Текст книги "Echo z otchłani"
Автор книги: Remigiusz Mróz
Жанры:
Космическая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 3 (всего у книги 20 страниц)
Rozmówca spojrzał na niego z zaciekawieniem, ale tylko on zdołał utrzymać nerwy na wodzy. Wśród reszty zgromadzonych zapanowało wzburzenie. Kilku mężczyzn ruszyło w kierunku gościa.
Wódz powstrzymał ich ruchem ręki.
– Nazywam się James McAllister.
– Nie wódz Chodzące Truchło?
Dija Udin poniewczasie uświadomił sobie, że stracił zimną krew. Jeden z mieszkańców złapał go za fraki i podniósł. McAllister zaoponował w ostatniej chwili, choć bez przekonania.
– Usiądź – powiedział. – I okaż szacunek.
Alhassan zrobił to, pomstując na niego w myśli.
– Jeszcze gdy istniał Poprzedni Świat, nie mieliśmy kontaktu z dużymi miastami – ciągnął dalej James. – Tylko wysłannik Korony miał dostęp do ogólnoświatowej sieci. Mówią o niej dawne podania.
– Aha. Bardzo ciekawe.
– Nasi przodkowie żyli w błogiej nieświadomości tego, co się wydarzyło. Dopiero gdy pojawili się wysłannicy Amalgamatu, sytuacja się zmieniła. Do tamtej pory uprawialiśmy ziemię, kontrolowaliśmy populację naszej małej społeczności, hodowaliśmy zwierzęta… mogliśmy żyć w spokoju jeszcze przez długie wieki.
– Sami skonstruowaliście te maski?
– Pochodzą z Poprzedniego Świata.
Dija Udin stwierdził, że niczego nie dowie się od tych ludzi.
– Jak często macie tu wizytacje?
– Słucham?
– Kiedy wpada ktoś z Amalgamatu?
– Nigdy się nie pokazują – odparł McAllister, po czym skinął na swojego pomocnika. Ten odczepił pojemnik wielkości naparstka z maski starca, a potem umieścił tam nowy. Wódz odchrząknął. – Przysyłają tu bezzałogowe łodzie, na które ładujemy zapasy. Eksploatują Tristan da Cunha coraz bardziej… z każdym sezonem tracimy coraz więcej i musimy na bieżąco kontrolować populację. Niebawem nie będziemy w stanie podtrzymać obecnej liczby mieszkańców…
I dobrze, skwitował w duchu Alhassan.
– Co to za organizacja? – zapytał.
– Amalgamat Afrykański.
Dija Udin czekał na ciąg dalszy, ale najwyraźniej rozmówca nie miał zamiaru sam rozwijać tego tematu.
– Coś więcej? – burknął do starca.
– Niestety nic więcej nie wiem.
– Nazwa zdaje się trochę na wyrost – odparł. – Widziałem Afrykę, gdy tu lecieliśmy. Nie został tam kamień na kamieniu.
James powoli wzruszył ramionami.
– Tak czy inaczej, muszę się tam dostać – oznajmił nawigator.
– Nie mamy żadnego środka transportu.
– Oprócz łajby, która tu przypływa, a potem wraca do portu. Kiedy się pojawi?
McAllister powiódł wzrokiem w bok, przywołując jedną z kobiet. Ta wyciągnęła papierowy kalendarz i przewróciwszy stronę, oznajmiła, że następna transza zapasów ma być gotowa do transportu za trzy dni.
– Wskoczę na pokład. I pozdrowię od was tych rzekomych Afrykańczyków.
– To samobójstwo – odezwała się kobieta. – Znamy opowieści o ludziach, którzy próbowali się wydostać z Tristan da Cunha.
– Tak, tak, z pewnością nigdy nie wrócili – odparł Dija Udin. – Podobnie jak ci, którzy w osiemnastym wieku emigrowali z Europy do Ameryki. Też nigdy nie wrócili, co nie znaczy, że sczeźli.
Tubylcy patrzyli na niego nierozumiejącym wzrokiem. Alhassan machnął na nich ręką, po czym podniósł się i ruszył w kierunku wyjścia. Przypuszczał, że ciało Lindberga znalazło się już na zewnątrz.
Musiał je tam umieścić. W przeciwnym wypadku załoga Kennedy’ego zjawiłaby się z misją ratunkową. Znaleźliby sposób, by się tutaj zakraść i zaatakować tak, by nikt się tego nie spodziewał. Teraz jednak zobaczą i zniszczoną konchę, i martwego towarzysza. Zrozumieją, że już po wszystkim, i nie będą ryzykować. Nie po to, by zabrać w kosmos zwłoki.
A Dija Udin będzie ich miał dokładnie tam, gdzie sobie tego życzył.
9
Jaccard patrzył na Dija Udina, który stanął przy Skandynawie. Cała reszta odwróciła wzrok, Nozomi zanosiła się płaczem.
Major nie wiedział, co robić. Wpatrywał się bezrefleksyjnie w Alhassana, który przykucnął obok Lindberga. Gdy wskazał na jego tors, Loïc pochylił się nad wyświetlaczem i zbliżył obraz. Dija Udin ściągnął niewielki opatrunek, ukazując ranę – niewątpliwie postrzałową, choć broń z pewnością nie była mechaniczna.
Jaccard dostrzegł kątem oka, że Ellyse zaczęła się trząść. Zbliżyła się do niej Channary Sang, która moment wcześniej pojawiła się na mostku. Objęła ją, a potem obie zamknęły oczy. Gideon stał obok, zupełnie skołowany.
Nie trzeba było wiele, by wszystko poskładać w logiczną całość – Håkon został postrzelony, a złamana koncha przekreślała jego szanse na ratunek.
To, co robił Alhassan, miało też dodatkowy wymiar. Było manifestem.
– Barbarzyńcy… – wydusił z siebie Hallford.
– Dlaczego? Dlaczego to zrobili? – jęknęła Nozomi.
Loïc dopiero teraz uświadomił sobie, że dziewczyna ledwo się trzyma. Potrząsnął głową, a potem przyjrzał się mieszkańcom, którzy opuścili niskie budynki. Wszyscy sprawiali wrażenie widm – ale widm z żołnierskim drylem. Ustawili się w równych rzędach, doskonale widocznych z góry. Trwali w bezruchu, na baczność, jakby czekali na pozwolenie, by móc w ogóle egzystować.
– Dlaczego… – załkała cicho Ellyse, kryjąc twarz w ramieniu Sang.
Nikt nie odpowiedział. Jaccard przypuszczał, że mogą nigdy tego nie odkryć. Alhassan wysłał jasny sygnał, że nie powinni podejmować ryzyka. Håkon nie żył, nie było powodu, by schodzić na powierzchnię. Samo wymierzenie kary Dija Udinowi nie było grą wartą świeczki. Zdrajca doskonale o tym wiedział, gdy wyciągał zwłoki na zewnątrz.
– Być może da się naprawić konchę – odezwał się w końcu Gideon.
W jego głosie zadrgała nuta nadziei, która sprawiła, że ponura atmosfera zaczęła rzednąć. Ellyse otarła policzki, Channary Sang wyprostowała się, skonfundowana sytuacją. Loïc spojrzał pytająco na głównego mechanika.
– Miałem z nią do czynienia, jak wiecie. Długo błąkałem się po korytarzach na Rah’ma’dul.
– I? – ponagliła go Nozomi, pociągając nosem. Nie odrywała wzroku od wyświetlacza, gdzie jak na dłoni widać było pozbawioną życia twarz Lindberga.
– Niektórzy Yan’ghati byli wirtuozami technologii. Przypuszczam, że w pewnym momencie zaczęli znacznie przewyższać Prastarych, przynajmniej jeśli chodziło o konchę. A fakt, że Ev’radat zdołał ją zmodyfikować, mówi sam za siebie.
W oczach Ellyse pojawił się błysk.
– Potrafił kompletnie ją przeprogramować, więc równie dobrze może być w stanie ją naprawić.
– Problem polega na tym, że jest kilkaset lat świetlnych stąd – zauważyła posępnie Sang. – W miejscu, które stanie się grobowcem ludzkości, jeśli tylko się tam zjawimy.
– To jeden z problemów, tak – odparł Hallford. – Drugi polega na tym, że la’derach musi być użyta bezzwłocznie. Tak jak w moim przypadku. Kilka dni to górna granica.
Jaccard przysłuchiwał się temu wszystkiemu z ambiwalentnymi odczuciami. Z jednej strony pragnął, by w ogóle było co rozważać – z drugiej jednak wiedział, że to płonne dyskusje. Ev’radat z pewnością by pomógł, gdyby nie to, że nie mieli jak się do niego dostać.
Gdy ostatnia uwaga Hallforda przebrzmiała, zapadła znacząca cisza. Wszyscy uświadomili sobie daremność proponowanego przedsięwzięcia.
– Ellyse – podjął Loïc. – Przykro mi, ale…
– Nie przyjmuję tego do wiadomości – odparła, kręcąc głową. – Nie zgadzam się na to. Możemy go uratować, panie majorze. Wymaga to tylko trochę kreatywności.
„Trochę” nie było odpowiednim słowem, uznał Jaccard.
– Ostatnim razem cudem uciekliśmy z Rah’ma’dul – zauważyła Channary. – Drugi raz nam się to nie uda. Podpisalibyśmy wyrok na cały nasz gatunek.
– Musi istnieć sposób…
– Przykro mi, Ellyse – powtórzył dowódca, wciąż patrząc na Dija Udina. Ten nie ruszał się z miejsca, spoglądając w górę. Dopiero teraz Loïc uświadomił sobie, że Alhassan czeka na jakiś znak.
– Nie godzę się na to… – powtarzała półszeptem Nozomi.
Jaccard spojrzał na głównego mechanika.
– Muszę nawiązać z nim kontakt – powiedział. – Czekam na pomysły.
Gideon nie musiał długo się zastanawiać. Ogarnął wzrokiem maszynownię, jakby zamiast licznej aparatury stały tu idee. Podszedł do jednej z konsol i wprowadził kilka krótkich ciągów znaków.
– Mam połączenie z wahadłowcem – powiedział. – System komunikacyjny jest sprawny. Jeśli tylko wskażemy Alhassanowi, by tam poszedł, będziemy mogli…
– Zetrzeć go z powierzchni Ziemi – weszła mu w słowo Sang. – To lepsze niż rozmowa.
Loïc postanowił tego nie skomentować. Ciążył na nim wprawdzie rozkaz od rosyjskiej pułkownik, a także obowiązek wymierzenia kary, którą sam zasądził – teraz jednak ważniejsze było to, by się porozumieć.
– Jak mu zasugerować, żeby się tam udał? – zapytał.
Milczeli, nie mając dla dowódcy odpowiedzi.
– Pytanie, czy to w ogóle roztropne – zauważyła Channary. – Może jakimś sposobem uzyskać dostęp do naszych systemów, a potem przesłać ansiblem sygnał do Diamentowych.
Jaccard spojrzał na Hallforda. Ten pokręcił głową, choć bez wielkiego przekonania.
– Zakładamy, że to niemożliwe – powiedział major. – Jak go tam ściągnąć?
– Nie ma na to sposobu – odparł Gideon.
– Zastanów się.
– Mogę zastanawiać się nawet przez eony, to nic nie zmieni. Wiatry nad tą wyspą sprawią, że kapsuła komunikacyjna ulegnie zniszczeniu. Radia najwyraźniej tam nie mają, a…
– W porządku – uciął Loïc, trąc skronie.
– Jedyne rozwiązanie to zejście na dół.
Nozomi odwróciła się ku niemu, gotowa, by ruszać nawet teraz.
– Zwariowałeś? – zapytała Channary Sang. – Sam mówisz, że wieje tam jak pomiędzy dwiema strefami na Rah’ma’dul.
– Nie aż tak – zauważył. – Ale jeśli zdecydujemy się na zejście, nie musimy lądować na Tristan da Cunha. Możemy zwodować awaryjnie gdzieś u wybrzeży Afryki czy Ameryki Południowej. Stamtąd morzem dostaniemy się na wyspę.
Chwilę trwało, nim oswoili się z tym pomysłem. Potem przenieśli wzrok na dowódcę, a ten zrobił głęboki wdech. Wiedział, że nie może sam podjąć tej decyzji – powinien wywołać Romanienko, a potem rozpocząć żmudną procedurę przepychanek.
Korciło go, by tego nie robić. Kennedy był jego okrętem, on powinien decydować.
– Panie majorze? – zapytała gorączkowo Ellyse.
Z drugiej strony, w obliczu globalnej tragedii hierarchia wojskowa była na wagę złota. Jak zresztą każdy inny przejaw cywilizowanego życia.
– Wywołaj ISS Galileo – powiedział.
Nozomi zawahała się, ale tylko na moment. Potem aktywowała odpowiedni system na wyświetlaczu. Nie musieli długo czekać, aż na ekranie pojawi się Wieronika. Przesunęła ręką po krótkich, rudych włosach, po czym wbiła wzrok w obiektyw. Powtórka z rozrywki, pomyślał Jaccard, szybko żałując, że zdecydował się na uszanowanie hierarchii służbowej.
– Pani pułkownik, mamy pewien problem – oznajmił.
Otworzyła usta, ale nie dał jej dojść do słowa, szybko relacjonując wszystko, co miało miejsce. Gdy skończył, Romanienko przez moment milczała.
– Muszę przyznać, że kwestie związane z obcą technologią jeszcze mi umykają – powiedziała. – Czytałam twoje raporty, oczywiście, ale pewne rzeczy są tam dość mętnie wytłumaczone.
– Postaram się je rozwinąć, gdy się spotkamy.
– Naturalnie. A tymczasem rozjaśnij mi, dlaczego chcecie tam zejść, skoro ta…
– Koncha.
– Właśnie. Skoro koncha jest zniszczona i nie ma możliwości, by… uratować tego człowieka.
– Wskrzesić – poprawił ją Gideon. – Nazywajmy rzeczy po imieniu. Sam to przeszedłem, więc mogę z ręką na sercu stwierdzić, że nie trzeba stosować eufemizmów. Nie stałem się Jezusem ani żadnym innym…
– Wystarczy – ucięła Romanienko. – Czekam na wyjaśnienie, majorze.
Loïc poczuł się, jakby wrócił do akademii wojskowej.
– Przede wszystkim musimy się dowiedzieć, co się wydarzyło – odparł. – A także zabezpieczyć ciało.
Kątem oka dojrzał, że Ellyse odwróciła głowę.
– Ten człowiek na to zasługuje, pani pułkownik – dodał Jaccard. – Uratował nas wszystkich.
– Oczywiście, akurat to nie ulega wątpliwości.
– Odbierzemy także konchę. Być może nie jest z nią tak źle, jak sądzimy. Nie zapominajmy też o tym, że możemy dowiedzieć się czegoś od tych ludzi.
Wieronika milczała, ale Loïc widział w jej oczach aprobatę.
– Jest jeszcze jedna rzecz, o której nie wspomniałeś, majorze. Dija Udin. Należy go ująć, przetransportować na pokład i wykonać wyrok.
– To może skomplikować całą misję.
– Mimo wszystko powinniście…
– I z pewnością zabezpieczy się na taką ewentualność – uciął Loïc.
Romanienko posłała mu wrogie spojrzenie.
– Ostatni raz mi przerwałeś, majorze.
– Tak jest.
Znów zaległo pełne wyczekiwania milczenie. Jaccard widział, jak Ellyse wpatruje się w monitor zaczerwienionymi oczami.
– Postawię sprawę jasno – odezwała się Rosjanka. – Jeśli będzie taka możliwość, macie ująć tego człowieka.
– Zrozumiałem.
– Ale priorytet to odzyskanie członka załogi oraz zdobycie niezbędnych nam informacji.
Jaccard skinął głową z pozorowanym przejęciem.
– Jak zamierzacie się tam dostać?
– Drogą morską – odparł Gideon. – Nie mamy jednak promu, który zniósłby wodowanie. W hangarach pozostałych jednostek z pewnością znajdzie się niejeden.
Wieronika skinęła na jednego ze swoich podkomendnych.
– Wysyłam do was ostatniego ocalałego z Wolszczana.
– Nie jestem przekonany, czy to aby…
– Nie jesteś od polemizowania, majorze.
– Tak jest.
– Hans-Dietrich Gerling dołączy do was na wahadłowcu o odpowiednich parametrach. I nie muszę chyba dodawać, że po misji oczekuję raportu także na jego temat.
– Nie musi pani.
– W takim razie to wszystko.
Rozłączyła się, nie czekając na odpowiedź. Jaccard zaklął w duchu. Jakby wszystkiego było mało, miał jeszcze stwierdzić, czy Gerling nie sfiksował przez te wszystkie lata spędzone na kosmicznym pustkowiu.
– Wywołajcie go – powiedział Loïc. – Niech się pospieszy z tym promem.
10
Wszystkie posiłki w Edynburgu Siedmiu Mórz spożywało się w publicznej stołówce. Jedzenie poza jej murami było srogo karane i stanowiło przewinienie nie tylko prawne, ale i moralne. Dija Udin początkowo nie mógł w to uwierzyć, ale gdy tylko zobaczył, jakie porcje należą się każdemu mieszkańcowi, zmienił zdanie.
– Żadnego podgryzania między posiłkami, co? – zapytał siedzącego obok McAllistera.
Starzec nie odpowiedział, z pietyzmem odkrawając kawałek mięsa. Cała porcja była wielkości połowy dłoni i Dija Udin przypuszczał, że opuści tę wyspę chudy jak szczapa. Wody za to było w bród – przetworniki na nadbrzeżu na bieżąco filtrowały morską na pitną.
– Niebawem się tutaj zjawią – zapowiedział Alhassan.
Tetryk nadal nie reagował.
– Słyszysz, dziadu? Ludzie ze statków na orbicie niedługo przybędą.
– Amalgamat nas obroni. Jesteśmy zbyt cenni.
– Zobaczymy – odparł Dija Udin, dźgając szpikulcem mięso. Używano ich tutaj zamiast widelców, co było sensowne, gdy wziąć pod uwagę wielkość posiłku.
Starzec spojrzał na swojego rozmówcę.
– Sugerujesz, że zamierzają wziąć pomstę?
– Na mnie na pewno.
– Co im uczyniłeś?
– W sumie nic takiego.
Przywódca starszyzny przez moment się zastanawiał, długo przeżuwając skrawek baraniny. W końcu odłożył szpikulec i nóż i pociągnął łyk wody.
– Jeśli będą próbowali, mogę wezwać pomoc.
– Jak?
– Istnieje pewien kanał awaryjny. Na wypadek zagrożenia.
– Czyli co, mieliście już kiedyś gości z orbity?
– Z orbity nie – odparł James, odkładając szklankę. Oblizał spierzchnięte usta, patrząc na Alhassana. – Zdarzyło się jednak, że nieopodal na kotwicy zatrzymał się duży okręt. Jego mieszkańcy byli zaskoczeni odnalezieniem wyspy.
– Mieszkańcy?
– Owszem. Żyli na pokładzie od pokoleń, podobnie jak my tutaj.
Dija Udin ziewnął i podrapał się po głowie. Nie obchodziła go paplanina tego spróchniałego flegmatyka, ale była lepsza niż trwanie w milczeniu. Wszyscy zdawali się odprawiać tu nabożeństwo z pomocą szpikulca i noża, działając mu na nerwy.
– I Amalgamat zareagował? – zapytał, przeciągając się.
– Zaiste. Dokonali abordażu i wymordowali wszystkich przybyszy.
– Zaczynają podobać mi się coraz bardziej.
McAllister nie odpowiedział, wracając do posiłku.
– Jak ich wezwać?
– W moim domostwie znajduje się niewielka skrzynka, w której zamknąłem urządzenie SOS. Wystarczy otworzyć i przycisnąć guzik.
– Nie mówiłeś o tym wcześniej.
– Gdyż wcześniej nie było żadnego powodu, by myśleć o wzywaniu pomocy.
– Szybko się zjawią?
– Natychmiast.
– Widzieliście ich, gdy interweniowali? Jak wyglądali? Czarni, biali? Długie brody, hełmy z rogami?
James protekcjonalnie pokręcił głową, jakby było oczywiste, że nie mogli ich zobaczyć.
– Polecono nam, byśmy pozostali w domostwach.
– I żaden z was nawet nie rzucił okiem?
– Absolutnie nie.
Dija Udin mógł się tego domyślić. Ci ludzie byli jak banda wytresowanych małpiszonów – kiedy tylko dostrzegli kogokolwiek spoza ich społeczności, stawali jak słupy soli, gotowi do wysłuchania poleceń. Cokolwiek zrobili z nimi ludzie z Amalgamatu, Alhassan był pod wrażeniem.
– Potrzebuję tego waszego gnata – powiedział. – Mam wprawdzie w promie berettę, ale te wiązki naprawdę robią wrażenie.
– Impulsator jest zakazany na Tristan da Cunha.
– Tak, już mi mówiliście. A mimo to jeden z nich sprawił, że mój przyjaciel tu zginął. Dajcie mi tę broń albo będziecie mieć pewne problemy z ludźmi, którzy się tu zjawią.
McAllister zastanawiał się tylko przez chwilę. Potem posłał jednego z chłopaków po impulsator. Dija Udin z zadowoleniem wetknął go za pasek od spodni. Urządzenie nie wyglądało na trudne w obsłudze – jeden przycisk był zabezpieczeniem, drugi spustem. Dzięki niewielkiemu suwakowi ustawiało się moc. Alhassan niebawem zapewne przekona się, jak dokładnie działa.
Podniósł szpikulec, ale nie zdążył wbić go w kawałek mięsa – jeden z wystawionych obserwatorów podniósł raban, informując, że zbliża się jakiś statek.
– Ani chybi to po mojego kolegę – powiedział Alhassan, podnosząc się z krzesła.
Tubylcy najpierw z namaszczeniem złożyli sztućce, a dopiero potem do niego dołączyli. Przeszło mu przez myśl, że jeśli zostanie tu nieco dłużej, będzie mógł pożegnać się ze zdrowiem psychicznym.
– Za mną, antyku. Czas powitać resztki ludzkości.
Kilku mieszkańców posłało mu nienawistne spojrzenia, ale McAllister zupełnie go zignorował. Szedł swoim tempem, zostając daleko w tyle. Alhassan potruchtał na wybrzeże, a potem wbił wzrok w wahadłowiec, który z impetem ciął fale. Spienione bałwany rozbryzgiwały się na boki, a rozpraszacze wody nie nadążały ze zbieraniem jej z przedniej szyby. Dija Udin nie potrafił dostrzec, kto znajduje się w środku. Stawiał jednak na Jaccarda i Channary Sang. Ellyse była zapewne zbyt roztrzęsiona, by Loïc zabrał ją na tę misję – tymczasem Sang potrafiła dobrze wycelować. Mógł towarzyszyć im też Gideon, który oceniłby, czy koncha jest jeszcze zdatna do użytku.
Nie była, to Dija Udin umiał stwierdzić z całą pewnością.
– Przygotuj się na krwawą jatkę – powiedział do obserwatora. – Ci ludzie łatwo nie odpuszczą.
Gdy reszta wioski zgromadziła się na nadbrzeżu, prom znajdował się już niedaleko. Wyhamował, wzburzając i tak niespokojne wody oblewające wyspę. Wysokie fale zalały wybrzeże, a wraz z nimi nadszedł niepokój. Alhassan obejrzał się i zobaczył, że tubylcy ustawili się w równych rzędach, karnie, jakby czekali na rozstrzelanie.
– Cudownie was wytresowano – zauważył, po czym wrócił wzrokiem do statku.
Ten właśnie dopływał do wybrzeża. W końcowym etapie podejścia przód uniósł się nieznacznie, a potem opadł na piasek. Otworzyło się boczne wejście. Dija Udin przypuszczał, że najpierw zobaczy uniesioną berettę, a potem sylwetkę któregoś z załogantów.
Na zewnątrz wyszedł wysoki mężczyzna, którego Alhassan widział po raz pierwszy. Miał dobre dwa metry wysokości i przywodził na myśl ponury strach na wróble. Berettę wprawdzie zabrał, ale znajdowała się w zamkniętej kaburze.
– Coś ty, kurwa, za jeden?
– Porucznik Hans-Dietrich Gerling – odparł beznamiętnym głosem, tocząc wzrokiem po okolicy. Gdy uznał, że jest bezpiecznie, skinął na swoich towarzyszy. Z wahadłowca wyszła Ellyse, która nawet nie spojrzała na Dija Udina, a zaraz za nią Sang, Gideon i Jaccard.
– Cała ekipa – rzekł Dija Udin. – Jestem zaszczycony.
Channary zacisnęła usta.
– Wpadliście mnie zabić?
Nozomi dała krok w przód, rozglądając się wokół.
– Gdzie jest Håkon? – spytała, ignorując jego zaczepkę.
– Niedaleko. Zaraz go przyniosą.
– Chcę go zobaczyć.
Ruszyła ku niemu, ale Dija Udin szybko wyciągnął zza pasa impulsator i wymierzył w nią.
– Musnę to gówno palcem, a wywali dziurę w poszyciu promu – powiedział. – Wyobraź sobie, co może zrobić z twoim pięknym ciałem, Ellyse.
Nozomi spojrzała na niego z obojętnością. Sprawiała wrażenie, jakby miała zamiar zignorować groźby, w ostatniej chwili Jaccard złapał ją jednak za przegub dłoni. Przez moment starała się wyswobodzić, zanim ostatecznie odpuściła.
– Matuzalem – rzucił Alhassan, obracając głowę.
Nikt nie odpowiedział.
– McAllister – przeformułował. – Każ przynieść tu mojego przyjaciela.
– Nie masz prawa go tak nazywać – odparła Ellyse.
– Dlaczego nie? Zżyliśmy się.
– Odpuść – powiedział do niej Loïc, po czym przeniósł swoją uwagę na Alhassana. – A ty powiedz im, żeby przynieśli także konchę.
Dija Udin wykonał polecenie, świadom, że działanie jest bezcelowe.
– Naprawić możecie ją wyłącznie na Rah’ma’dul – oznajmił. – Jeśli się tam wybieracie, dajcie mi zawczasu znać, też wykupię sobie bilet.
– Może nie jest z nią tak źle – wtrącił Gideon.
Dija Udin się zaśmiał.
– Jest mniej więcej w takim stanie jak ty, szkarado – powiedział. – Nawet wasz cholerny Ev’radat nie byłby w stanie jej połatać. A to oznacza, że Håkon jest martwy jak trup.
Ellyse znów starała się wyrwać majorowi.
– Wybaczcie tę bezpośredniość. Jestem tylko prostym przedstawicielem gatunku, który przerasta was o kilka poziomów świadomości.
– Jesteś marnym klonem – rzuciła Channary Sang.
Dija Udin dostrzegł, że drgnęła jej ręka. Było to do przewidzenia, wszak Khmerka nie grzeszyła cierpliwością. Tego samego z pewnością nie można było powiedzieć o nowym członku tej osobliwej trupy – Hans-Dietrich wyglądał jak mroczny żniwiarz na usługach śmierci.
– Takich jak ty muszą być tysiące – dodał Hallford. – W rękach Prastarych byliście jedynie narzędziem, którego po zużytkowaniu należało się pozbyć.
– Srał ich pies, teraz nie mają znaczenia. Gdzieś tam, w przestworze kosmosu, kończy się proelium, a wy jesteście na swoim marnym skrawku Ziemi. Zamknięci w swojej ograniczonej percepcji, żałośni w przekonaniu o własnej wartości. I wydaje wam się, że przetrwanie gatunku ludzkiego ma jakiekolwiek znaczenie dla wszechświata.
Zaśmiał się i pokręcił głową. Wprost uwielbiał ludzkość.
– Nie interesują mnie twoje opinie – odezwał się Jaccard, patrząc na impulsator.
Dija Udin stwierdził, że powinien spuścić nieco z tonu. Chętnie się z nimi droczył, ale nie miał zamiaru doprowadzać do eskalacji konfliktu. Zależało mu na tym, by zabrali ciało i konchę, a potem znikli z tej wyspy. On zaś będzie mógł w spokoju rozeznać się w sytuacji i skontaktować z Amalgamatem. Przy odrobinie szczęścia ci ludzie mogli mieć dostęp do ansibla – i jednocześnie nawet się nie spodziewali, do czego on go wykorzysta.
Uśmiechnął się na samą myśl.
– Chcę wiedzieć, co tu się wydarzyło, Dija Udin – odezwał się Loïc.
– Zastrzelono Skandynawa. Wielka tragedia.
Ellyse zamknęła oczy i spuściła głowę.
– Jak to się stało? – wtrącił Gideon.
– Tragiczna pomyłka. Jakiś nerwus za szybko pociągnął za spust. Możecie być pewni, że James McAllestaruch ukarze go przykładnie. A jak tylko to zrobi, ja zebżdżę się w martwe oczodoły parszywego zabójcy.
Spojrzeli na niego z konsternacją.
– No co? – zapytał. – Kochałem tego sukinsyna jak brata.
Równy rząd tubylców się rozstąpił i wyszli zza niego dwaj mężczyźni niosący Lindberga. Z obawą podeszli do przybyszy, a potem ułożyli przed nimi ciało. Nozomi natychmiast do niego przypadła, chowając twarz w dłoniach.
Dziewczyna idąca za tragarzami położyła obok Håkona połamane części konchy.
– Proszę bardzo – odezwał się Alhassan. – Macie, po co przyszliście, a teraz won. Zostawcie tych ludzi w spokoju.
By nadać większą wagę swoim słowom, Dija Udin wykonał sugestywny gest impulsatorem.
– To nie wszystko – powiedział Jaccard. – Mów, czego udało ci się dowiedzieć.
– Niczego.
– Jesteś tu od kilkunastu godzin.
– I stwierdzam ponad wszelką wątpliwość, że ci ludzie gówno wiedzą.
– Nie rozumiem.
– Ja też nie.
Alhassan milczał, lustrując swoich dawnych towarzyszy. Uświadomił sobie, że ustawili się tak, by zasłonić prawą rękę Gerlinga. Zapewne nieprzypadkowo. W jego oczach Dija Udin dostrzegł nerwowe wyczekiwanie.
– Niech ten drągal się poruszy, a wywalę dziurę w głowie Ellyse – powiedział. – I odsłońcie jego prawicę. Chcę widzieć, co w niej dzierży, nawet jeśli to nic pięknego.
Rozsunęli się posłusznie. Najwyraźniej nikt nie był dzisiaj skory do podejmowania ryzyka.
– Ci ludzie muszą coś wiedzieć – odezwał się Hallford. – Przecież…
– Żyją w totalnym odosobnieniu – uciął Alhassan. – Nie mają pojęcia, co sprawiło, że Poprzedni Świat się skończył. Wierz mi, kocmołuchu, prawie wyrwałem im język, kiedy ich za niego ciągnąłem.
Patrzyli na siebie wyczekująco – i im dłużej to trwało, tym bardziej Dija Udin uświadamiał sobie, że odwlekają moment odejścia. Zjawili się tutaj, by go ująć, to było jasne. Mogli też planować wykonanie egzekucji na miejscu. Impulsator jednak zmieniał postać rzeczy, a dodatkowy atut stanowił tłum ludzi za Alhassanem.
– Otrzymaliśmy stąd sygnał SOS, gdy robiliśmy przelot nad Atlantykiem – zauważył Gideon. – Najwyraźniej mają radio.
– To tylko zautomatyzowany system. Jakieś stare barachło.
Znów zaległo milczenie. Dija Udin stwierdził, że finał tego spotkania nie będzie niczym przyjemnym. Najwyraźniej wbrew temu, co o nich sądził, ci ludzie byli gotowi zaryzykować, byleby wykonać wyrok.
Przygotował się, by strzelić do Ellyse. Tyle powinno wystarczyć, by stracili rezon.
Hans-Dietrich drgnął. Nieznacznie, ale wystarczająco, żeby Dija Udin odczytał jego intencje. Szybko też pomiarkował, co się wydarzyło. Gerling został wysłany przez rosyjską pułkownik, by upewnić się, że Jaccard nie skrewi.
Trudno, stwierdził w duchu Alhassan. Chciał załatwić to po dobroci, ale nie zostawili mu wyboru.
Wymierzył w głowę Ellyse.
11
Nozomi uniosła oczy w momencie, gdy Dija Udin na nią spojrzał. Był to wzrok, który mówił więcej niż milion słów. Zdążyła tylko zaczerpnąć tchu, nim uświadomiła sobie, co zamierza przeciwnik.
Zanim jednak zdążył wcielić plan w życie, stojący za nim tubylec wziął sprawy w swoje ręce. Zamachnął się kawałkiem metalu, a potem przywalił Alhassanowi prosto w tył głowy. Dija Udin poleciał w przód i padł na ziemię jak kłoda.
Ellyse znieruchomiała. Patrzyła na bezwładnie leżącego skazańca.
– Co, do cholery… – odezwał się Gideon.
– Nie szukamy zwady – powiedział ten, którego Dija Udin nazwał McAllisterem. Wyszedł przed szereg, wyraźnie zmęczony. – Wiemy, że ten człowiek czymś wam zawinił.
Jaccard również ruszył naprzód.
– Śmierć waszego towarzysza jest dla nas wielką tragedią – zapewnił starzec. – Nie sądziliśmy, że przybył tu w pokoju. Byliśmy przekonani, że wahadłowiec został przysłany przez Amalgamat.
Ellyse dotknęła dłoni Håkona, a następnie powoli się podniosła.
– Wybaczcie nam ten tragiczny błąd – dodał przywódca, patrząc na nią. Nozomi spuściła wzrok i dostrzegła, że włosy Alhassana zabarwiły się na czerwono. Krew rozlała się po piasku, który łapczywie przyjął wilgoć.
– Oddajemy tego człowieka w wasze ręce – ciągnął McAllister, wskazując na powalonego obcego. – Przyjmijcie to, proszę, jako gest dobrej woli.
Ellyse skinęła głową. Z jakiegoś powodu to, co mówił ten starzec, budziło ufność. Loïc stanął przed nim, a potem wyciągnął do niego dłoń. Tubylec zastanawiał się przez moment, jakby nie znał tego zwyczaju, zaraz jednak ujął jego prawicę.
Jaccard odetchnął z ulgą i obejrzał się na resztę.
– Zostańcie tu – polecił. – Załadujcie Dija Udina do promu i porządnie go unieruchomcie. Ja dowiem się, czym jest ten Amalgamat i co tu się wydarzyło.
– Obawiam się, że ten człowiek mówił prawdę – odparł szybko McAllister. – Nie wiemy wiele ani na temat Poprzedniego Świata, ani naszych oprawców.
– W porządku. Powiecie mi tyle, ile wiecie.
Major oddalił się ze starcem, a reszta załogantów wykonała jego rozkaz. Potem Ellyse wyciągnęła czarny worek i z pomocą Gideona umieściła w nim ciało Lindberga. Ułożyli go w tylnej części promu, po czym przez kilka chwil milczeli.
Jaccard wrócił bez dobrych wieści. Nie udało mu się dowiedzieć, co wydarzyło się na Ziemi, a o Amalgamacie wyspiarze wiedzieli jedynie tyle, że należy być mu posłusznym.
– Obawiam się, że to tyle, jeśli chodzi o Tristan da Cunha – zakończył.
– A te maski? – zapytała Sang. – Na co im one?
– Pomagają w oddychaniu. Mieszkańcy cierpią na przewlekłą astmę spowodowaną mutacją uteroglobiny.
– Są jeszcze inne wyspy – zauważył Gideon. – I skoro już trochę wiemy, powinniśmy je zbadać.
– Nie teraz.
Główny mechanik kiwnął głową.
– Wracamy na Kennedy’ego, potem będziemy zastanawiać się, co należy zrobić. Ostatecznie zresztą decyzja należeć będzie do pułkownik Romanienko.
Zasiedli na swoich miejscach i Hallford rozpoczął procedurę odcumowania z nadbrzeża. Tubylcy stali na baczność, przywodząc na myśl komitet pożegnalny. Po chwili prom zaczął się oddalać, a następnie obrócił się i przyspieszył.
– Zastanawiam się nad tym, co pan powiedział, majorze – rzekła Ellyse, chcąc zająć czymś myśli.
– To znaczy?
– Że decyzja należy do pułkownik.
– To nie ulega najmniejszej wątpliwości.
– Nie wydaje mi się – odparła z przekonaniem Nozomi. – Waga wszystkich decyzji w sprawie ISS Challenger jest zbyt duża, by kłaść ją na barki hierarchii służbowej. Musimy ustanowić komitet, wybrać przedstawicieli i…
– W wojsku nie ma miejsca na demokrację, Ellyse.
– Nie mówię o wojsku, ale o ludzkości – odparła stanowczo. – Ci, którzy przetrwali na powierzchni planety, mają takie samo prawo do decydowania o zarodkach, jak my. To, na jakich fundamentach zbudujemy nową kolonię, zdeterminuje losy świata.
Spojrzał na nią niepewnie. Mówiła cicho, bez energii, ale jednocześnie sprawiała wrażenie, jakby rozmowa na ten temat pozwalała jej nie pogrążyć się w marazmie.
– Proponujesz bunt i niesubordynację.
– Proponuję przejrzenie na oczy – poprawiła go. – Nie stać już nas na to, by funkcjonować jak niegdyś. Musimy zebrać wszystkich, którzy przeżyli, a potem wspólnie podjąć decyzję co do naszej przyszłości. Począwszy od tego, gdzie posadzimy Challengera, bo tam powstanie stolica nowej Ziemi.
Nie odezwał się, ale wiedziała, że musiał snuć podobne rozważania. Jak zapewne każdy z nich, w mniejszym lub większym stopniu.
– Czas zacząć myśleć o przyszłości – dodała, oglądając się na czarny worek.
Po chwili Ellyse uznała, że milczenie Jaccarda powinna potraktować jako poparcie swoich słów. Inaczej major zabrałby głos.