Текст книги "Echo z otchłani"
Автор книги: Remigiusz Mróz
Жанры:
Космическая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 17 (всего у книги 20 страниц)
10
Kolay towarzyszył Lindbergowi w drodze do kajuty, po czym zaprowadził dwoje Ziemian do niewielkiego pojazdu, który przywodził na myśl kapsułę ratunkową. Otworzył właz, a potem ruchem ręki zasugerował, by weszli do środka. Håkon zmierzył go wzrokiem, marszcząc czoło.
– Co to ma znaczyć? – zapytał.
– Nie tak się umawialiśmy – dodała Ellyse.
Özgür trwał z wyciągniętą ręką, wskazując wnętrze jednostki.
– Ustalono, że będziecie znajdować się poza czasem i przestrzenią, czyż nie? – zapytał.
Spojrzeli po sobie.
– Sądziłam, że chodzi o tunel na Rah’ma’dul.
– Nie.
Lindberg przypuszczał, że po tej lakonicznej odpowiedzi nastąpi wyjaśnienie, ale kopia Dija Udina trwała w milczeniu. Skandynaw przeniósł wzrok na pojazd, dopiero teraz domyślając się, co zamierzali Prastarzy. Ellyse mogła źle zinterpretować ich słowa, a może po prostu wpadli na inny pomysł.
– Macie zamiar zawiesić nas w czasoprzestrzeni, ale nie w korytarzach – powiedział.
– Owszem.
– W jaki sposób?
– Wasza jednostka wejdzie w zakrzywienie czasoprzestrzeni i pozostanie tam, aż zmiany zostaną dokonane.
– Tyle że zmiany nie mają określonego punktu w czasie – zaoponował Håkon. – Kiedykolwiek by nie nastąpiły, wywrą na nas efekt.
– Nie jeśli będziecie poza czasem.
Lindberg spojrzał na Nozomi, a ta skinęła do niego głową. Wiedział, że muszą zaufać Prastarym, alternatywą była pewna śmierć – czy raczej nagły koniec istnienia.
Wszystko to jednak opierało się na założeniu, że można zmienić linię czasu – a co do tego Håkon nie był przekonany. Dotychczas wszystko, co robił, i wszystko, czego doświadczył, zdawało się potwierdzać teorię samospójności Nowikowa. Prastarzy mogli być odmiennego zdania, ale nie znaczyło to, że odkryli prawdę obiektywną – mogli się mylić, a zawiłości czasoprzestrzenne mogły przekraczać także ich percepcję.
– Do środka – rzucił Kolay.
Jeszcze raz spojrzeli po sobie, a potem przeszli przez właz. Mrok wewnątrz statku rozświetlały liczne pasy na podłodze i ścianach. Emanowały jaskrawym światłem, ale nie raziły.
Zanim dwójka ludzi zdążyła odezwać się słowem, Özgür zamknął z hukiem pokrywę włazu. Ellyse niemal podskoczyła.
– Śluza opadła, klamka zapadła – odezwał się pod nosem Lindberg.
– Sądzisz, że to się uda? – zapytała obojętnym głosem.
– Przed chwilą to ty byłaś pewna, że tak.
– „Pewna” to mocne słowo.
Håkon rozejrzał się wokół. W ciasnym korytarzu, gdzie się znajdowali, były dwa niewielkie łóżka – akurat na tyle szerokie, by ułożyć się na nich z rękoma przylegającymi do ciała. Kawałek dalej mieściła się namiastka kokpitu – małe panele i wyświetlacz pośrodku, który służył zapewne za przednią szybę.
Skandynaw usiadł przy stanowisku po prawej stronie, Nozomi zajęła miejsce obok niego.
– Co teraz? – zapytała.
– Przypuszczam, że ustawili nam autopilota.
Przesunął ręką po panelu, ale ten nie zareagował. Ellyse zrobiła to samo ze swoim, po czym sprawdziła pozostałe miejsca, w których mogły znajdować się nieaktywne ekrany. Gdy niczego nie znalazła, Håkon zaplótł ręce na karku i odchylił się.
– Pozostaje nam tylko czekać.
– Tak.
Zaległa nieco niezręczna cisza. Håkon wiedział, że czeka ich długa i niespecjalnie przyjemna rozmowa, ale miał nadzieję, że jeszcze przez jakiś czas uda mu się jej unikać. Przynajmniej na tyle, by emocje nieco opadły.
– Długo będziesz tak milczał?
– Jak najdłużej mi się uda – odparł, obracając się do niej z bladym uśmiechem. W odpowiedzi zobaczył jedynie kategoryczne spojrzenie.
– Podpisałeś na nich wyrok, Håkon…
– Sami to zrobili.
– Nie – odparła niemal przez zęby. – Ingo Freed nie reprezentował całego społeczeństwa Terry. Nie rozumiesz tego?
– Rozumiem, ale…
– Nie. Ani tego, ani faktu, że koncha poprzewracała ci w głowie.
– Możliwe, ale…
– Jesteś od niej uzależniony.
Wstała, a potem odeszła na tył statku. Lindberg musiał oddać jej sprawiedliwość – i tak długo trzymała nerwy na wodzy. Wprawdzie wiedziała, że w starciu z nim i Prastarymi nic nie wskóra, ale mogła próbować, nastręczając niemałych problemów. Wybrała rozsądne wyjście – i Håkon był jej za to wdzięczny. Przypuszczał jednak, że teraz zbierze cięgi.
– Wiesz, kto robi takie rzeczy? – syknęła.
– Posłuchaj…
– Zbrodniarze i ludobójcy – ofuknęła go, wracając na przód pojazdu. – Nie mogę uwierzyć, że byłeś w stanie pójść na taki układ, Håkon. Naprawdę nie mogę. I pomyśleć, że to ja cię wyciągnęłam, wyszarpałam ze szponów śmierci.
– Ty także poświęciłaś…
– Tych, których musiałam! – odparowała ostro. – Ty zabiłeś wszystkich na Terze, by mieć swoją pierdoloną maskę!
Zamachnęła się, jakby chciała uderzyć go w twarz. Håkon machinalnie zerwał się z siedziska, gotów do obrony. Szybko jednak powściągnął emocje.
– To nie tak…
– Jesteś ćpunem – rzuciła.
Nie odzywał się, bo nie było sensu zaprzeczać. Poniekąd miała rację, ale nie czuła tego, co on. Nie miała kontaktu z tym, do czego dopuszczała go koncha.
– Zabiłeś tych wszystkich ludzi, Håkon. Zamordowałeś ich z zimną krwią.
– Nikogo nie zabiłem.
Chciał złapać ją za rękę, ale go odtrąciła. Przez moment mierzyli się wzrokiem, a on miał wrażenie, że teraz go spoliczkuje. Zaraz potem Ellyse odwróciła się i przeszła na tył. Usiadła na łóżku i schowała twarz w dłoniach.
Lindberg opadł ciężko na fotel przy panelu i zwiesił głowę.
Nie miała racji, oczywiście, że nie miała. Potrzebował konchy… ale nie dlatego, by zaspokoić głód związany z używaniem jej. Była mu niezbędna, bo mogła wszystko zmienić. Nie przeszłość, ale przyszłość. Wciąż rozbrzmiewało mu to w głowie – i wciąż decydował się, by w to wierzyć.
– Ellyse…
– Nie odzywaj się do mnie.
– La’derach nigdy jeszcze mnie nie…
– Proszę, nie mów nic.
Zamilkł, wychodząc z założenia, że tak będzie lepiej. Przynajmniej na jakiś czas.
Nie tak miało wyglądać ich spotkanie po długiej rozłące, pomyślał. Nie miał okazji na dobre się nad tym zastanowić, bo aktywował się centralny wyświetlacz. Pojawił się na nim ciąg znaków, których Skandynaw nie potrafił rozczytać.
– Ellyse…
Kątem oka dostrzegł, że stanęła już obok niego. Usiadła na swoim miejscu, a potem przesunęła palcem po ekranie.
Po chwili dane na wyświetlaczu znikły, a zastąpił je obraz z kamery dziobowej. Håkon obserwował, jak otwiera się przed nimi śluza. Pojazd uniósł się nieznacznie i ruszył w kierunku otwartej przestrzeni.
Gdy opuścili hangar, znów pojawił się ciąg znaków, a potem nastąpił rozbłysk. Nic nie poczuli, ale musieli przesłonić oczy przed zbyt jasnym światłem.
Skandynaw przypuszczał, że wygaśnie, gdy tylko znajdą się w załamaniu czasoprzestrzennym, ale pomylił się. Jaskrawe światło towarzyszyło im przez cały czas, kiedy statek znajdował się poza znaną im rzeczywistością.
Wszechświat skurczył się do ich dwojga – niemal literalnie – co nie stwarzało odpowiednich warunków do pogodzenia się. Dni mijały im na milczeniu lub burkliwych wymianach zdań.
Załatwianie się było niemałym problemem. Obcy najwyraźniej nie potrzebowali toalety, więc Lindberg i Ellyse sami musieli zbudować coś, co zapewniało namiastkę prywatności. Jedynym nadającym się elementem wystroju wnętrz były łóżka, więc co dzień rano demontowali jedno i robili z niego parawan. Z resztą radził sobie dezintegrator pokładowy – najwyraźniej urządzenie uniwersalne w każdej cywilizacji.
Czas dłużył im się niemiłosiernie. Håkon miał wrażenie, że znajdują się w wyrwie wszechświata już całe wieki. Czasem myślał o tym, jak wszystko to wyglądałoby, gdyby nie zabrał konchy. Czas z pewnością pędziłby jak szalony.
Raz po raz wymieniali ze sobą ukradkowe spojrzenia, ale nie odzywali się słowem. Kilka razy Lindberg próbował zacząć rozmowę, ale Nozomi zbywała jego próby milczeniem.
Momentami zaczynał myśleć, że może miała rację. Rozsądek kazał sądzić, że rzeczywiście stał się ludobójcą. Zaraz potem jednak nachodziło go niezachwiane przekonanie o tym, że la’derach o wszystko zadba. Musiał tylko jej zaufać.
Kiedy Håkon powoli poddawał się obawie, że coś poszło nie tak i na zawsze utkną w miejscu poza czasem i przestrzenią, w końcu nastąpił przełom. Najpierw przed nimi pojawiły się czarne kropki, potem pojazdem zatrzęsło. Kiedy oboje dopadli do urządzeń sterowania, statkiem rzucało już do tego stopnia, że mieli wrażenie, jakby jakaś siła miała rozerwać go na strzępy.
– Coś jest nie tak! – Nozomi starała się przekrzyczeć huk, który dochodził nie wiadomo skąd.
Lindberg zaparł się o swoje stanowisko. Jednostką poniewierały nieznane siły, a on miał wrażenie, jakby wraz z Ellyse doświadczali niemożliwego do przetrzymania przez ludzkie ciało przeciążenia.
W końcu wyszli z załamania czasoprzestrzeni.
Białe światło przestało zalewać wnętrze statku i Håkon potrzebował chwili, by cokolwiek dojrzeć. Oczy tak przyzwyczaiły się do blasku, że trudno było przestawić się na czerń kosmosu, która roztaczała się przed nimi.
Wciąż siedział przy głównym pulpicie, a mimo to potrzebował chwili, by zrozumieć, gdzie jest. Ellyse w tym czasie już starała się coś ustalić.
– Gdzie nas wyrzuciło? – zapytał.
– Sprawdzam.
Była to najdłuższa wymiana zdań, jaką przeprowadzili od kilku dni. Lindberg obserwował, jak Nozomi obsługuje obcy system, który został przystosowany do jej umiejętności.
Przez moment analizowała dane, a potem zamarła.
– Co jest? – zapytał Skandynaw.
Ellyse wbijała pusty wzrok w jakiś punkt na ekranie.
– Co się dzieje? Gdzie jesteśmy?
– Niedaleko Ziemi, Håkon…
– Więc co jest nie tak?
– Wyrzuciło nas w przeszłość.
– Jak daleko?
Pytanie było pozbawione sensu, bo punkt odniesienia w ich przypadku stał się już zupełnie abstrakcyjny – najpierw kilkaset lat upłynęło na podróżach do i z Rah’ma’dul, a potem drugie tyle, gdy Nozomi i Sang leciały na planetę z tunelem.
– Ellyse?
– Jesteśmy… trzydzieści dwa lata przed startem misji Ara Maxima.
Lindberg poczuł, jak jego brwi się unoszą.
– Co takiego? – zapytał, patrząc na wyświetlacz. – Do cholery… oni to zaplanowali?
– Nie sądzę.
– Musimy stąd wiać – powiedział. – Zaraz ktoś nas wykryje.
Potrząsnęła głową, a potem aktywowała kontrolę układu sterowania. Zmieniła kilka ustawień, które Håkonowi niewiele mówiły, i… nic się nie stało. Statek nie poruszył się ani o milimetr.
– Coś nie tak? – zapytał.
– Jak widzisz.
Nozomi gorączkowo wprowadzała zmiany do komputera pokładowego, a Lindberg obserwował obraz z głównej kamery. W oddali widoczna była Ziemia, odbijająca światło Słońca. Z tej perspektywy przypominała kulę wielkości piłki tenisowej, ale nie mogło być wątpliwości, że to ona.
– Musieli nas tu skierować, ale po co? – odezwał się bardziej do siebie niż do niej. – Może uznali, że dzięki temu nigdy im już nie zagrozimy? Wrócimy do domu, a potem spokojnie dożyjemy swoich dni… z pewnością zdążymy, nim przyjdzie zagłada. Misja Ara Maxima jest w powijakach…
– Bądź cicho.
Skinął głową, a potem skupił się na tym, co robi Ellyse. Po chwili statek drgnął, choć nie w tym kierunku, który chciała nadać mu Nozomi.
– Myślałem, że opanowałaś te systemy.
– W teorii.
– Ta teoria wydaje się daleka od praktyki.
– Zamknij się.
– Mówię tylko, że może lepiej się zastanowić, zanim przypadkowo wystrzelimy jakiś ładunek w kierunku Ziemi.
– Ten statek nie ma uzbrojenia – odparła pod nosem. – A ja dotychczas uczyłam się wszystkiego na sucho. Nie miałam jak sprawdzić pewnych rzeczy, prawda?
– No tak.
– Więc siedź cicho i poczekaj chwilę.
– Obawiam się, że satelity na orbicie okołoziemskiej nie będą czekać.
Wiedział, że nie poprawia sytuacji, ale gadał, co mu ślina na język przyniosła – byleby znów nie zapanowała cisza. Nie było to przesadnie mądre, trudno jednak było się powstrzymać.
Szczęśliwie statek ruszył we wskazanym kierunku.
– Schowaj nas za czymś.
– Obrałam kurs na Wenus.
– Jest teraz blisko? Bo nie wiem, czy aby…
– Jest tam, gdzie być powinna. Im bliżej Słońca, tym lepiej – ucięła. – Promieniowanie ukryje nas przed skanowaniem satelitów.
– O ile ta łajba jest gotowa je znieść.
Nozomi spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Przed chwilą zniosła dużo więcej.
– Zgoda, ale nie możemy być pewni, że jest przystosowana do…
– Jest.
Lindberg nie miał zamiaru polemizować. Patrzył na oddalający się glob i dopiero teraz zreflektował się, że przeniesienie się w przeszłość uniemożliwia im sprawdzenie, czy cały plan się powiódł. Zaklął w duchu.
Gdy ich statek znalazł się w cieniu Wenus, oboje odetchnęli z ulgą. Nic nie świadczyło o tym, że zostali wykryci.
– Nie wiem, jaka technologia jest obecnie na orbicie – odezwała się Ellyse.
– Ja też nie. Miałem wtedy, czy raczej mam teraz, cztery lata.
– Trzeba to ustalić.
– Jak?
– Mamy na pokładzie zaawansowaną technologię – odparła, wskazując na ciąg znaków widocznych na ekranie. – Problem polega na tym, że nie wiem, jak użyć części z tych systemów.
– Próbuj.
– Będę próbować – odparła stanowczo. – Ale jeden błąd może sprawić, że nas wykryją.
– W najgorszym wypadku uciekniemy. Mamy napęd nadświetlny, prawda?
– Mieć a używać to dwie różne kwestie.
– Mimo wszystko, skoro udało ci się posterować tą krypą na Wenus, z pewnością uda ci się ustawić także inny kurs.
– Może.
Ellyse zamilkła, na powrót poświęcając całą uwagę systemom statku. Lindberg zdołał wyświetlić odczyty z sensorów. Ziemia zdawała się pulsować wszystkimi rodzajami sygnałów – radiowymi, promieniowaniem AKR, w końcu impulsami z satelitów. Wołała w kosmos, by ją odnaleźć.
Håkon analizował odczyty przez godzinę, dostając porządnego oczopląsu. Dopiero po kolejnej Ellyse zdawała się wreszcie opanować główne systemy.
– W porządku – powiedziała, przeciągając się. – Mam sterowanie napędem.
– Świetnie.
Wiadomość może rzeczywiście była dobra, co nie zmieniało faktu, że nadal nie wiedzieli, co począć. Spojrzeli na siebie i po raz pierwszy od długiego czasu żadne z nich nie uciekło wzrokiem.
– Mamy szansę wszystko zmienić, Håkon – odezwała się Nozomi.
– Co?
Nie taki był plan, przeszło mu przez myśl.
– Jesteśmy w przeszłości, możemy…
– Nie ma mowy.
– Stanowimy obcy, burzący konstrukcję element. Znaleźliśmy się tu przez wyrwę w czasoprzestrzeni, przez wyjątek w zasadach rządzących wszechświatem. Możemy zmienić przyszłość.
– Nie – odparł stanowczo. – Wszystko natychmiast się zawali, nie rozumiesz?
– Rozumiem tyle, że możemy uratować całą naszą rasę.
– Nie sądzę.
– Zapobiegniemy misji Ara Maxima.
– Nie.
– Sprawimy, że ludzkość nie rozsieje się pośród gwiazd.
– Wiesz, jakie będą konsekwencje? – zapytał, obracając się do niej. – Zastanów się nad tym, co proponujesz.
– Cały czas się zastanawiam.
– Więc powinnaś wiedzieć, że to doprowadzi do takiego samego ludobójstwa, jakie zarzucałaś mnie.
– W jaki niby sposób? – zapytała ze spokojem w głosie.
– Terra nigdy nie powstanie – odparł. – Jeśli nie wyruszymy na misję Ara Maxima, nigdy nie…
– W porządku – ucięła. – Wiem, do czego zmierzasz. Nielinearnie rzecz biorąc, to taka sama zbrodnia.
Zamilkła, najwyraźniej przyjmując, że ta myśl jest warta choćby refleksji. Oczywiście jedno z drugim miało tylko tyle wspólnego, że ludzka kolonia na Terze przestawała istnieć – choć motywy i sposób doprowadzenia do tego były zupełnie inne.
Nozomi wstała ze swojego miejsca i przeszła się po kilkumetrowym pokładzie. Skandynaw stanął obok krzesła.
– Nie mam już na to siły, Håkon.
– Wiem.
– Mam dość temporalnych zawiłości i panującej wszędzie śmierci.
Podszedł do niej i zobaczywszy, że nie ma zamiaru go odepchnąć, objął ją. Początkowo nie poruszyła się, ale po chwili przylgnęła do niego, jakby potrzebowała ratunku.
– Wszystko, co zrobiliśmy od rozpoczęcia proelium, kończyło się czyjąś śmiercią – dodała. – Chcę wyjść z tego błędnego koła.
– Możemy to zrobić.
– Jak?
Wskazał na sygnały z Ziemi.
– Możemy się gdzieś osiedlić, niezauważeni i anonimowi – powiedział. – Nie będziemy nikomu przeszkadzać, na nic nie wpłyniemy.
– Ale ci wszyscy ludzie, którzy zginęli…
– Zginą prędzej czy później – odparł.
Jeśli czegokolwiek nauczył się podczas swoich podróży w czasie, to właśnie tego. Najbanalniejsza prawda w historii ludzkości stała się dla niego prawdziwa. Życie jednostek czy całych społeczeństw było tylko niewyraźnym rozbłyskiem w mrokach historii. Dla wszechświata jedna cywilizacja znaczyła tyle, co dla niego ziarno piasku na wietrze. Z tej perspektywy trudno było przejmować się tym, gdzie i w jakim okresie zakiełkowało życie, a gdzie zniknęło.
Wiedział, że Ellyse prędzej czy później także to sobie uświadomi. Potrzebowała tylko czasu… którego mieli pod dostatkiem.
11
Ostatecznie uznali, że nie pozostaje im nic innego, jak przeżyć swoje życie najlepiej, jak było to możliwe. Nie mieli już wpływu na to, co się wydarzy – sami zapisali przyszłość wszystkich, którzy niegdyś wyruszą na misję Ara Maxima.
Możliwości osiedlenia nie było wiele. Istniała tylko jedna planeta, której historię znali na tyle dobrze, by jej przypadkiem nie zmienić. Wybrali najbardziej odludne miejsce na Ziemi, a potem wprowadzili koordynaty do komputera pokładowego.
Dotarcie tam zajęło im tylko ułamek sekundy. Znikli w miejscu początkowym i pojawili się u celu. Niewykryci przez żadne radary, niezauważeni przez satelity. Statek opuścił zagięcie czasoprzestrzenne na terytorium Grenlandii, nieopodal miasteczka Ittoqqortoormiit – jednego z najbardziej odludnych miejsc na globie. Stale przebywało tam raptem pięciuset ludzi, a na każdego mieszkańca przypadało średnio niemal czterysta kilometrów kwadratowych powierzchni. Było gdzie żyć.
Håkon i Ellyse ukryli niewielki statek u zbocza jednego ze wzniesień, przysypując go ziemią. Nie było to najlepsze rozwiązanie, ale stanowiło jedynie tymczasowy środek. Gdyby nawet któryś Grenlandczyk się tu zapuścił, zapewne uznałby pojazd za podniebną taksówkę albo kuter głębinowy.
Zostawiwszy środek transportu, ruszyli na poszukiwania domu. Nie mieli grosza przy duszy, ale było to bez znaczenia – Håkon doskonale pamiętał największe wydarzenia sportowe tej dekady. Mimo że sam był wówczas kilkulatkiem, znał je z opowieści ojca.
Stary Lindberg jako zagorzały kibic aeropiłki nieraz stawiał pieniądze na Greåker Idrettsforening, wspominając, że w jednym z sezonów sprawili ogromną niespodziankę, powodując ból głowy wielu bukmacherów.
Jeśli Lindberga nie myliła pamięć, pamiętny mecz z Rosenborgiem miał odbyć się za dwa tygodnie, tuż nad stolicą Federacji Skandynawskiej. Wystarczyło, że postawią trochę uniwersalnej waluty, a będzie ich stać na jeden z domów w okolicy.
– Mogliśmy osiąść na Tristan da Cunha – odezwała się Ellyse, gdy szli do miasteczka. – Byłaby to jakaś dziejowa sprawiedliwość.
– Mogliśmy.
– Ale ciągnęło cię na północ.
– Bo tutaj nikt nikomu nie wchodzi w drogę. I jeśli ktoś chce być sam, reszta to szanuje.
– Niezła mentalność – zauważyła Nozomi. – Więc jak będę miała cię dość, wystarczy, że powiem?
Wzruszył ramionami i lekko się uśmiechnął. Ich relacje nieco się poprawiły, ale nadal trochę brakowało im do tego, jak wyglądały wcześniej. Håkon przypuszczał jednak, że z każdym rokiem będzie coraz lepiej. Szczególnie że pierwotnie Ellyse sama chciała zapobiec proelium – a zatem dokonać zmian, przez które nie narodziłoby się znacznie więcej osób niż w wersji przyjętej przez Lindberga.
– Na razie nie polecam ci mieć mnie dosyć – odparł. – Przynajmniej dopóty, dopóki jesteśmy goli jak pasternak i nie dorobimy się na zakładzie.
– Przyjmujesz, że mamy co postawić. A nie mamy.
– Będziemy mieli.
– Tak?
Skinął głową, a potem wskazał na wioskę w oddali.
– Na pewno szukają tam rąk do pracy.
– Przy czym? – zapytała Nozomi, wodząc wzrokiem dookoła. – Tutaj nic nie ma.
– Tu nie, ale w morzu tak.
– Cały połów mają z pewnością zautomatyzowany – zaoponowała. – Może i jesteśmy w przeszłości, ale to nie czasy, kiedy szło się do pierwszej lepszej rybackiej wioski i pytało, czy można wyszorować pokład.
– Zapewniam cię, że kultywują tutaj jeszcze dawne zwyczaje.
– Nie sądzę.
– Złapię jakąś robotę, zarobię trochę, a potem postawimy wszystko na Greåker.
– Mhm.
– Chłopcy wygrają z hukiem, a my kupimy dom i założymy własny biznes. Rodzinny.
– Jaki biznes można tu założyć?
– Połów wielorybów.
– Nie masz pojęcia, jak łowić wieloryby.
– Czytałem Hermana Melville’a.
– Świetnie, kapitanie Ahab – odburknęła Nozomi. – Ale wielorybów się nie łowi, tylko się na nie poluje.
– W takim razie zajmę się połowem krewetek.
– Biznes marzenie.
– W tutejszych wodach z pewnością jest też sporo halibutów.
Po raz pierwszy od długiego czasu spojrzała na niego z sympatią, co Lindberg wziął za dobry prognostyk.
Dość szybko udało im się znaleźć zakwaterowanie w Ittoqqortoormiit – niewielki pokój w zamian za sprzątanie całego budynku – a potem zaczęli rozglądać się w poszukiwaniu pracy.
Początkowo imali się wszystkiego, co tylko wpadło im w ręce – sprzątania, odśnieżania czy pomocy przy wywózce śmieci. Miasto było trudno dostępne, więc wiele zadań użyteczności publicznej nadal wymagało ludzkich rąk – choćby po to, by załadować worki ze śmieciami na niewielki prom, który zabierał je z wyspy.
Udało im się zarobić tyle, by mieć co postawić. Efekty były zgodne z przewidywaniami – dzięki wysokiej stopie zwrotu mogli pozwolić sobie nie tylko na kupienie domu, ale i odłożenie części funduszy na rachunku oszczędnościowym.
Wiedli niewystawne życie dwójki szczęśliwych ludzi.
Po jakimś czasie Ellyse poznała wyspę na tyle, że zaczęła oprowadzać po niej nowo przybyłych. Zabierała ich na przejażdżki tradycyjnymi psimi zaprzęgami, pokazując atrakcje turystyczne w okolicy. Największym zainteresowaniem cieszyły się Scoresby Sund – bezbrzeżne białe połacie ziem i stojące na nich kolorowe domostwa odcinające się na tle śniegu. Nieraz zabierała klientów także do muzeum w mieścinie, gdzie opowiadała o dawnych metodach polowań i arktycznej faunie. Wielu turystów Ellyse zabierała do obserwatorium, z którego każdego ranka startował balon meteorologiczny. Część decydowała się na dodatkową atrakcję – opływanie wyspy z fiordami.
Håkon pomylił się, sądząc, że znajdzie pracę na kutrze. Wody przybrzeżne nie były wprawdzie skute lodem, ale ich temperatura podniosła się na tyle, że niegdyś obecne tu gatunki ryb migrowały dalej na północ. Lindberg szybko przekonał się, że osada polega głównie na rozrywkach odbywających się na Scoresby Sund – i nie pozostało mu nic innego, jak nauczyć się polowania na niedźwiedzie polarne. Był to jeszcze czas, kiedy mieszkańcy planety nie widzieli nadciągającej zagłady i nikomu przez myśl nie przeszło, by cokolwiek zmieniać.
W Ittoqqortoormiit łowy stanowiły sztukę, tradycję przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Najpierw Skandynaw musiał uzyskać akceptację którejś z rodzin, a dopiero później mógł chwycić za broń. Każde domostwo utrzymujące się w ten sposób miało przyznaną pulę zwierząt, które można było odstrzelić. Mimo wszystko nierzadko względy ekonomiczne brały górę nad tradycją – mnóstwo pieniędzy zarabiano na odsprzedawaniu zezwolenia myśliwym, którzy polowali dla sportu.
To podczas jednej z takich wypraw spokojne życie Lindberga uległo zmianie.
Był kwiecień, miesiąc przed końcem sezonu łowieckiego. Temperatura wynosiła kilkanaście stopni poniżej zera. Wraz z zaprzęgiem psów husky i myśliwym Håkon poruszał się po zboczu jednego ze wzniesień na Scoresby Sund.
– Patrz, jest tam – szepnął mężczyzna, wskazując Lindbergowi kierunek.
Ten zwrócił wzrok w odpowiednią stronę, ale widział jedynie oślepiającą biel śniegu. Zamrugał kilkakrotnie. Już kilka lat temu jego oczy przyzwyczaiły się do jasności. Nie powinien mieć żadnych problemów.
– Widzisz?
– Tak – skłamał.
– Podejdę jeszcze kawałek. Ty zostań.
– W porządku – odparł słabo Håkon.
Myśliwy obrócił się do niego, co wyglądało dość pokracznie, jako że był porządnie okutany.
– Wszystko okej? – zapytał. – Nie brzmisz najlepiej.
– Tak, muszę tylko… sam nie wiem.
– Ćpasz?
– Nie – odparł bezwiednie.
– To może kiedyś ćpałeś? Mój brat miał problem z heroiną. Wszędzie poznam ten mętny wzrok, pot i ziemistą cerę.
– Nie – powtórzył Håkon, znów nieco mijając się z prawdą. Używanie konchy można było przyrównać do dawania sobie w żyłę, a on od pewnego czasu zaczął ograniczać dawki swojego narkotyku. Nozomi dawno przestała się upierać, że nie powinien zakładać konchy, ale w końcu sam doszedł do wniosku, że wywiera ona destrukcyjny wpływ na jego psychikę.
– No, nieważne – odparł myśliwy. – Zostań tutaj z psami.
– Będę czekać.
– Ile mam czasu, jeśli spudłuję?
– Zezwolenie jest ważne przez dziesięć dni.
Rozmówca ruszył przed siebie bez słowa, a Lindberg przez chwilę wodził za nim wzrokiem. Gdy ten oddalił się o kilkadziesiąt metrów, poczuł, jak głowa mu opada. Nim zdążył się zorientować, wyłożył się na śniegu.
Ostatnim, co słyszał, był głos Gideona Hallforda.
12
Håkon otworzył oczy i nie czuł już potrzeby, by osłaniać się przed jasnością. Znalazł się w zaciemnionym miejscu. Wokół widział jedynie niewyraźne kształty, przesuwające się jak widma wokół niego. Rozlegał się tu jakiś szum, ale gdy się w niego wsłuchał, stwierdził, że to szepty tych postaci.
– Słyszysz? – dobiegł go głos głównego mechanika Kennedy’ego.
Lindberg uświadomił sobie, że rozpoznał go na moment przed tym, jak stracił przytomność na zaśnieżonym zboczu.
– Gideon? – zapytał niepewnie.
– Słyszysz mnie?
– Zbyt głośno i zbyt wyraźnie, żebym mógł się łudzić, że to sen.
– Wreszcie!
Håkon rozejrzał się, starając wyłowić z licznych postaci tę, z którą rozmawiał. Wszystkie wyglądały niemal identycznie. Długie cienie przesuwające się jak po sznurku. Ledwo widział ich kształt, rozmywał się gdzieś w nieustępliwym mroku.
– Gdzie ja jestem?
– Tam, gdzie są wszyscy Posiadacze.
– Kto?
– Ci, którym dane było założyć konchę.
– Co takiego?
– To bank umysłów, Håkon. Jesteś tu na chwilę, ale ostatecznie trafisz do niego na wieczność.
– Nie rozumiem…
– Rozumiesz, rozumiesz – odparł Gideon łagodnym tonem. – Nie dopuszczasz jeszcze do siebie całego obrazu, ale wiem, że rozumiesz. Być może wiesz już o tym wszystkim od momentu, gdy twoja jaźń znalazła się w moim ciele.
– Ale…
– Byłeś już tutaj, tyle że Ellyse cię wyciągnęła. Nie pamiętasz?
– Nie.
– Uratowała twoje ciało, wsadzając je do kriokomory. Ale twój umysł był już gotowy połączyć się z innymi Posiadaczami.
Lindberg obrócił się nerwowo wokół własnej osi.
– Kurwa mać – skwitował. – To zaświaty?
– Mógłbyś to tak nazwać.
– I nie pomyliłbym się?
Odpowiedziała mu cisza.
– Dlaczego tu jestem? Dlaczego teraz?
– Ponieważ udało mi się wreszcie nawiązać kontakt.
Lindberg z niepokojem zauważył, że cieniste postacie zaczynają okrążać go coraz szybciej, zbliżając się do niego. Z trudem przełknął ślinę, po czym uzmysłowił sobie, że nie znajduje się tutaj fizycznie. Wszystko było złudzeniem.
– Musisz mi to wytłumaczyć, Gideon.
– Oczywiście – odparł Hallford, a potem wynurzył się z pochodu cieni.
Håkon z przerażeniem spojrzał w jego puste oczodoły i twarz, która przypominała raczej demona niż człowieka. Kości policzkowe wystawały, zęby były poczerniałe, a skóra przywodziła na myśl spękaną skorupę.
– Nie mamy prawa kontaktować się z tym, który obecnie posiada la’derach – podjął Gideon. – Dysponujemy zbyt dużą wiedzą, znacznie przekraczającą percepcję istot na twojej płaszczyźnie egzystencji. Gdybyśmy przypadkowo przekazali Posiadaczowi choćby jej skrawek, mogłoby to zachwiać fundamentem wymiarów.
Håkon milczał, patrząc ze wstrętem na Hallforda.
– Istnieją zasady, których nie powinniśmy łamać… i mechanizmy, których nie jesteśmy w stanie obejść. A przynajmniej nie byliśmy w stanie aż do dzisiaj.
– Ale…
– Zdecydowaliśmy, że nasza interwencja jest niezbędna, Håkon.
– Ale jak…
– Nie zadawaj pytań.
Lindberg potrząsnął głową.
– To będzie trudne, biorąc pod uwagę, ile ich mam.
– Nieistotne – odparł Gideon. – Liczy się tylko to, że udało nam się nawiązać porozumienie. Teraz możemy przywrócić wszystko do pierwotnej formy.
– Nie rozumiem.
Krąg znów się zacieśnił i Håkon poczuł nieprzyjemny zapach. Przez chwilę nie mógł stwierdzić, co konkretnie przypomina, ale potem odnalazł właściwą analogię. Spalenizna połączona z rzygowinami. W dodatku odór zdawał się zwiększać z każdą chwilą.
– Spowodowaliście wyłom w czasoprzestrzeni – odezwał się Hallford. – Zmieniliście linię czasu.
Lindberg na moment zamilkł, starając się zebrać myśli.
– Jeśli to prawda…
– Prawda – uciął Gideon.
– Więc… jeżeli… skoro rzeczywiście można zmienić bieg wydarzeń… to z pewnością nie byliśmy pierwsi.
– Nie, nie byliście.
Håkon potrząsnął głową.
– Więc w czym problem? Niech wszystko rozegra się na nowych warunkach.
– Wszystko już się rozegrało. I będzie wciąż się rozgrywać.
Lindberg mimowolnie dał krok w tył, nie myśląc o tym, że oddalając się od zjaw stojących przed nim, zbliża się do tych za plecami. Dopiero gdy sobie to uświadomił, wrócił na poprzednie miejsce.
– Czy oni muszą się przybliżać?
– Są ciekawi.
– Ja też, ale niekoniecznie chcę ich oglądać i czuć z bliska.
– Jesteś drugim człowiekiem, jakiego widzieli.
Håkon zacisnął usta.
– Każ im spierdalać – powiedział stanowczo.
Hallford się nie odezwał, ale postacie przestały się do niego przysuwać. Nadal go okrążały – i nadal mógł usłyszeć szmer, ale smród zdawał się nieco zelżeć.
– Jak to się stało? – zapytał Lindberg. – W jaki sposób dokonaliśmy zmian?
Gdzieś w mroku rozległ się dziwny dźwięk przypominający rzężenie zdezelowanego silnika na wysokich obrotach. Skandynaw nie chciał nawet myśleć, co to oznaczało.
– Linia czasu może ulec zmianie – powiedział Hallford. – Istnieje tylko jedna wersja zdarzeń, ale może być zmieniana.
– I?
– Z tego względu jest pilnie strzeżona. Ale nie w abstrakcyjny sposób, nie przez obiektywnego obserwatora. Jego punkt widzenia zmienia się, więc w istocie zawsze pozostaje subiektywny.
Håkon potarł skronie, licząc na to, że klarowne wyjaśnienia dopiero nadejdą.
– Kontrola czasu odbywa się poprzez skrupulatną obserwację tuneli – dodał Hallford. – Pilnujemy wyjść i wejść, wiedząc, w jakim kierunku odbywa się ruch. Obie prastare rasy dbają o to, by nie dokonywać wyłomu w ciągu zdarzeń, Håkon. Nie są jednak kontrolerami lotów, jak przypuszczała Nozomi, a raczej strażnikami przy skarbcu w banku. Stoją tam, widząc każdego, kto nadchodzi. Nikt im nie umknie.
– Chyba że… ktoś zrobi podkop. Jak my.
– Zgadza się – potwierdził Gideon. – Ellyse i Channary weszły od drugiej strony. To nie powinno się zdarzyć. Tym samym zmieniły linię czasu.
– Wcześniej była już zmieniana – zaoponował Lindberg. – Choćby w trakcie proelium.