem zaczął kołysać się w przód i w tył, próbując przewrócić krzesło. Skandynaw pochwalił się w duchu za to, że wcześniej o tym pomyślał i przytwierdził je do podłogi. Przypuszczał zresztą, że to kolebanie się jest niczym w porównaniu z tym, jak Alhassan będzie się rzucał później.
– Przestaniesz?
– Błagam! Ktokolwiek!
– Wiem przecież, że sprawdzasz tylko, na ile możesz sobie pozwolić.
– Ludzie!
– Nie boisz się – dodał Håkon. – Bo nie jesteś zaprogramowany, by obawiać się czegokolwiek w takiej sytuacji.
Wzrok Dija Udina znieruchomiał.
– Coś ty powiedział?
– To, co słyszałeś.
– Z którego psychiatryka cię wypuścili? I przede wszystkim dlaczego?
– Wiem, czym jesteś, Dija Udin.
– I wzajemnie – odparł Alhassan, nie odrywając spojrzenia od jego oczu. – Jesteś najbardziej pierdolniętym człowiekiem, jakiego w życiu spotkałem. A gwarantuję ci, że trochę się ich przewinęło.
Håkon wzruszył ramionami, nie mając zamiaru polemizować.
– Czego ode mnie chcesz? – zapytał Dija Udin. – Wiem, że wyglądam na bogacza, ale jestem goły jak…
– Zamknij japę.
– Sam zamknij, ty parszywy…
– Przebywasz na Ziemi od dziewiętnastego wieku – uciął Lindberg. – Przysłano cię tutaj, byś wprowadził wirusa do komputera pokładowego ISS Accipitera. Masz zadbać o to, by ocalałe statki czuły imperatyw wygrania proelium i by wszyscy sądzili, że to jedyny sposób na uratowanie ludzkości.
Wyraz twarzy Alhassana drastycznie się zmienił.
Teraz nie miał nic wspólnego z tym Dija Udinem, którego Håkon nazywał przyjacielem. Patrzył na niego z chłodem, który mógł emanować jedynie ze sztucznych oczu niebędących tworem natury.
– Pochodzisz z przyszłości – odezwał się beznamiętnym głosem.
– Zgadza się.
Alhassan sprawiał wrażenie, jakby za moment miał rozerwać krępujące go więzy i rzucić się na Skandynawa. Nie wyglądał na pokonanego – raczej na wyczekującego.
– Jak dowiedziałeś się, że…
– Byliśmy razem na Accipiterze.
– Håkon Lindberg?
Skandynaw kiwnął głową, a rozmówca zmrużył oczy i dopiero teraz porządnie mu się przyjrzał.
– Nie wyglądasz jak on.
– Trochę lat minęło, a oprócz tego la’derach odcisnęła piętno na tym, co zazwyczaj nazywasz moją parszywą gębą.
Gdy tylko Dija Udin usłyszał nazwę konchy, natychmiast pobladł. Dopiero teraz wyglądał, jakby był przegranym w tym starciu. Spuścił wzrok i trwał przez moment w ciszy.
– Jak to się stało? – zapytał w końcu. – Jakim cudem tu jesteś i nikt nie zareagował?
– Wyrwa w czasoprzestrzeni.
– Że co? – żachnął się Alhassan. – Chyba wyrwa w twoim mózgu. Co ty pieprzysz?
– Będzie jeszcze sporo czasu, żebyśmy wszystko omówili.
Dija Udin przewrócił oczami.
– Jak cholera będzie czasu – odparował. – Zaraz mnie zabijesz. Widzę to w twoich przebrzydłych ślepiach, skurwielu.
– Zwykłeś nazywać mnie raczej sukinsynem.
– Mało mnie to obchodzi. Rób, co masz robić.
– Ot tak? – zapytał Lindberg z powątpiewaniem. – Tylko tyle trzeba, żeby instynkt samozachowawczy w twoim programowaniu przestał działać?
Dija Udin odcharknął przeciągle, więc Håkon szybko wycofał się za próg. Dobrze wiedział, czego udało mu się uniknąć. Splunięcie rozległo się chwilę później.
– Wejdź tu.
– Nie.
– Wchodź! Mam jeszcze sporo śliny.
– Poczekam.
Odpowiedziała mu cisza. Skandynaw oparł się plecami o ścianę i odchyliwszy głowę, zamknął oczy. Wiedział, że czeka go trudna przeprawa. Teraz prowadzili jedynie grę wstępną, swoistą zabawę, ale gdy przyjdzie co do czego, będzie ostro.
– Nie zamierzam odbierać ci życia, Dija Udin – odezwał się po chwili Håkon.
– Więc co chcesz zrobić?
– To, co planowałem od samego początku.
– Czyli?
– Przeprogramować twój głupawy umysł.
– Powodzenia.
Koncha od samego początku napełniała go przekonaniem, że musi to zrobić. W jakiś sposób przewidziała kolej zdarzeń – nie zdołała tylko uświadomić mu, że odkupienie grzechów przez Dija Udina zdarzy się w przeszłości, nie przyszłości.
Od dawna próbowała mu coś powiedzieć. Kiedy wybudził Alhassana po powrocie na Ziemię, był przekonany, że ma to związek ze startem Kennedy’ego. Wiedział, że coś więcej jest na rzeczy, ale nie rozumiał co. Teraz dopiero pojął, że wówczas nie potrafił jeszcze odpowiednio zinterpretować tego, co próbowało dobić się do niego z innej płaszczyzny egzystencji. Nie chodziło o start Kennedy’ego, ale misji Ara Maxima. To ten moment był kluczowy dla całego wszechświata.
Lindberg osunął się po ścianie, nadal z zamkniętymi oczami. Czekał, aż Posiadacze nawiążą połączenie. Obserwowali rozwój wydarzeń, więc było to tylko kwestią czasu.
Ledwo usiadł, pojawili się. Mrok opadł przed oczami Håkona, a po chwili wynurzyły się z niego niewyraźne postacie. Poczuł znaną dezorientację i jego umysł potrzebował chwili, by zaskoczyć na odpowiednie tory.
– Ująłeś zdrajcę – odezwał się Hallford.
– Tak, ale to dopiero początek. Za wcześnie na świętowanie.
Widma zaszumiały jak wierzby na wietrze. Lindberg poczuł się niekomfortowo.
– Zajmiemy się resztą.
– Słucham?
– Wystarczy, że umieścisz la’derach na stałe na twarzy zdrajcy. My zajmiemy się resztą.
– Musicie mi wybaczyć, ale nie…
– Miej wiarę, Håkon.
W kontaktach z tymi istotami często pojawiały się takie żądania. Były niepokojące, bo kazały Skandynawowi sądzić, że całe to mroczne gremium ma coś wspólnego z religią. Ostatnim, czego by chciał, było odkrycie, że ma do czynienia z tworami, które ludzkość zna od pokoleń.
Kołatało mu się w głowie pytanie o to, kim są pozostali Posiadacze. Wiedział, że widma je słyszą, a mimo to Gideon nie zająknął się na ten temat słowem.
– Musisz stopniowo przyzwyczajać go do la’derach.
– Wiem.
– Nie masz jednak wiele czasu.
– To też wiem. Za dwa tygodnie Dija Udin musi stawić się na przylądku Canaveral.
– Bierz się do pracy.
Wrócił do świata żywych. Towarzyszyły temu ból głowy i nudności – coraz bardziej dokuczliwe. Tym razem szarpnął nim spazm, ale zdołał nie zwymiotować. Podniósł się ociężale z podłogi.
– Te, porywacz – odezwał się Alhassan. – Rzygasz tam?
– Nie.
– Może masz zamiar paść trupem? Rozwiązałoby to kilka moich problemów.
– Jeszcze nie teraz – odparł Lindberg, po czym sięgnął do szafki kuchennej, gdzie trzymał konchę. Wyjął ją i ruszył w kierunku pokoju. Przed progiem zatrzymał się i po chwilowym zastanowieniu założył ją.
Było to cudowne uczucie. Krew w żyłach zaczęła szybciej płynąć, wzrok się wyostrzył, płuca wypełniły się powietrzem, a mięśnie stały się bardziej zbite.
Wrócił do Dija Udina z przekonaniem, że uda mu się wypełnić misję.
– Ożeż kurwa… – powiedział Alhassan na widok maski. – Idź precz.
– Spokojnie.
– Przepadnij w piździec!
– Uspokój się, Dija Udin. Będzie mniej bolało.
– Ratunku!
Skandynaw zatrzymał się przed nim i spojrzał na niego z góry.
– Nie martw się – powiedział. – Już raz to przerabialiśmy. Wiem dokładnie, co robić.
16
Ten sam scenariusz powtarzał się przez kilka kolejnych dni – Håkon zakładał swojemu jeńcowi konchę na kilka chwil, a potem dawał mu odetchnąć. Dija Udin wył wniebogłosy, spływając potem i rzucając się na boki. Dopiero teraz przytwierdzenie krzesła do podłogi naprawdę się przydało.
Alhassan krzyczał, obrażał go, groził… a potem błagał, by przestał go torturować. Ostatnim razem, gdy Lindberg stosował tę technikę, przyjaciel wyśpiewał mu wszystko, co chciał wiedzieć. Wtedy Skandynaw osiągnął cel, więc ostatecznie przerwał te męczarnie – tym razem nie mógł tego zrobić.
Po nieco ponad tygodniu Dija Udin przyzwyczaił się do konchy. Tak jak przy podawaniu małych dawek trucizny robi to organizm ludzki.
– Żyjesz, sukinsynu? – zapytał go Håkon.
– Będziesz palił się w piekle… twoja skóra będzie obracała się w popiół, a potem odrastała… i tak do końca świata…
– Nie sądzę, bym trafił do islamskiego piekła.
– Jest tylko jedno…
Lindberg pochylił się nad jeńcem.
– Dobrze się czujesz?
– Na tyle dobrze, żeby ubić cię jak knura, gdy tylko mnie…
Håkon przytknął mu konchę do twarzy. Tym razem nie rozległ się krzyk ani nawet zduszony wyraz protestu. Dija Udin siedział bez ruchu, akceptując to, co się stało. Astrochemik odczekał chwilę i gdy stwierdził, że wszystko jest w porządku, wyprostował się.
– Wyruszasz w ciekawą podróż, Alhassan.
– Goń… się…
– Kiedy wrócisz, będziesz już zupełnie innym człowiekiem.
– Nie… jestem… czło…
Urwał, a jego głowa opadła w tył.
Håkon przypuszczał, że do jego umysłu dobrali się teraz Posiadacze. Było coś niebezpiecznego w dopuszczaniu Dija Udina do tamtego świata, ale skoro byli przekonani, że nie stanowi dla nich niebezpieczeństwa, Lindberg nie miał zamiaru o tym wspominać.
Czekał, obserwując dawnego przyjaciela.
Ten raz po raz miewał skurcze mięśni, ale prócz tego się nie poruszał. Håkon próbował nawiązać z nim kontakt – bezskutecznie. Mijały godziny i nic się nie działo. W umyśle Alhassana zapewne trwała heroiczna walka o utrzymanie dawnego programowania – a gdzieś na styku tego świata z innym grupa Posiadaczy robiła wszystko, by przełamać ten opór.
Lindberg nie wiedział, co dokładnie planowali. Przypuszczał jednak, że gdy Dija Udin się obudzi, linia czasu znajdzie się na najlepszej drodze ku zmianie. O ile oczywiście Alhassan zdoła wrócić do świata żywych.
Kilka godzin później uniósł głowę. Håkon siedział przy ścianie naprzeciw, popijając piwo. Ledwo Dija Udin drgnął, Skandynaw się podniósł. Podszedł do niego i wyciągnął ręce, by zdjąć mu konchę.
– Sam się pozbędę tego barachła – burknął Alhassan. – Jak tylko rozwiążesz mi ręce.
– Zrobię to, jak tylko…
– Oj, daj sobie, kurwa, spokój.
Ściągnął la’derach, po czym przyjrzał się obliczu Dija Udina. Nie widać było na nim śladu maski.
– No, szybko – dodał Alhassan. – Zamień z nimi parę zdań, upewnij się, że wszystko jest okej, a potem mnie wyswobodź. Mam kilka rzeczy do zrobienia i nie zalicza się do nich patrzenie na twoją gębę, której mam już serdecznie dosyć.
Håkon zbliżył konchę do twarzy. Wiedział dokładnie, czego może się spodziewać. Widział to w oczach przyjaciela.
– Wiedziałeś, że ta banda strzyg obserwowała, jak grzmociliście się z Ellyse?
– Co? Skąd…
– Wiem teraz więcej, niż mógłbyś przypuszczać.
– Jak?
– Wyposażyli mnie w twoje wspomnienia, sukinsynu.
– Ale…
– Przestań dukać, zakładaj ten pokrowiec na ryj i miejmy to za sobą.
– To znaczy, że jesteś…
– Mniej więcej tym samym cudownym Dija Udinem, którego znasz – uciął. – A teraz możemy brać się do roboty? Sprzykrzyło mi się tkwienie tu jak kretyn.
Håkon kiwnął głową, a potem założył la’derach. Stracił zupełnie inicjatywę, ale było to do przewidzenia. Nie miał tylko pojęcia, że Posiadacze zaufają Alhasannowi na tyle, by przekazać mu całą jego wiedzę.
Gdy znalazł się w kręgu cieni, poczuł dezorientację znacznie większą niż dotychczas. Rozejrzał się, nic nie rozumiejąc. Dopiero gdy z szeregu widm wyłonił się Gideon, Lindberg zrozumiał, gdzie jest.
– Coraz gorzej ze mną – powiedział, podnosząc się.
– Nie. Coraz lepiej.
– Słucham?
– Jesteś coraz bliżej nas.
– Was, czyli śmierci.
– Tak.
Håkon powiódł wzrokiem po otaczających go cieniach. Przestały go okrążać, wydawały się względnie niezainteresowane jego obecnością. Przemknęło mu przez głowę, że istoty te mogą być zmęczone. Z pewnością walka z umysłem Dija Udina kosztowała je trochę sił.
– Udało się? – zapytał Skandynaw.
– Tak.
– Więc co teraz?
– Ciąg zdarzeń ulegnie zmianie. Naprawimy wszystko, co zostało zniszczone.
– W jaki sposób?
– Nie musisz się o to martwić.
– A jednak chciałbym wiedzieć.
– Chciałbyś wiedzieć znacznie więcej – zauważył Hallford. – I jeśli masz poznać odpowiedzi, proponuję, byś zrobił to, zanim Dija Udin wyruszy w drogę.
Zanim Lindberg zdążył o cokolwiek zapytać, połączenie zostało zerwane. Na powrót znalazł się w domku letniskowym przy Lake Jesup. Tym razem zwymiotował wprost do konchy, jednocześnie osuwając się na podłogę.
– No pięknie – usłyszał głos Alhassana. – Ja już na pewno więcej tego nie założę.
Lindberg zerwał maskę z twarzy, rozbryzgując wokół wymiociny.
– Ohyda – skwitował muzułmanin. – Myślisz, że można to myć? Powinna być wodoodporna, skoro wytrzymała tyle w piachu, nim Reddington ją odkopał, ale… sam nie wiem.
Håkon wsparł się na rękach i spojrzał na niego z niedowierzaniem. Potem otarł rękawem usta, czując nieprzyjemny, kwaśny posmak.
– Zbladłeś – zauważył Dija Udin.
– Co ty powiesz?
– Przekonali cię, że jestem po waszej stronie?
– Tak.
– Świetnie. Możemy ponownie się zbratać. Jak już porządnie wyszczotkujesz zęby.
– Nie mam zamiaru się z tobą bratać.
– To chociaż mnie rozwiąż – odparł Alhassan, potrząsając spętanymi rękoma. – Tylko nie kieruj ku mnie tych swoich wyziewów.
Skandynaw z trudem wstał, a potem obszedł Dija Udina.
– Musisz skończyć z tymi wyprawami na tamten świat – dodał muzułmanin. – Chyba że masz zamiar zrobić jedną, a porządną.
– Obawiam się, że los ma to w planach.
– Płakać nie będę.
Lindberg odwiązał go, a potem odsunął się o krok. Wiedział, że Posiadacze musieli mieć pewność, że nie wywinie żadnego numeru, a mimo to Håkon nie czuł się bezpiecznie. Zbyt wiele zależało od Alhassana.
– Co tak spozierasz? – bąknął Dija Udin. – Nawróconego nigdy nie widziałeś?
– Wiesz, co masz robić?
– Wiem doskonale – odparł, przechodząc do kuchni. – Napić się.
– Miałem na myśli dalszą perspektywę.
Alhassan zatrzymał się, a potem obrócił do Skandynawa.
– Wiem, co mam robić – powiedział poważnym, nie swoim głosem. – I żałuję, że nie będziesz mógł zobaczyć zmian, których dokonam. Stracisz całą wiedzę o tym, co się wydarzyło.