Текст книги "Echo z otchłani"
Автор книги: Remigiusz Mróz
Жанры:
Космическая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 6 (всего у книги 20 страниц)
– Hodujecie tutaj jedzenie? – zapytał z głupia frant.
– Nie. Od tego mamy społeczności na powierzchni.
– Mieszkańców wysp.
– Otóż to – odparła z uśmiechem Meaza, jakby była zadowolona, że Loïc wie więcej, niż sądziła.
– Odwiedziliśmy jedno z takich miejsc – dodał.
– Jaccard…
Endale uniosła dłoń, patrząc z sympatią na Romanienko.
– Tristan da Cunha – rzekła Namiestniczka. – Oczywiście byliśmy tego świadomi. Widzieliśmy także, że doszło tam do jakiegoś wypadku. Nie zarejestrowaliśmy jego przebiegu, ale wiemy, że zginął wasz załogant.
– Håkon Lindberg.
Gdy major powiedział to na głos, poczuł ukłucie winy. Był odpowiedzialny za to, co robili podkomendni – nawet jeśli wybierali się na samozwańczą misję, mając w głębokim poważaniu wszystko to, co stanowiło spoiwo załogi.
Z obecnej perspektywy wydawało się to nieco mniej szalone niż wcześniej. Dija Udin z pewnością miał większą wiedzę, niż był gotów przyznać. Skandynaw z pewnością zamierzał ją z niego wydobyć – tyle że nie poprzez tortury, ale modyfikację programowania.
Loïc pożałował, że wypadki nie potoczyły się inaczej.
– Niezwykle pechowa sytuacja – ciągnęła dalej Afrykanka. – Gdyby tylko udało nam się wcześniej nawiązać kontakt, moglibyśmy tego uniknąć.
– Bo z pewnością odradzilibyście składanie wizyt na wyspach.
– Oczywiście. Zamieszkują ją niemal dzikie plemiona.
– Mnie tamto nie wyglądało na dzikie.
Endale uśmiechnęła się pobłażliwie. Trudno było odmówić jej uroku, w dodatku jej gra była na tyle przekonująca, że major również miał ochotę odpowiedzieć uśmiechem. Zawodowa oszustka.
– Od wielu pokoleń żyjemy w symbiozie – dodała. – My zapewniamy im odpowiednią aparaturę medyczną, by mogli przetrwać na powierzchni, a oni odpłacają nam plonami i…
– Kiepski układ, skoro są zamknięci w swojej społeczności.
Romanienko posłała mu wrogie spojrzenie. Meaza zaś rozłożyła ręce i potoczyła wzrokiem wokół.
– A czyż my także nie jesteśmy? Każdy ma swoje własne okowy.
– Mimo wszystko…
– Miasta są ze sobą połączone, ale musimy uważnie kontrolować populację. Nieodpowiednie umiejscowienie danej rodziny czy błędnie wydane zezwolenie na dziecko mogą mieć katastrofalne skutki.
– Tak, tak – odbąknął Loïc. – Każda antyutopia ma to do siebie.
– Dalecy jesteśmy od antyutopii.
– W takim razie co to wszystko jest?
– Świat.
Wskazała na otwarte wejście do budynku po prawej. Wieronika natychmiast ruszyła do oszklonego holu, a Jaccard rozejrzał się jeszcze po ulicy. Wyglądało na to, że nikt ich nie śledzi ani nie pilnuje. Zadbano, by mieli złudne poczucie bezpieczeństwa.
– Zapraszam, majorze. Czeka na pana purée ziemniaczane z warzywami.
Ostatnia potrawa, jaką chciałby zjeść w tym nowym świecie. Po długich tygodniach przyjmowania papek witaminowych miał serdecznie dosyć podobnych konsystencji.
– Do tego serwujemy piwo.
– Piwo?
– Chmiel nie ma wielkich wymagań, gdy chodzi o uprawę – odparła z satysfakcją Namiestniczka. – Słońce, brak wiatru, żyzna gleba zasadowa… niewiele więcej mu trzeba do szczęścia. Na jednej z wysp występuje obficie.
Jaccard szybkim krokiem wszedł do holu. Endale zrzuciła z siebie wierzchnie okrycie, a oni zostali poprowadzeni przez dwie młode dziewczyny do sali jadalnej. Panował tutaj wystrój inspirowany chyba wszystkim, co znajdowało się na zewnątrz. Jedynymi kolorami były biel i szarość.
Zasiadłszy przy wąskim, długim stole, obserwowali, jak młodzi ludzie krzątają się po pomieszczeniu, znosząc ciemną zastawę i białe sztućce.
– Mają tu piwo – odezwał się Loïc.
Pułkownik go zignorowała.
– Przypuszczam, że zimne. Skoro potrafią filtrować powietrze, to…
– Zwariowałeś?
– Zwariuję, jak pociągnę pierwszy łyk.
– Zachowujesz się agresywnie.
Spojrzał na nią ze zdziwieniem.
– Wolno mi. Przyleciałem tutaj z rubieży kosmosu.
– Tak ci wesoło?
Szczerze powiedziawszy, daleko mu było do śmiechu. Zreflektował się ze zdziwieniem, że chętniej widziałby obok siebie Dija Udina. W jakiś sposób skazaniec potrafił roztoczyć wokół siebie pozytywną aurę. Jaccard pokręcił głową, odrzucając tę myśl. Alhassan został zaprojektowany dokładnie w taki sposób. Jego celem było zjednywanie sobie sojuszników wśród ludzi.
– Nie tak buduje się zaufanie – narzekała dalej Wieronika.
– Nie?
– Ci ludzie nie okazali nam dotychczas nic poza uprzejmością.
– Czego nie można powiedzieć o tym, jak traktują mieszkańców Tristan da Cunha.
– Mają układ.
– Jednostronny.
Romanienko uśmiechnęła się do chłopaka, który podał im papkę ziemniaczaną, po czym posłała wrogie spojrzenie majorowi.
– Takie relacje wykształcili przez lata, nic ci do tego – dodała.
Widział, że chciała jeszcze go zrugać, ale do sali weszła Endale w towarzystwie podstarzałego Latynosa w drucianych okularach. Niechętnie spojrzał na gości, a potem na Namiestniczkę.
– Czy to konieczne? – odezwał się.
– Ci ludzie przeszli przez piekło, by znaleźć odpowiedzi na nurtujące ich pytania.
– Nie mogą odnaleźć ich gdzie indziej? – odbąknął starzec. – Jest tyle miejsc…
– Nie.
Stanowczość jej tonu sprawiła, że postanowił dłużej z nią nie polemizować. Westchnął, po czym zajął miejsce naprzeciwko dwójki gości.
– Juan Carlos – przedstawił się niechętnie. – Mam odpowiedzieć na wasze pytania. Ale bądźcie możliwie zwięźli w ich zadawaniu. Zostawiłem sporo rzeczy, którymi powinienem się teraz zajmować.
Jaccard patrzył na starca z niedowierzaniem. Ten poprawił okulary i spojrzał po oficerach.
– Pani jest wyższa stopniem, jak rozumiem.
– Skąd…
– Widzę oznaczenia na mundurze.
– Jest pan historykiem?
– Nie. Wystarczy, że nie jestem ślepcem. – Wskazał na czerwone patki. – Pani ma jedną gwiazdkę więcej niż pan. A teraz bierzmy się do roboty. Co chcecie wiedzieć?
– Opowiedz im wszystko od początku – odezwała się Endale, siadając obok Latynosa. Ten spojrzał na nią z niedowierzaniem, spodziewając się, że zobaczy uśmiech.
– Nie mówi pani poważnie.
– Zabieraj się do roboty.
– Dios mío…
– Co spowodowało tę tragedię? – ponagliła go Wieronika.
Podciągnął rękawy, a potem położył łokcie na przezroczystym blacie. Ściągnąwszy okulary, włożył je do kieszeni koszuli, a potem spojrzał na pułkownik spode łba.
– My.
– Jaśniej, Juan – skarciła go Meaza.
– Sami sprowadziliśmy na siebie zagładę – wyjaśnił. – Zresztą przypomnijcie sobie, co widzieliście przed wejściem do windy. Jak z pewnością zauważyliście, jesteśmy w stanie kontrolować warunki środowiskowe. W tym przypadku tylko lokalnie, ale…
– Terraformacja.
– Tego określenia używamy, choć chyba w waszych czasach odnoszono je do innych planet. Tak czy owak, brawo, kapitanie.
– Jestem majorem.
– Nie szkodzi. Tutaj to bez znaczenia.
Zasadniczo Jaccard był skłonny się z tym zgodzić.
– Dotarliśmy w rozwoju naszego gatunku do momentu, gdy planeta nie była w stanie dłużej spełniać naszych potrzeb – dodał Juan Carlos. – W dodatku… cóż, w końcu zbuntowała się z powodu nadmiernej eksploatacji.
Westchnął, jakby łatwo można było temu zapobiec, gdyby tylko ktoś taki jak on mógł wówczas decydować.
– Pokrywa lodowa Grenlandii zaczęła topnieć, na co oczywiście wszyscy byliśmy gotowi. Prawdziwe problemy zaczęły się, gdy musieliśmy przesiedlić gdzieś miliony ludzi z terenów nadbrzeżnych. Nie muszę chyba dodawać, że o ile było to wykonalne fizycznie, o tyle politycznie stanowiło nie lada zagwozdkę. Implikacje przerażały wszystkich.
– I co się zdarzyło? – zapytała Romanienko.
– Przenieśliśmy ludzi z zagrożonych obszarów, ale było dla nas jasne, że jeśli nie zaczniemy terraformować naszej planety, w końcu wszystko rozegra się zgodnie ze scenariuszem, który ludzkość przerabiała już kilka razy. Wojny o każdy spłachetek ziemi, nienawiść, podziały i usuwanie wszystkich, którzy stają się nagle gorszym gatunkiem.
Jaccard nie był specjalnie zaskoczony. Nigdy nie uważał się za optymistę, gdy chodziło o przyszłość ludzkości. Wprawdzie nie wieszczył jej wytrzebienia w proelium, ale autodestrukcja wydawała mu się całkiem realną możliwością.
– Wraz z podnoszeniem się poziomu mórz znikały lądy, a w rezultacie zaczynało brakować nam surowców. Doprowadziło to do kilku międzynarodowych szczytów, na których ostatecznie zdecydowano się poszukać rozwiązania mającego zapobiec globalnemu konfliktowi. Wybrano ideę terraformacji. I skończyło się tak, jak się skończyło.
Loïc spodziewał się, że ówcześni politycy pójdą w innym kierunku. Najwyraźniej jednak byli zbyt przywiązani do swojego kawałka ziemi, by to zrobić.
– Mieliście szansę na ratunek – odezwał się. – Mogliście wybrać którąś z planet Ara Maxima.
– Być może nie pamięta pan, że żaden ze statków…
– Doskonale pamiętam.
– No tak – burknął Latynos. – Był pan tam.
Jaccard uznał, że nie wymaga to odpowiedzi. Postępujące przez wieki zmiany klimatu w końcu zaprowadziły ludność Ziemi na skraj globalnej tragedii. Podjęto jedyną możliwą decyzję – należało sztucznie przywrócić poprzedni stan rzeczy. Zachwiano jednak naturalną równowagę, chciano oszukać naturę po tym, jak latami zarzynano planetę. I widocznie ta postanowiła się zbuntować.
– Musiały istnieć inne możliwości niż zejście pod ziemię – dodał po chwili Loïc.
– Istniały – powiedział Juan Carlos. – Tylko żadna z nich nie gwarantowała przeżycia. Niech pan mnie źle nie zrozumie, ale wasza misja udowodniła nam wszystkim, że zamrożenie się i przemierzanie bezkresu kosmosu nie jest najlepszym pomysłem.
Przez chwilę jedli w milczeniu, patrząc jedynie na swoje dania.
– Rozumiem, że macie pewne wątpliwości – odezwała się Endale. – Pech chciał, że rozmawialiście najpierw z mieszkańcami Tristan da Cunha, którzy mogli dać wam błędny obraz sytuacji.
– Nie sądzę – odparł pod nosem Jaccard.
– Ci ludzie od lat nie dbają o zróżnicowaną bazę genetyczną. Wszyscy są ze sobą spokrewnieni, co nie przeszkadza im w rozmnażaniu się jak króliki. Robimy, co możemy, by to zjawisko ograniczyć, ale ma to swoją cenę. Jawimy się jako ci źli.
– Z tym nie będę polemizować.
– W odpowiednim czasie Juan Carlos przedstawi wam wszystko bardziej szczegółowo. Mamy trochę materiałów historycznych, które chciałabym, byście zobaczyli.
Loïc posłał jej blady uśmiech. Niespieszno mu było do oglądania tutejszej propagandy.
– Czego od nas oczekujecie? – zapytała Wieronika.
– Pełnej, obustronnej wymiany informacji, to jasne.
Pułkownik kiwnęła głową, odkładając sztućce.
– Tak, to akurat rzeczywiście jest jasne – wtrącił Loïc. – A co poza tym?
– Chcemy zacząć odbudowę Ziemi.
– Z naszą pomocą?
– Oczywiście. Jesteście jedyną nadzieją ludzkości – powiedziała z przejęciem Meaza. – Czekaliśmy na was od wielu pokoleń, choć nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. I wy w tej chwili chyba też sobie nie zdajecie.
– Raczej nie.
– Więc pozwólcie, że wyjaśnię – odparła, przyjaźnie się uśmiechając. – ISS Challenger może sprawić, że nie będziemy musieli dłużej kontrolować puli genetycznej. Pozostałe okręty mogą zadbać o to, by odbudowana ludzkość miała gdzie mieszkać.
– Skąd wiecie o…
– Mamy wszystkie zapisy z misji Ara Maxima. To istotne materiały historyczne.
– Oczywiście – mruknął Jaccard.
– Dzięki temu znamy też schematy statków i ich wyposażenie. Nasi technicy twierdzą, że z waszą pomocą uda im się przekształcić emitory cząstek na statkach kolonizacyjnych i…
– Znów terraformowanie?
– Nie – zaprzeczyła stanowczo. – Tym razem jedynie użyźnilibyśmy gleby i postawili domy, nic ponad to. Nie chcemy ingerować w samą planetę.
Oficerowie spojrzeli po sobie. Zasadniczo nie brzmiało to najgorzej – przynajmniej jeśli przymknąć oko na to, że według wyspiarzy w tych katakumbach mogła kwitnąć prawdziwa tyrania.
– Na koniec pierwszego etapu odbudowy świata chcielibyśmy posadzić wszystkie wasze statki na powierzchni – ciągnęła Endale. – Będą służyć nam za prowizoryczne domostwa, dopóki nie postawimy swoich.
– Sensowne rozwiązanie – odezwała się ku zaskoczeniu Jaccarda Romanienko.
– Drugi etap będzie polegał na ściągnięciu tutaj tych, którzy się zbuntowali.
Loïc wbił wzrok w oczy Namiestniczki.
– Kogo? – zapytał.
– Tych, którzy przyjęli inne rozwiązanie niż zejście pod ziemię.
– A jaśniej?
Meaza znów się rozpromieniła.
– Ależ oczywiście – odparła. – Mam na myśli tych, którzy kilkaset lat temu zdecydowali się opuścić planetę i poszukać innego miejsca dla siebie.
18
Ellyse wpatrywała się w sygnał świadczący o tym, że zbliża się do nich jednostka ISS. Kod transpondera był nieznany, ale sama technologia, a także prefiks były zgodne z systemami na Kennedym i każdym innym okręcie.
A mimo to statek przywodził na myśl raczej technologię obcej, a nie ziemskiej cywilizacji.
– Niech to kutas smagnie – ocenił Dija Udin. – Widzę oznaczenie na poszyciu.
Nozomi jeszcze nie potrafiła go dostrzec. Sam kadłub przypominał kształtem literę „V”, której otwarta część stanowić musiała przód okrętu.
– Co tam jest napisane? – zapytał Gideon.
– NISS Yorktown.
– Ale jak…
– Próbowałaś skontaktować się z pułkownik? – zapytał Sumit Gharami.
– Nie – odparła Ellyse. – Ale z majorem tak. Nikt nie odpowiada, a systemy wykryły burzę piaskową w miejscu lądowania. Cokolwiek się tam dzieje, nic nie zobaczymy.
– I co z tego? – wtrącił entuzjastycznie Dija Udin. – Mamy na czym oko zawiesić.
Nozomi nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż ze zbliżającej się jednostki doszedł sygnał świadczący o próbie nawiązania połączenia wizualnego. Ellyse otworzyła usta, a potem wskazała informację Gideonowi.
– Łącz z nimi – powiedział, prostując się.
Przeciągnęła palcem po wyświetlaczu, a potem wszyscy ujrzeli mężczyznę w grafitowym mundurze. Na jego piersi widniały białe odznaki, a wzdłuż rękawów biegło kilka jasnych linii. Oczy żołnierza przywodziły na myśl człowieka przygotowującego się do Halloween – były przenikliwie czerwone niczym u bestii.
– Kontradmirał Stephen Ingo Freed, głównodowodzący NISS Yorktown – oznajmił beznamiętnie. – ISS Kennedy, jak mniemam?
Załoga rzeczonego okrętu milczała, wpatrując się w błyszczące czerwone ślepia.
– Gideon Hallford – wydusił z siebie główny mechanik. – Jak… jak to możliwe?
– Odpowiedź na to pytanie zajmie nam trochę czasu.
– Co ty powiesz? – mruknął Dija Udin tak cicho, że nikt go nie usłyszał.
– Nasze systemy nie są kompatybilne, ale jeśli macie w hangarze prom kapitański, powinniśmy dostosować do niego procedurę dokowania. Zapraszam na pokład.
To rzekłszy, nagle się rozłączył. Ellyse machinalnie sprawdziła, czy nie nastąpiło przerwanie transmisji. W maszynowni zaległa pełna konsternacji cisza, która trwała aż do momentu, gdy pojawiła się pierwsza hipoteza. Za nią poszły kolejne i po chwili załoganci już się przekrzykiwali, usiłując wyjaśnić sytuację. W końcu Gideon uniósł dłoń i poczekał, aż reszta się uciszy.
– W ciągu kilkuset lat mogło zdarzyć się prawie wszystko – powiedział. – Czy na powierzchni, czy w kosmosie. Nie będziemy gdybać.
– Tym bardziej że odpowiedzi czekają – poparł go Hindus.
– I zamierzam się po nie udać.
– Z taką gębą? – wtrącił Alhassan, wskazując na poharatane przez konchę oblicze. – Nie zrozum mnie źle, ale przywodzisz na myśl gorgonę, a to nie nastroi nikogo dobrze przy pierwszym kontakcie.
– Więc powinniśmy wysłać ciebie? – odbąknął Hallford. – Mistrza elegancji i wirtuoza dobrych manier?
Dija Udin skłonił się w pas.
– Wystarczy tego – zabrał głos Hans-Dietrich Gerling, przypominając całej reszcie o swojej obecności. Ellyse była gotowa przysiąc, że postawny Niemiec gdzieś znikł.
– To żyje – zauważył Dija Udin.
– Czekamy na rozkazy, dowódco – odparł beznamiętnym tonem Hans-Dietrich, patrząc na Gideona. Ciężar tej uwagi był tak duży, że wszyscy poczuli go na swoich barkach. Skupili wzrok na głównym mechaniku, a ten odchrząknął.
– Ja, Ellyse i…
– Musisz tu zostać – ucięła Nozomi. – Nie możemy ryzykować.
– Czym? W tej sytuacji nie ma sensu chronić najwyższych stopniem oficerów.
– Ale jest sens w chronieniu tego, który wie co nieco na temat konchy.
– Obawiam się, że to także…
– Zrób to dla mnie, Gideon. Zostań na pokładzie.
Chwilę trwało, nim udało jej się przekonać kocmołucha. W sukurs przyszła jej Channary Sang, twierdząc, że mimo wszystko należy chronić dowódcę okrętu. Skoro jeden znajdował się na powierzchni, i to w sytuacji potencjalnego zagrożenia, drugi musiał zostać na miejscu.
– Polecę z Dija Udinem – powiedziała Ellyse.
– Co takiego? – odezwał się Alhassan. – Nie ma…
– Wykluczone – wtrącił Hallford. – Ten zbrodniarz i tak zrobił już za dużo.
– Zgadzam się – odparł Dija Udin. – Powinienem siedzieć w bezpiecznym miejscu na Kennedym i…
Ellyse podniosła się ze swojego miejsca i stanęła przed Gideonem.
– Posłuchaj – zaczęła. – Yorktown nie pojawił się tutaj przypadkiem akurat teraz.
– Nie?
– Byłby to nieprawdopodobny zbieg okoliczności.
– Takie się zdarzają.
– Mhm, jak często? – odparła, uśmiechając się pod nosem. – Wydaje mi się niemożliwe, że ten okręt pojawił się tutaj przypadkowo akurat po tym, jak wróciły ocalałe statki Ara Maxima.
– Więc twierdzisz, że co? Że osiedlili się gdzieś w okolicy? Że po prostu nas wykryli?
– Tak.
– Gdziekolwiek znajduje się ich planeta, nigdy nie dotarliby tu tak szybko. Najbliższa jest Alpha Centauri Bb, z której podróż zajęłaby im ponad pięć lat.
– Otóż to – powiedziała Nozomi. – Wiesz, co to znaczy?
Nie odpowiedział, bo pytanie było retoryczne. Jeśli Ellyse miała rację, ci ludzie mogli dysponować technologią pozwalającą poruszać się szybciej od światła. W takim wypadku planety, do których prowadziły tunele z Rah’ma’dul, byłyby na wyciągnięcie ręki.
– Ostudź entuzjazm – wtrąciła Channary Sang. – Równie dobrze mogą być czujką.
Ellyse spojrzała na nią z powątpiewaniem.
– Może zostawili ukryty statek, by miał oko na Ziemię.
– Nie sądzę.
– Możesz sądzić, co ci się tylko podoba, ale miej świadomość, że jesteś teraz podatna na myślenie życzeniowe.
– Przekonamy się.
– Dosyć tego – uciął w końcu Gideon. – Wszystkie odpowiedzi czekają na nas na Yorktown. Ellyse, polecisz tam z…
– Już powiedziałam, kto będzie mi towarzyszył – zaoponowała. – Jeśli na tym statku jest napęd ponadświetlny, potrzebuję Alhassana, by rzucił na niego okiem.
– Bzdura – odparł główny zainteresowany.
– Choć raz się z nim zgodzę – dodał Hallford.
Ellyse nie miała zamiaru odpuszczać.
– W takim razie wyślij kogoś innego, bo ja bez Dija Udina się nie ruszam. Cokolwiek by o nim mówić, jest najbardziej obeznany w zaawansowanej technologii. Tylko on może stwierdzić, co tak naprawdę znajduje się na pokładzie tej jednostki.
– Węszysz podstęp? – zapytała Sang.
– Nie wiem. Dlatego chcę go mieć ze sobą.
Wymagało to jeszcze trochę przekonywania, ale ostatecznie Nozomi udało się przeforsować swoją wersję. Każdy argument, który podniosła, wydawał jej się sensowny – ale żaden z nich nie był głównym powodem, dla którego chciała zabrać Alhassana. Była przekonana, że to świetna okazja, by przekonać się, z jakiej gliny został ulepiony. I jeśli odpowiednio to rozegra, być może uda jej się odpowiednio go urobić.
– Nie bierzesz jednej rzeczy pod uwagę – powiedział Dija Udin, gdy Gideon wreszcie zdawał się przekonany. – Mogę wymordować wszystkich na pokładzie, a potem skorzystać z ansibla.
– To samo mógłbyś zrobić tutaj, gdybyś potrafił. Przypuszczam, że na Yorktown będą pilnować cię znacznie skrupulatniej niż my tutaj. Z pewnością nie dopuszczą do jakichkolwiek systemów ani mnie, ani ciebie.
– Wybaczcie, że się włączę – wtrącił Sumit Gharami. – Ale wydaje mi się, że wszyscy zapominacie o winach tego człowieka.
– Taki ze mnie człowiek, jak z ciebie Chińczyk.
– Rzeczywiście. A jednak łatwo cię z nim pomylić, i do tego właśnie dążę. Wszyscy powinniśmy zastanowić się dwa razy, zanim dokądkolwiek cię wyślemy. I mam na myśli naprawdę „dokądkolwiek”.
– Słuszna uwaga – odparł Dija Udin. – Nawet w kiblu potrafię być niebezpieczny. Szczególnie po ostatnich papkach, które mi daliście.
Zapadło chwilowe milczenie, które Ellyse skwitowała pobłażliwym uśmiechem. Doceniła, że Alhassan nie pociągnął tego tematu.
– Ja postawiłam sprawę jasno – odezwała się, patrząc na Gideona. – Jeśli chcesz mnie tam wysłać, lecę z Dija Udinem.
Chwilę później siedzieli przy sterach promu kapitańskiego, czekając, aż otworzy się właz hangaru.
19
Po kilku godzinach rozmów Jaccard był pewien, że omówili wszystko, co mogłoby okazać się ważne w nadchodzącej przyszłości. Nadal istniało spore prawdopodobieństwo, że cała ta konstrukcja zawali się przy pierwszej oznace tutejszego totalitaryzmu, ale nie widział innego wyjścia.
Wraz z Romanienko opuścili podziemia tą samą windą, która wcześniej dostarczyła im niezapomnianych przeżyć. Pod tym względem jazda w górę nie różniła się specjalnie od podróży w dół.
Na zewnątrz nadal szalała burza piaskowa, w której środku panował spokój.
– Nie wiem, czy mądrze postępujemy – odezwał się Loïc.
– Zostaw to mnie.
– Nie zamierzam – odparł. – Nie wyglądasz mi na osobę, która potrafiłaby udźwignąć ten ciężar.
– Kiedy przeszliśmy na ty?
– W momencie, gdy wypowiedziałem ci posłuszeństwo.
Zatrzymali się przed pierwszym promem i spojrzeli na siebie.
– Będzie czas, żeby o tym porozmawiać.
– Wątpię – odparł Jaccard. – Jak tylko posadzimy statki i zabierzemy się do budowania nowego ładu, urządzimy sobie tu demokratyczne wybory. Warunek będzie jeden: wszyscy załoganci mundury zostawiają na swoich okrętach.
– To byłoby szaleństwo.
Loïc uznał, że nie ma sensu wałkować tego tematu. Ostatecznie decyzja i tak będzie należała do ogółu ludności – a on wieki temu przestał cenić wojskowych w roli przywódców politycznych.
– Tak czy inaczej, zgadzamy się, że należy lądować.
– Zgadzamy, bo nie widzę innej możliwości.
– Słusznie.
– Co nie znaczy, że jestem pełen zaufania jak ty.
Pułkownik Romanienko zbliżyła się do niego o krok, nie odrywając wzroku od jego oczu.
– Wolałabym jednak, gdybyś jeszcze przez jakiś czas szanował zasady, które cię ukształtowały jako oficera.
– A ja bym wolał, żebyśmy dali sobie spokój z tą szaradą.
Chwila mierzenia się wzrokiem wystarczyła, by zrozumieli, że nigdy się nie dogadają. Jaccard ledwo zauważalnie skinął głową Wieronice, a potem udał się do wahadłowca. Nie zatrzymywała go.
Od razu sprawdził komunikaty z Kennedy’ego. Z niepokojem zarejestrował, że Ellyse usilnie starała się z nim skontaktować. Natychmiast wywołał swój okręt, ale bezskutecznie.
Spojrzał przed siebie i szybko pomiarkował, że burza musi zakłócać komunikację. Zresztą na odchodnym mieszkańcy radzili, by nie podrywać statków, dopóki system do końca się nie wyłączy.
Teraz wir piaskowy nad pustynią powoli słabł, więc Loïc spróbował jeszcze raz skomunikować się z Kennedym. Tym razem się udało.
– Dobrze pana widzieć – odezwał się Gideon. – Spotkała nas pewna… niespodzianka.
Jakby jeszcze mało ich było, skwitował w duchu dowódca.
– O ile mogę to tak nazwać – ciągnął dalej Hallford. – Na orbicie okołoziemskiej pojawił się kolejny okręt.
– Słucham?
– NISS Yorktown.
– Pierwsze słyszę o takiej jednostce.
– Nic dziwnego, bo nie wchodziła w skład Ara Maxima.
Jaccard ściągnął brwi, patrząc na głównego mechanika. Ten potrzebował chwili, by wyjaśnić mu, co działo się pod jego nieobecność. Tymczasem Loïc kątem oka dostrzegł, że kurz opadł i po zamieci nie było już śladu. Prom Romanienko wykonał pionowy start i oddalał się teraz w kierunku Galileo. Pułkownik z pewnością otrzymała te same informacje, lecz zareagowała szybciej.
Nadal słuchając Gideona, Jaccard wprowadził odpowiednie koordynaty i włączył autopilota. Gdy unosił się znad jałowej ziemi, dostrzegł w oddali kilka pojazdów przypominających motocykle. Nie jednak najnowsze znane mu modele z cienkimi oponami, ale raczej wersję retro harleya-davidsona.
Jeźdźcy mieli na sobie czarne kombinezony, a ich twarze przesłaniały chusty. Jaccard sądził, że nieomal natknął się na Padlinożerców.
– Panie majorze?
– Tak, tak – odparł bezwiednie. – Wszystko słyszałem. Niewiarygodne.
– Co najmniej. Na dole też takie dziwactwa?
– Obawiam się, że tak.
– W takim razie czekamy na pańską relację.
– Przedstawię wam ją, jak tylko ogarnę umysłem sytuację – odparł Loïc, wbijając wzrok w obiektyw. – I mówisz, że wysłaliście tam Ellyse i Dija Udina? Kto to wymyślił?
– Ona, panie majorze.
– Powinienem się tego spodziewać.
– To prawda. Dziewczyna ma nie mniejszą fantazję niż jej Skandynaw.
Jaccard wrócił myślami do poległego podkomendnego. Jeśli ten okręt rzeczywiście umożliwiał przekraczanie prędkości światła, szanse na uratowanie Håkona znacznie by wzrosły. Major nadal jednak nie był pewien, czy byłby gotów ryzykować życie kogokolwiek ze swoich ludzi – a tym bardziej, czy dowódca Yorktown będzie gotów stawiać swoją załogę w sytuacji zagrożenia.
Wiedział, że powinien choćby spróbować. Był to winny Lindbergowi.
– Macie jakiś kontakt?
– Nie, panie majorze. Ostatnia informacja mówiła, że zadokowali do Yorktown i opuścili wahadłowiec.
Loïc skinął lekko głową, głośno wzdychając. Chciałby tam być.
20
Ellyse stanęła przed włazem i zaczerpnęła tchu. Metaliczny chrzęst zwiastował, że wejście do promu automatycznie się odblokowało – po drugiej stronie była atmosfera.
– Jesteś pewna, że chcemy to zrobić? – zapytał Dija Udin. – Ci ludzie mogą nie mieć wiele wspólnego z tymi, którzy wychowali się w ciepełku waszego Słońca.
– Nie panikuj.
Alhassan spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Widziałaś oczy tego faceta?
– Miał jakiegoś rodzaju soczewki. Może dzięki nim kontroluje systemy okrętowe.
– Z całą pewnością.
– Już mówiono o takiej technologii, kiedy opuszczałam Ziemię.
– A mnie bardziej prawdopodobne wydaje się, że to jakiś demon. Ta grupka przeżyła, bo zawiązała pakt z siłami nieczystymi. A jednym z jego punktów było wybicie nas w pień.
– Więc macie coś wspólnego.
Dija Udin zaśmiał się, a potem wcisnął kontrolkę otwierającą właz. Ten odsunął się ze świstem, ukazując futurystyczny hangar. Ściany emanowały delikatnym światłem i wszystkie zdawały się zupełnie jednolite. Żadnych paneli, pulpitów, wyświetlaczy… ani drzwi. Dopiero po chwili Nozomi dostrzegła czarne linie i symbole, które musiały być nieaktywnymi systemami.
– Jestem zawiedziony – odezwał się Alhassan. – Nie dość, że mają tu jak w szpitalu, to jeszcze nie ma komitetu powitalnego. Beznadziejna sprawa.
– Widziałeś kiedyś coś takiego?
– Hę?
– Spotkałeś się z taką technologią?
– A co ja jestem, znawca kosmosu?
– O ile wiem, jesteś na tym świecie od dobrych kilku wieków.
– Ale kiblowałem na zadupiu znanego wszechświata – odparł i wzruszył ramionami. Ellyse nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż otworzyły się drzwi prowadzące na korytarz. Zasadniczo można było powiedzieć, że ściany się rozsunęły.
Przez lukę przeszedł mężczyzna, który nawiązał z nimi kontakt.
– Witam na Yorktown, chorąży…
Urwał, gdy zobaczył Dija Udina. Mimo że Ingo Freed pochodził zasadniczo z innej cywilizacji, Nozomi bez trudu zinterpretowała wyraz jego twarzy. Uniósł brwi, mimowolnie otworzył usta, a potem cofnął się niemal niezauważalnie. Czerwone ślepia patrzyły na Alhassana z przerażeniem i nienawiścią.
– Co jest, do cholery? – zapytał Dija Udin.
Zanim Ellyse zdążyła się zastanowić, Stephen Ingo Freed wyciągnął niewielkie urządzenie i wcisnął przycisk na boku. Broń mogła się różnić od tej, którą znała Nozomi, ale była równie uniwersalna jak mimika.
Wiązka pomknęła w ich kierunku i trafiwszy Dija Udina prosto w pierś, rozeszła się pajęczyną po całym jego ciele. Alhassan wywrócił oczami i padł bezwładnie na podłogę. Ellyse uniosła ręce, sądząc, że będzie następna.
– Kim wy jesteście? – zapytał Ingo Freed.
– My…
– Ściągnęliście tutaj to… to coś? Na Ziemię?
Wycelował w nią broń, a potem pociągnął za spust.