355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Remigiusz Mróz » Echo z otchłani » Текст книги (страница 5)
Echo z otchłani
  • Текст добавлен: 21 августа 2020, 17:00

Текст книги "Echo z otchłani"


Автор книги: Remigiusz Mróz



сообщить о нарушении

Текущая страница: 5 (всего у книги 20 страниц)

Jaccard spojrzał na Ellyse, najwyraźniej także czekając na wyjaśnienie. Dziewczyna wzięła się pod boki i zrobiła głęboki wdech.

– Przyszła wiadomość od Galileo. Nawiązali kontakt radiowy z Ziemią.

– Z Amalgamatem?

– Tak. Najwyraźniej to organizacja ponadnarodowa, która zrzesza wszystkich ocalałych na kontynencie afrykańskim.

– Klękajcie narody świata – bąknął Dija Udin. – Romanienko odkryła, dlaczego nazywają siebie Amalgamatem Afrykańskim.

– Zamknij się – wtrąciła Channary. – A ty mów dalej.

Nozomi opuściła ręce.

– Są gotowi przekazać nam wszystkie informacje, ale najpierw chcą spotkania na neutralnym gruncie. Zdaniem pułkownik nie są do nas nastawieni zbyt ufnie.

– Po tym, co usłyszeliśmy na Tristan da Cunha, my również nie będziemy tacy wobec nich – odparł Loïc.

– Ja tam od razu zapałałem do nich sympatią – zastrzegł Alhassan.

Załoganci udawali, że go nie słyszą.

– Romanienko twierdzi, że chcą spotkać się z trzyosobową delegacją – ciągnęła dalej Ellyse. – Żadnej broni.

Jaccard spojrzał po podkomendnych, jakby już zastanawiał się, kogo wysłać.

– Zaproponowali także miejsce spotkania.

– Jakie? – zapytał Loïc.

– Port Sudan, na wybrzeżu Morza Czerwonego.

– To stamtąd odebraliśmy sygnał?

– Nie – odparła Ellyse, robiąc krok w kierunku wyświetlacza. Włączyła nagranie z przelotu, który wykonali wokół globu, a potem wybrała odpowiedni fragment. – Jedyny sygnał SOS ze stałego lądu dochodził z okolicy Morza Czarnego.

– No tak – przyznał Jaccard, a potem wbił wzrok w ekran. W miejscu wskazanym przez Amalgamat było jedynie wyjałowione pustkowie. Brak śladów po jakiejkolwiek cywilizacji – natura zrobiła swoje z pomocą piachu i wiatru. Dija Udinowi przypominało to pogrzebaną cywilizację na Rah’ma’dul. Była to przyjemna myśl.

– Przeskanowałam ten teren jeszcze raz – kontynuowała Nozomi. – Wygląda na zupełne bezludzie. Żadnych oznak jakiejkolwiek aktywności.

– A jednak to nie neutralny teren – zauważył Hallford. – Jeśli Amalgamat rozciąga się na całą Afrykę, to także na dawne terytorium Sudanu.

– Przekazałam tę uwagę pułkownik.

– I?

– Jej rozmówca twierdził, że na północ od piętnastego równoleżnika jest wyłącznie pustynia.

– Na południe też, z tego co widzieliśmy – odparł Gideon.

Po tym, co Alhassan usłyszał od McAllistera, mógł ze stuprocentową pewnością uznać to za zasadzkę. Nie odzywał się jednak słowem, bo im mniej załogantów na Kennedym, tym większa szansa, że uda mu się skontaktować ze zwycięzcami proelium.

Zastanawiał się, kogo wyśle Jaccard – może Ellyse, jako że była najbardziej rozgarniętą osobą z tej grupy. Z drugiej strony Hallford miał największą wiedzę, a Channary Sang była najmniej przydatna, więc jej strata byłaby najmniej odczuwalna.

Jaccard cofnął nagranie do początku, po czym jeszcze raz skrupulatnie je przeanalizował. Gdy zwiększył kontrast, dostrzec można było ślady po uderzeniach na powierzchni. Potwierdzało to przypuszczenia o ataku orbitalnym, choć okrągłe kratery równie dobrze mogły powstać przez spadające kawałki asteroid.

– Wiemy coś jeszcze? – zapytał Loïc.

– Tylko tyle, że to ktoś z Ziemi nawiązał kontakt.

– Dlaczego akurat z Galileo?

– Nie z Galileo – odparła Ellyse. – Ustanowili połączenie z ISS Kartal, a tam szybko zapadła decyzja, by przekazać sygnał do pułkownik Romanienko.

Dija Udin z satysfakcją pomyślał, że Jaccardowi niełatwo będzie obalić hierarchię służbową. Hans-Dietrich wprawdzie szybko zmienił front, ale reszta może okazać się bardziej przywiązana do starych zasad.

Będzie co oglądać, skwitował w duchu.

– Galileo prosi o decyzję, kto od nas poleci – dodała Nozomi.

– Widzę tylko jedną możliwość – odparł Loïc, wskazując na siebie.

Dija Udin spodziewał się, że pojawią się protesty, a on będzie musiał przez kilka okrutnie długich chwil wysłuchiwać tego rzężenia. Załoganci jednak mile go zaskoczyli. Spoglądali na dowódcę z dezaprobatą, ale nie odezwali się słowem. Musieli zdawać sobie sprawę z tego, że wysunie swoją kandydaturę – i będzie to decyzja ostateczna.

– Pułkownik podała koordynaty punktu zbornego – odezwała się Nozomi.

Jaccard skinął głową.

– Przekaż je do promu.

– Tak jest.

– I miejcie oko na to, co się tam dzieje – dodał major, ruszając ku korytarzowi. – Pod żadnym pozorem jednak nie macie pozwolenia na akcję ratunkową. Jasne?

Skinęli głowami, a potem odprowadzili go wzrokiem.

Dija Udin poniekąd mu zazdrościł. Sam chętnie przekonałby się, co wydarzyło się na Ziemi, i nawiązał kontakt z Amalgamatem. Czuł, że w jego szeregach znajdują się ludzie, z którymi szybko znajdzie wspólny język.

15

Jaccard posadził wahadłowiec tam, gdzie niegdyś mieściły się stłoczone na niewielkiej przestrzeni niskie budynki. Port Sudan miał wówczas półtora miliona mieszkańców – wielki napływ nastąpił po konflikcie w basenie Morza Śródziemnego w 2093 roku. Budowano wtedy nowe blaszaki na potęgę, a miasto szybko przerodziło się w niezdatny do życia moloch.

Teraz był tu jedynie kurz. I trzy promy, które wylądowały niedaleko siebie.

Jaccard wyszedł ze swojego i skinął głową do pułkownik Romanienko. Brał pod uwagę, że to wszystko jest tylko fortelem – sposobem, dzięki któremu Rosjanka pozbędzie się problemu, którym był dla niej Loïc.

Fakt, że osobiście się tu zjawiła, zdawał się świadczyć na korzyść tej tezy.

– Majorze – powitała go.

– Pani pułkownik.

Z trzeciego wahadłowca wyszedł postawny Hindus. Uśmiechnął się do Romanienko i nie ulegało wątpliwości, że dobrze się znali. Jaccard nawet go nie kojarzył – został oficerem na Kennedym dobre pół wieku po starcie Ara Maxima, a personel z tamtych statków z pewnością wcześniej miał okazję do spotkań.

– Miło cię widzieć – powitała go Wieronika, ściskając jego prawicę.

– Ciebie również. Cieszę się, że los oszczędził nas obydwoje.

Romanienko zbyła tę uwagę milczeniem, ale Jaccard bez trudu dostrzegł, że łączyło ich coś więcej niż tylko zwykła znajomość.

– Widziałeś coś po drodze?

– Sam piach i nieurodzajne ziemie.

– U mnie tak samo.

Loïc poczuł się nie na miejscu. Wreszcie pułkownik obróciła się do niego i wskazała na swojego rozmówcę.

– Sumit Gharami, oficer medyczny ISS Kartal.

Hindus wyciągnął rękę do Jaccarda.

– Loïc…

– Wiem doskonale, kim pan jest, majorze – przerwał mu Sumit. – Każdy z nas zna już prawie na pamięć biogramy wszystkich z pokładu Kennedy’ego.

– Słucham?

– Uratowaliście nas, czyż nie?

Major kiwnął głową, przemilczając to, że Romanienko najwyraźniej nie podzielała tej wdzięczności. Nie zdążyli zamienić więcej słów, gdyż usłyszeli rzężący dźwięk, przywodzący na myśl stare silniki spalinowe. Zwróciwszy wzrok na południe, zobaczyli zbliżające się tumany kurzu.

Ustawili się w rzędzie, czekając na komitet powitalny.

– Mamy jakąś broń? – zapytał Jaccard.

– Nie – odparła Wieronika, jednak spojrzała pytająco na Hindusa.

– Ja nic nie zabrałem – zapewnił. – Stąpamy po zbyt kruchym lodzie.

W milczeniu czekali, aż pojazd się do nich zbliży. Po chwili Loïc mógł wyłowić go z chmury pyłu – był to trzyosobowy skuter, zasilany jakimś rodzajem wirnika. Unosił się kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią i sprawiał niemal wrażenie antycznego.

W środku siedziała trójka czarnoskórych ludzi – dwaj mężczyźni i kobieta.

– Wygląda na to, że oni również są nieuzbrojeni – zauważył Sumit Gharami.

– Zobaczmy – odparł pod nosem Loïc.

Skuter zatrzymał się kilka metrów przed nimi, a tabuny kurzu pognały w ich stronę, na moment uniemożliwiając zobaczenie, co robią przybysze. Dopiero po chwili Jaccard dostrzegł, że wyszli z pojazdu.

Kobieta szła na przedzie, mężczyźni znajdowali się krok za nią. Nie spieszyło im się. Zbliżali się ostrożnie, wypatrując jakichkolwiek oznak zagrożenia. W końcu zatrzymali się przed delegacją z orbity.

– Jeśli zrobiliście coś wbrew ustaleniom, teraz jest pora, by mi o tym powiedzieć – odezwała się kobieta na powitanie. – Im dłużej będziecie zwlekać, tym boleśniejsza będzie kara.

Loïc stwierdził, że to niezbyt dobry początek spotkania.

– Nie jesteśmy uzbrojeni – odparła niechętnie Romanienko. – I w wahadłowcach nie ma innych ludzi.

– Świetnie.

Kobieta skinęła na swoich towarzyszy, a ci ruszyli w kierunku statków. Pułkownik obserwowała to z niepokojem, ale nie zaprotestowała. Zamiast tego dała krok w kierunku czarnoskórej, po czym przedstawiła siebie i podkomendnych.

– Meaza Endale – odparła przybyszka. – Pierwsza Namiestniczka Amalgamatu Afrykańskiego.

– Miło mi – odparł Jaccard i chciał powiedzieć więcej, ale pułkownik uniosła rękę. Zamilkł, wychodząc z założenia, że lepiej przełknąć tę małą zniewagę niż skompromitować się przed Namiestniczką.

Kobieta przyglądała się im z ciekawością, ale nie odzywała się słowem. Poczekała, aż jej podwładni sprawdzą promy, i dopiero wówczas zabrała głos:

– Powitanie was z powrotem na Ziemi jest dla mnie zaszczytem. – Skłoniła się lekko, ale nie było w tym geście nawet cienia sympatii. – Właściwie czuję się, jakbym miała do czynienia z zagubionymi krewnymi – dodała.

– Wzajemnie – odparł Sumit Gharami. – Sądziliśmy, że jesteśmy ostatnimi ocalałymi.

– Co tu się wydarzyło? – zapytała Wieronika.

Meaza westchnęła głęboko, spoglądając w niebo.

– Nic dobrego, jak widzicie – powiedziała. – Ale będzie czas i miejsce, by wam o tym wszystkim opowiedzieć. Z chęcią wysłucham także tych opowieści, które przybyły wraz z wami.

Loïc spojrzał na oficer dowodzącą z zaskoczeniem. O ile wiedział, umowa była inna – spotkali się na neutralnym gruncie, by dokonać wymiany informacji. Nie było mowy o żadnym innym czasie i miejscu. Tymczasem Wieronika posłusznie kiwnęła głową.

– Nie możemy pozostać tu zbyt długo – dodała Endale. – Na pustkowiach czasem krążą Padlinożercy.

– Padlinożercy? – zapytał Gharami.

– Tak ich nazywamy, jako że innej nazwy nie noszą. To grupa nomadów niepotrafiących przystosować się do życia w społeczeństwie.

– Doprawdy? – zapytał Jaccard.

Kobieta przytaknęła, jakby była to największa z oczywistości.

– Gdy podróżujemy w dużych grupach, nie ma to żadnego znaczenia – dodała. – Teraz jednak nasza liczebność pozostawia wiele do życzenia. Gdyby Padlinożercy zwiedzieli się, że stworzyliśmy im taką okazję, zaraz by się tu pojawili.

Loïcowi niespecjalnie podobał się kierunek, w którym zmierzała ta rozmowa. Przypuszczał, że za moment padnie propozycja, by zostawili swoje promy i udali się z Endale do jej… legowiska. Z jakiejś przyczyny to określenie wydało mu się odpowiednie.

– Uzyskacie odpowiedzi na wszystkie pytania, obiecuję – rzekła z pewnością w głosie.

– Ty również – odezwała się Romanienko.

– W takim razie czas, byście poszli ze mną. I zobaczyli stolicę Amalgamatu.

Meaza skinęła na swoich podwładnych, którzy zbliżyli się z pochylonymi głowami. Jeden minął ją i udał się do kolejnego wahadłowca, drugi nachylił się do niej i szepnął jej coś.

– Koordynaty zostały umieszczone w waszych systemach nawigacyjnych – oświadczyła.

– Słucham? – zapytał Jaccard. – Mieszaliście nam w komputerach pokładowych?

– Musieliśmy sami wprowadzić odpowiednie namiary.

Jeden z mężczyzn skinął głową.

– Technologia się zmieniła, ale jej podstawy pozostały – oznajmił.

– Nie podoba mi się to – mruknął major. – Wszystko to trochę mnie niepokoi, jeśli mam być szczery.

– Zapewniam, że…

– Może pani zapewniać, ile chce, Namiestniczko – przerwał jej. – Ja potrzebuję jednak gwarancji większych niż tylko słowa.

Uśmiechnęła się, jakby czekała na taki rozwój wypadków.

– Co pan proponuje, majorze? – zapytała.

Jaccard widział, że Romanienko chciała zaoponować, ale minął ją i zbliżył się do Endale. Spojrzał na nią z bliska. Miała delikatne, łagodne rysy twarzy, Loïc przypuszczał jednak, że stwarzają złudne wrażenie – w tej kobiecie drzemało zło.

– Proponuję wymianę posłów – odezwał się. – My polecimy z panią…

– Nie lubię być tak tytułowana przez przyjaciół.

Kiwnął głową.

– W takim razie polecimy z tobą, a twoi akolici udadzą się na Kennedy’ego w moim promie.

– Całkiem sensowna propozycja.

– Tylko takie formułuję.

– To się okaże – odparła z uśmiechem Meaza, a potem spojrzała pytająco na Wieronikę. – Jeśli twoja przełożona się zgadza, możemy zawrzeć układ.

Jaccard akurat przed tym zaoponowałby z wielką chęcią, ale znów zwyciężyło przekonanie, że nie warto urządzać przepychanek w obecności osoby, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa rządzi teraz całą Ziemią.

– Nie mam nic przeciwko – odezwała się pułkownik.

– Świetnie – odparła Endale, po czym zwróciła się do towarzyszy w języku, którego Loïc ni w ząb nie rozumiał. Najwyraźniej lingua universalis przestała wieść prym pośród narzeczy obecnych mieszkańców planety.

Nawet bez znajomości ich mowy Jaccard mógł jednak ocenić, że sługusi nie są zadowoleni z takiego obrotu spraw. Krzywili się, formułowali usłużnie obiekcje, ale ostatecznie pospuszczali głowy jak małe dzieci.

– Moi kompani niestety nie potrafią obsługiwać systemów sterowania – powiedziała z ostentacyjnym bólem w głosie Meaza. – Przedstawia to pewien problem.

– Przed chwilą radzili sobie wzorowo, wprowadzając dane do naszych komputerów – zauważył Loïc.

Romanienko posłała mu wrogie spojrzenie. Nie miał wątpliwości, że chętnie by mu przywaliła.

– Potrafią zaprogramować koordynaty, ale nie pilotować prom. Co dopiero zadokować go do jednego z waszych krążowników.

Zasadniczo trudno było odmówić jej logiki.

– Hindus poleci więc z wami – powiedział Jaccard, z zadowoleniem przekonując się, że zyskał inicjatywę w tej dynamicznej sytuacji.

Namiestniczka znów przeniosła pytający wzrok na Wieronikę – i zgodziła się na tę propozycję dopiero, gdy oficer skinęła głową. Sumit oponował, proponując, by to on zajął miejsce pułkownik, ale ostatecznie musiał wsiąść do wahadłowca razem z dwoma gośćmi.

Jaccard zasiadł za sterami jego statku, a Romanienko wróciła na pokład swojego. Po chwili oboje poderwali maszyny z piaszczystej powierzchni, rozwiewając tuman kurzu, który pozostawił po sobie odjeżdżający skuter. Loïc obserwował, jak Endale pędzi na południe, po czym uświadomił sobie, że nic tam nie ma. Absolutnie nic.

Na Ziemi nie było już żadnej cywilizowanej społeczności. Ludzkość żyła teraz jedynie pod powierzchnią planety.

16

Dija Udin z niedowierzaniem słuchał przekazu z wahadłowca dowódcy.

– Ten Hindus musi sobie, kurwa, żartować – powiedział, po czym prychnął śmiechem. – Ściąga tutaj dwóch żołnierzy z Amalgamatu? I to samych przybocznych jakiejś cesarzowej?

Zebrani w maszynowni byli równie skonsternowani, ale nikt się nie odezwał.

– Brzmi jak wymiana jeńców – dodał muzułmanin.

– Bez przesady – odezwała się Ellyse. – To całkiem rozsądne.

– O ile planujemy hekatombę.

Pokręciła głową, a pozostali spojrzeli na Alhassana protekcjonalnie. Łudzili się, że dokonana wymiana to gest zaufania, ale Dija Udin wiedział lepiej. Po tym, co usłyszał od McAllestarucha, był pewien, że Amalgamat jest w stanie poświęcić dwóch żołdaków, zyskując w zamian cennych jeńców.

Gdy dotarli na Kennedy’ego, nie miał wątpliwości, że tak w istocie jest. W oczach czarnoskórych dostrzegł, że są pogodzeni z losem.

Przyjęto ich w mesie ze wszelkimi honorami, ale goście nie byli zbyt wylewni – zasiadłszy na swoich miejscach, zamilkli, wbijając wzrok w gwiazdy widoczne przez iluminator.

– Dogadacie się wprost idealnie z Gerlingiem – ocenił Dija Udin i skinął porozumiewawczo do Niemca. Ten stał z rękoma założonymi na piersi i lustrował ich wzrokiem. Channary Sang ustawiła się w postawie zasadniczej obok niego, a cała reszta zajęła miejsca przy owalnym stole.

Alhassan przeniósł wzrok na Sumita Gharamiego.

– Po drodze też byli tacy komunikatywni?

– Obawiam się, że tak.

– Więc może zabijmy ich od razu i miejmy to z głowy.

Dopiero teraz jeden z przybyszów spojrzał na niego.

– W końcu i tak dojdzie do przelewu krwi, prawda? – zapytał z uśmiechem Dija Udin. – Wasza pani postara się po dobroci wydusić z naszych ludzi wszystko, co ją interesuje, a gdy jej się to nie uda, sięgnie po inne metody. Bardziej przekonujące.

Żaden z gości się nie odezwał.

– Tymczasem możecie podpowiedzieć nam, co tu się stało – ciągnął w najlepsze nawigator. – Bombardowanie orbitalne? Czy może sami na siebie sprowadziliście ten kataklizm?

– Dija Udin… – zaczęła Ellyse.

– Staram się tylko nawiązać rozmowę.

– Najwyraźniej bez skutku.

– To niech coś powiedzą. Cokolwiek, to się odczepię.

Milczeli, wpatrując się beznamiętnie w bezkres kosmicznej pustki. W oddali widać było niezliczone białe punkciki, a gdzieś pośród nich znajdowała się planeta mająca dostęp do Terminala na Rah’ma’dul. Dija Udin zawiesił wzrok na najbliższym sąsiedztwie Układu Słonecznego i trwał tak przez chwilę, myśląc o tym, że prędzej czy później będzie musiał przedstawić załogantom prawdę o Håkonie.

Potem dostrzegł punkcik, który stopniowo stawał się coraz większy. Zmarszczył brwi, przyglądając mu się. Po chwili szturchnął siedzącego obok Gideona i wskazał na iluminator.

– Co to jest?

Główny mechanik również wbił wzrok w otwartą przestrzeń i przez moment nie odpowiadał.

– Wygląda, jakby gdzieś poszła supernowa – ocenił w końcu.

– Widywałem supernowe ze znacznie mniejszej odległości – odparł Alhassan. – To z pewnością nie jest jedna z nich.

– Więc co?

Dopiero teraz czarnoskórzy zaczęli sprawiać wrażenie, jakby byli czymś więcej niż tylko posągami. Wstali ze swoich miejsc, a potem popatrzyli znacząco na najstarszego stopniem oficera. Gideon nadal spoglądał na powiększający się punkt.

– Nie wygląda to dobrze – dodał Alhassan.

– Gdzie jest mostek? – odezwał się jeden z przybyszów.

– Nieczynny – odparł Dija Udin. – Co nie zmienia faktu, że dobrze byłoby rzucić okiem na odczyty z sensorów. Nie sądzisz, dowódco?

Hallford kiwnął niedbale głową, a potem ruszył na korytarz. W ślad za nim poszła reszta.

– Może to jakiś okręt? – zapytała Ellyse.

– Z pewnością nie naturalny fenomen – odparł Alhassan. – Oprócz tego, że robi się coraz większy, sprawia wrażenie, jakby zmieniał trajektorię lotu.

– Inny ISS ocalał?

– Nie. Sam sprawdzałem, a potem śpiewałem jak poranny ptaszek na torturach, jeśli pamiętasz. Ja w każdym razie pamiętam doskonale.

Nozomi spojrzała na Hallforda.

– W takim razie Diamentowi – powiedziała.

– Nie popadajmy w pesymizm – odparł główny mechanik. – Sprawdzimy wszystko w maszynowni.

– Diamentowi? – odezwał się jeden z Afrykańczyków.

Dija Udin uniósł brwi i spojrzał na niego z uznaniem.

– Ale żeście się rozgadali. A ja powoli zaczynałem sądzić, że po tej apokalipsie cofnęliście się w rozwoju poza punkt, w którym ludzkość opanowała sztukę komunikacji.

– Kim są Diamentowi? – chciał się dowiedzieć czarnoskóry.

– Przyjazną rasą włochatych pociech.

– Dija Udin – zaapelowała do niego Ellyse, po czym zwróciła się do Afrykańczyka. – By odpowiedzieć na to pytanie, potrzeba by tyle czasu, co na przedstawienie tego, co wydarzyło się na Ziemi.

– Czasu, którego nie mamy – dodał Alhassan. – Bo zaraz zginiemy.

Gdy weszli do windy, był pewien, że tak się stanie. Wszystko wskazywało na to, że w ich kierunku nadciąga statek – a w galaktycznej okolicy tylko jedna rasa wiedziała, że na trzeciej planecie od Słońca istnieje życie. Diamentowi nie będą zadawać pytań ani wywoływać statków na orbicie. Gdy tylko Ziemianie znajdą się w zasięgu dział, oddadzą sześć salw. Po jednej na każdy ISS.

– Zmawiajcie swoje modlitwy – dodał Dija Udin, gdy winda dotarła na poziom maszynowni.

– Zamkniesz się w końcu? – zapytał Gideon.

– Nie mogę. Zawsze dużo gadam, jak się stresuję. Poza tym nie chcę odchodzić z tego świata w milczeniu.

Przeszli do maszynowni, a potem stanęli przed stanowiskiem głównego mechanika. Gideon zajął miejsce i aktywował pulpit.

– Niemożliwe… – powiedział.

– Co? Nie strzelają? – zapytał Dija Udin.

– Ellyse, sprawdź komunikację.

Nozomi dopadła do pierwszego lepszego panelu, po czym nawiązała połączenie ze swoim stanowiskiem na mostku. Przez moment wszyscy trwali w pełnej napięcia ciszy.

– Ale… – zaczęła i potrząsnęła głową.

– Masz ten sam odczyt?

– Sygnał… ta jednostka nadaje sygnał…

Dija Udin stwierdził w duchu, że się pomylił. Najwyraźniej Diamentowi mieli zamiar najpierw powiedzieć kilka słów, a dopiero potem zamienić sześć ziemskich statków w kosmiczny pył.

– Żądają, żebyśmy się poddali? – burknął.

– Niezupełnie – odparła trzęsącym się głosem Ellyse. – To nie wiadomość, ale zautomatyzowany sygnał ISS-ów.

Alhassan potrzebował chwili, żeby przyswoić tę wiadomość.

– Co powiedziałaś?

– Ktoś jeszcze przetrwał? – wtrąciła Channary Sang.

– Na to wygląda – odparła Nozomi mimochodem, skupiając się na odczytach z systemu. – Problem polega na tym, że nie mogę zweryfikować przesyłanego kodu. Coś musiało nawalić po ich stronie.

– Co? – zapytał Gideon.

– Ich tożsamość – wtrącił pod nosem Dija Udin. – Diamentowi nie potrafią zbyt dobrze udawać ludzi.

Zbyli jego uwagę milczeniem. Całkiem słusznie, stwierdził. Gdyby mieli do czynienia ze zwycięzcami proelium, nie mogłoby być mowy o fortelach. Diamentowi wpadliby tu przy akompaniamencie wybuchów i krzyków.

– Ellyse? – ponaglił ją Hallford. – Wszyscy czekamy na…

– Wygląda na ISS, ale nie mam potwierdzenia – ucięła. – Dopóki nie znajdą się bliżej, nic nie ustalę. – Odchyliła się i pokręciła głową, ostatecznie rezygnując z dalszych prób.

Alhassan wpatrywał się w obraz z kamery burtowej. Z tej odległości widać było jedynie refleks ze Słońca, który sprawiał, że okręt wyglądał jak jedna z gwiazd. Punkcik stopniowo robił się coraz większy i Dija Udin przypuszczał, że jeśli utrzyma obecną prędkość, za kilkanaście minut będą mogli stwierdzić, kto nadlatuje.

– Nie można wykluczyć, że to inna rasa – dorzuciła Channary.

Dija Udin spojrzał ukradkiem na dwóch przybyszy. Wprawdzie McAllister i reszta nie wspominali nic o kontakcie z obcymi cywilizacjami, ale przez kilkaset lat w okolicy mogło wiele się zmienić – a mieszkańcy Tristan da Cunha i tak żyli w niewiedzy.

– Hej, mruki – odezwał się. – Słyszeliście kiedyś o jakiejś pozaziemskiej cywilizacji, która urzędowałaby w sąsiedztwie?

Spojrzeli na niego ze spokojem, jakby spodziewali się tego pytania… więcej, jakby byli przygotowani, by zełgać mu w żywe oczy. Alhassan szybko odpędził tę myśl. Zadał retoryczne pytanie – oczywiście, że w okolicy nikogo nie było. Jego rasa sprawdzała takie rzeczy skrupulatnie, przeprowadzając przy tym długofalowe analizy rozwoju danych cywilizacji.

– Nie słyszeliście, o co pytał? – dodała Sang, sięgając do kabury.

Nie uszło to ich uwadze. Dwóch Afrykańczyków napięło mięśnie i przygotowało się do odparcia ataku. O ile nie mieli zakamuflowanej broni, Dija Udin nie wróżył im sukcesów.

Jeden z nich najwyraźniej był tego samego zdania, gdyż dał krok w przód i ruchem ręki uspokoił swojego towarzysza.

– Nigdy nie doszło do żadnego kontaktu – odezwał się.

– Dosyć oględne stwierdzenie – odparł Gideon.

– Źle się wyraziłem. Nigdy nie wykryliśmy żadnej obecności pośród gwiazd. Sam sygnał z waszych statków był dla nas nie lada wyzwaniem. Nie używamy już takiej technologii. Jak sami widzieliście, wszystkie satelity na wysokiej orbicie zostały zniszczone.

– Przez kogo? – zapytała Nozomi, nie odrywając wzroku od zbliżającego się punktu świetlnego.

– Nie mnie to oceniać – odparł czarnoskóry. – Teorii jest wiele, a wszystkie przedstawi waszym dowódcom Namiestniczka.

Dija Udin zagwizdał pod nosem.

– Pozazdrościć – powiedział. – Szkoda, że my się już niczego nie dowiemy.

Gdy wskazał na obcy statek, przekonali się, że ten zamiast zwolnić, zaczął przyspieszać. Po chwili dostrzegli kształt kadłuba, który nie przypominał Kennedy’ego ani innej jednostki jego klasy. Nie był także podobny do krążowników Diamentowych.

– Inna rasa musiała zbiec z proelium… – powiedziała słabo Ellyse.

– Niemożliwe – odparł Alhassan. – Ten numer z Lindbergiem i Ev’radatem mógł przejść tylko raz.

– A jednak to żadna ze znanych nam konfiguracji.

– I mimo to nadaje kod ISS?

Zaległo długie milczenie, podczas gdy obcy okręt pędził wprost na nich.

17

Jaccard posadził prom tuż obok miejsca, gdzie wylądowała Romanienko. Zerknął jeszcze na system komunikacyjny, ale najwyraźniej wahadłowiec z dwoma gośćmi nie dotarł jeszcze na Kennedy’ego. Major zrobił głęboki wdech, po czym wyłączył systemy. Teraz był zdany tylko na siebie.

Stanął przed włazem od hangaru i wcisnął kontrolkę na panelu. Gródź natychmiast się podniosła, a Loïc dostrzegł czekającą na zewnątrz pułkownik. Ruszył ku niej bez słowa.

– Wiem, co myślisz – odezwała się, gdy szli w kierunku opadającej chmury pyłu, zostawionej przez skuter. – Że piszemy się na śmierć.

– Może.

Chwyciła go za ramię i zatrzymała. Jaccard zwalczył w sobie ochotę, by odtrącić jej rękę.

– Nie ma innego sposobu – powiedziała. – Albo okażemy sobie na wstępie zaufanie, albo możemy się pożegnać z pojednaniem między nami. A nie muszę ci chyba mówić, że to kluczowe dla całego gatunku ludzkiego.

– Pieprzy pani bzdury.

Przez moment sprawiała wrażenie, jakby miała zamiar go spoliczkować. Ostatecznie jednak puściła jego ramię i ruszyła przed siebie. Meaza Endale już na nich czekała.

Loïc rozejrzał się po okolicy, ale nie dostrzegł wejścia do podziemnego kompleksu, który spodziewał się ujrzeć. Wiatr zawodził cicho, rozwiewając drobiny piasku, a w zasięgu wzroku nie było niczego, co wyróżniałoby się z równinnego krajobrazu.

– Dobrze się maskujecie – powiedział, gdy podeszli do Namiestniczki.

– To warunek przeżycia. Padlinożercy nie ustają w poszukiwaniu naszych miast.

– Miast? – zapytał Jaccard. – Sądziłem, że…

– Pozwólcie, że wam pokażę, zamiast opisywać.

Wyciągnęła z kieszeni niewielkiego pilota, a potem przyłożyła palec wskazujący do przycisku na środku. Odezwał się głos w nieznanym Loïcowi języku, a Endale natychmiast odpowiedziała. Wywiązała się krótka wymiana zdań – a w zasadzie hasłowych wypowiedzi, które musiały stanowić jakiś rodzaj procedury bezpieczeństwa.

Gdy Meaza skończyła, schowała urządzenie do kieszeni, a potem uśmiechnęła się do oficerów. Chwilę później rozpętała się wokół nich burza piaskowa – a raczej coś, co ją przypominało. Znajdowali się jakby w oku cyklonu, choć major nie czuł nawet lekkiego powiewu.

– Piach zakamufluje nasze pojazdy – oznajmiła Namiestniczka.

Metr dalej z ziemi wysunął się czarny panel. Endale podeszła do niego i wprowadziła kolejny kod. Po tym piaski rozstąpiły się, ukazując wejście do kilkuosobowej windy.

– To jedno z wejść na terytorium Amalgamatu – wyjaśniła Meaza. – Mamy także szyby towarowe.

Loïc bezmyślnie kiwnął głową, gapiąc się na windę.

– Zapraszam – powiedziała Afrykanka, po czym sama weszła do środka. Dwójka oficerów stanęła obok niej, a potem kabina zamknęła się i popędziła w dół, nie czekając na jakiekolwiek instrukcje.

– Jasna cholera – powiedział Jaccard, czując się, jakby spadał w przepaść z naprawdę wysokiej góry. – Mogliście zamontować tu jakieś stabilizatory…

– Pierwsza podróż zawsze jest najtrudniejsza. Kolejne zaczynają sprawiać przyjemność.

Majorowi trudno było w to uwierzyć. I najwyraźniej nie tylko jemu, bo gdy spojrzał na oficer dowodzącą, przekonał się, że ta zapiera się rękoma o ściany windy. Trzęsła się jak osika, zaciskając mocno powieki.

Warto było odbyć tę przejażdżkę, skwitował w duchu Loïc.

Kabina zatrzymała się z impetem na dole, a Wieronika sprawiała wrażenie, jakby miała pokazać światu, co na Galileo serwowano dziś na śniadanie.

– Witajcie w Nowym Gondarze.

Jaccard nie kojarzył nawet starego, ale przypuszczał, że to jedno z miast na niegdysiejszym terytorium Sudanu, Erytrei lub Etiopii. Nie lecieli daleko – zapewne głównie ze względu na ograniczone możliwości skutera. Winda zjeżdżała pod niewielkim kątem, więc nie mogli oddalić się zbytnio od Port Sudan.

Gdy tylko Loïc przekroczył próg, zmienił zdanie. Wszystko było możliwe.

Znajdowali się na metalowym podwyższeniu, z którego roztaczał się widok na całe miasto. Nowy Gondar nie stanowił byle skupiska ludności – była to prawdziwa metropolia, rozświetlona jak Times Square w Wigilię. Major spodziewał się, że panować będzie tutaj duszna, industrialna atmosfera, ale nie mógł się bardziej pomylić. Powietrze było czyste i przejrzyste, a jak okiem sięgnąć nie widać było choćby namiastki smogu.

– Zapraszam – odezwała się Meaza, skinąwszy w kierunku metalowych schodów prowadzących w dół. – Czas, byście posilili się czymś naturalnym. Z pewnością długo funkcjonowaliście na sztucznych racjach żywieniowych.

Wieronika ruszyła we wskazanym kierunku, ale Loïc nadal obserwował miasto. Zabudowa była nienaturalnie wysoka – biorąc pod uwagę fakt, że znajdowali się pod ziemią. Budynki miały po kilkanaście pięter, część była całkowicie przeszklona. Miasto przywodziło na myśl ascetyczny, aptekarsko zaprojektowany twór, który niewiele ma wspólnego z tym, jak można byłoby wyobrażać sobie koniec ludzkości.

– Jaccard – ponagliła go Romanienko, oglądając się przez ramię.

Skinął głową i ruszył za kobietami. W głowie kołatało mu co najmniej kilka pytań, które w świetle tego, co usłyszał od McAllistera, zdawały się na miejscu.

– Jak utrzymujecie tu porządek? – zapytał.

– Planując urbanistycznie z odpowiednim…

– Mam na myśli bezpieczeństwo.

– Ach. To robimy poprzez budowanie świadomości obywateli.

– To znaczy?

– Każdy mieszkaniec Amalgamatu zdaje sobie sprawę, że niesubordynacja wobec prawa prowadzi do chaosu i anarchii.

Spodziewał się usłyszeć coś podobnego. W rzeczywistości Nowy Gondar z pewnością dysponował wyspecjalizowanymi jednostkami odpowiedzialnymi za trzymanie mieszkańców w ryzach. Na zamkniętej przestrzeni, jakkolwiek ogromnej, w końcu musiało dojść do poważnych tarć.

– Utopia, co? – zapytał.

– W żadnym wypadku. Zdarzają się incydenty, ale…

– A powietrze? – przerwał jej, nie mając ochoty wysłuchiwać kolejnych bzdur. – Jak je filtrujecie?

Endale uśmiechnęła się, obnażając biel zębów.

– Długo was nie było – odparła wymijająco. – Wiele zmieniło się przez ten czas w technologii środowiskowej. Zresztą przy posiłku towarzyszyć nam będzie naukowiec, który odpowie na wszystkie wasze pytania. Ja nie czuję się kompetentna.

Gdy zeszli na dół, Jaccard nie mógł nie zauważyć, jak czyste są ulice. Nie miał pojęcia, co je pokrywa, ale materiał zdawał się wręcz wypolerowany.

Przechodzili między oszklonymi budynkami, a gdy tylko nawinął się jakiś mieszkaniec, natychmiast kornie chylił głowę przed Namiestniczką. Dla majora potwierdzało to wszystko, co usłyszał w Edynburgu Siedmiu Mórz – dobrze potrafił odróżnić szacunek od strachu. Ci ludzie byli przerażeni. Być może on i Romanienko też powinni być.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю