355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Przybylek Marcin » Gamedec 01: Granica rzeczywistosci » Текст книги (страница 9)
Gamedec 01: Granica rzeczywistosci
  • Текст добавлен: 20 февраля 2018, 17:30

Текст книги "Gamedec 01: Granica rzeczywistosci"


Автор книги: Przybylek Marcin



сообщить о нарушении

Текущая страница: 9 (всего у книги 17 страниц)

Zamilkł. Trawił…am uzyskane informacje. Zapowiadało się interesująco. Spojrzałam na jego niecodzienny strój.

–Dlaczego tak ekstrawagancko się ubrałeś? Wyszczerzył zęby w kolorze kości słoniowej. – Nie wiem. To twój sen, nie mój.

–Czy to znaczy, że ja nadałem, nadałam ci wygląd?

Rozciągnął wargi w dyskretnym uśmiechu i się odwrócił.

–Będziesz wiedziała, jak mnie przywołać. Otworzyłam usta.

–Czyli jak? – krzyknęłam za znikającym w tłumie łącznikiem.

Straciłam go z oczu. Może się rozwiał? Weszłam między ludzi. Obok przekoziołkował akrobata ubrany w zielony kostium. W ucho dmuchnął połykacz ognia.

–Uważaj! Cholera, włosy mi przypalił! – nadspodziewanie szybko weszłam w kobiecą rolę.

Przy barze stał drobny mężczyzna o rozczochranej mlecznej czuprynie. Nie wiem, dlaczego przyciągnął moją uwagę. Twarz ani przystojna, ani myśląca. Może wyróżniał się tym, że stał nieruchomo i z nikim nie rozmawiał?

–Co za piękność się zbliża – powitał mnie wesołym głosem.

Mocniej zakręciłam biodrami. Wypięłam piersi.

–Merci, merci, madame, za pokaz – ukłonił się w pas. Zaszeleściły żółte płócienne spodnie. Pomarańczowe szelki zwałkowały się na bawełnianej koszulce.

–Wystarczy kurtuazji – przerwałam. – Wiesz coś o tym miejscu?

–Coś niecoś…

–Jesteś graczem? – A wyglądam?

W sumie było mi wszystko jedno.

–Tak.

–Więc może jestem. – Rozejrzał się. – Miło tu, prawda? Te wszystkie pokręcone kierunki, tłum artystów, happeningowców i innych świrusów. Oni, kochana, czują się jak u siebie!

–Na tym polega cała gra? Na łażeniu po kuriozalnych pokojach i gadaniu z dziwakami?

Wydął usta.

–Niezupełnie. Są inne poziomy Wyższe. Ale ich nie widziałem. Podobno byli gracze, którzy się t a m dostali: opowiadali masę dziwnych rzeczy. – Przełknął ślinę. – Mówili, że dopiero wtedy zaczyna się zabawa. Ale, szczerze mówiąc, nie bardzo mnie tam ciągnie. Tu mi się podoba. To jest, by tak rzec, knajpa z towarzychem non-stop! I prochami! Moim zdaniem twórcy najwięcej zarobią na westybulu.

Stałam, milczałam i mrugałam.

–Powiadasz, że następne poziomy są wyżej?

–No jakoś tak.

Pokoi były z pewnością setki, jeśli nie tysiące. Drzwi, sale, przedsionki, sienie, salony, wszystkie podobne i wypełnione podobnie dziwną menażerią: linoskoczkami, szczudłołazami, tancerzami, klaunami, zamaskowanymi przebierańcami, rozhulanymi, rozśpiewanymi, rozkochanymi, pijanymi. Niektórzy mnie zaczepiali, inni potrącali, odważniejsi zastępowali mi drogę i zaglądali w oczy. Odtrącałam ich, bo chciałam dotrzeć do schodów. Niejasne informacje doprowadziły mnie w końcu do klatki schodowej z luksusowego tekowego drewna. Srebrna tablica informowała: „Na wyższy poziom: Trzy piętra w górę, potem amfiladą przed siebie, w prawo, w lewo i w prawo hi,hi".

–Bardzo śmieszne – mruknęłam.

Przyłapałam się, że od dłuższego czasu mój umysł; funkcjonuje dokładnie tak, jak podczas rozwiązywania jakiejś sprawy Torkil, a w zasadzie Torkilko, jesteś na wakacjach, upominałam się w myślach. Zapamiętałam instrukcję i postanowiłam wykonać ją dokładnie odwrotnie. Zeszłam trzy piętra w dół. Amfilada rozciągała się w przód i w tył. Oczywiście ruszyłam w kierunku przeciwnym do sugerowanego. Jak to było? Aha, w prawo, lewo i prawo, czyli powinnam iść w lewo, prawo i lewo. Energicznie poprawiłam fiszbinowy stanik i śmiało ruszyłam wyznaczoną trasą. Ostatnie drzwi opatrzone były metalową płytą: „Następny poziom?"

Naparłam na klamkę. Pomieszczenie niczym nie różniło się od poprzednich. Aż do tego stopnia, że przy barku dostrzegłam znajomego blondyna. Niedaleko fikał zielony akrobata, a połykacz ogni spijał kolejną porcję spirytusu.

–Psiakrew!

Roztrzepaniec w żółtych spodniach rozpostarł ręce. – Witaj, piękna! Już się za tobą stęskniłem! Chyba coś zażył, bo oczy miał szkliste. Podeszłam i oparłam się o polerowany blat. – Ciągle tu stoisz?

–A bo mi źle?

Przyjrzałam mu się uważnie. Coś mi zaświtało. – Ty też jesteś przewodnikiem?

–Nie.

–„Nie" to znaczy „tak"?

–„Nie" znaczy „nie" i tyle.

Może to nie przewodnik. Tamten Afroman mówił, że jest jedynym łącznikiem z normalnością. Czyli, jeśli go zrozumiałam, przewodnicy mówią prawdę.

–Mówiłeś, że jest gdzieś wyższy poziom. Byłam tam, poszłam zgodnie z instrukcją, zeszłam trzy piętra w dół i wyszłam właśnie tu.

Łyknął niebieskiego trunku.

–Chcesz się wydostać z labiryntu? – Jego wzrok nabrał ostrości. – Naprawdę? A co według ciebie te ściany oznaczają? Co to wszystko – zatoczył ręką – ilustruje? – Stuknął mnie w pierś. Miałam ochotę strzelić go w pysk. – Największym wrogiem człowieka jest on sam. A najstraszniejszym więzieniem jego własny umysł.

–Jesteś moim przewodnikiem! – Nie jestem twoim geniuszem.

Ależ oczywiście! Przypomniałam sobie wykłady z psychologii. Podświadomość nie zna słowa „nie"! Nic nie mówiłam o geniuszach! To on użył tego słowa w zdaniu: „Nie jestem twoim geniuszem". Według analizy kontrastywnej powiedział: „Jestem twoim geniuszem"! Czyli duchem opiekuńczym! Poczułam typową gamedeczaną dumę. Nie mogłam opanować skurczu uśmiechu. Odezwałam się:

–Zwykłe maszerowanie w tę i z powrotem nie ma sensu. Mury, schody, pomieszczenia, ludzie, symbolizują… schematyczność umysłu, prawda?

–Nie.

–Człowiek myśli, że się rozwija, a wraca w te same miejsca, prawda?

–Nie.

–Dlatego czuje się bezpieczny, bo ma pozór zmian, ale żadna przemiana się nie dokonuje, prawda?

–Nie.

–Skończysz z tym „nie"? – spytałam. – Skończysz z tym „nie"? – spytałem.

Spojrzałam w bok. Stało tam moje męskie odbicie i patrzyło równie zdziwionym wzrokiem. Wpatrywałem się w kobiece alter ego spoglądające na mnie szeroko rozwartymi oczami.

Rozdwoiłam się!

Dotknąłem kobiety. Uczucie było dziwne i podniecające. Przypomniałem sobie chwile seksu, kiedy uroda partnerki tak mnie podniecała, że chciałem nią być, wchodziłem głębiej i głębiej, jakbym pragnął, żeby część mnie rzeczywiście się nią stała. Jakbym chciał być kobietą.

I oto byłam kobietą, dotykaną przez siebie samego, męskiego. I raptem zapragnęłam posiąść wszystkich krzepkich mężczyzn na ziemi i upajać się rozkoszą, celebrować swoją urodę na ołtarzach ich ciał.

Zerkałem na nich oboje i gładziłem blond włosy postawione na sztorc.

Przyglądałem się im ze swoich długich szczudeł i zastanawiałem się, o czym tak rozprawiają. Właśnie wypluwałem spirytus w płomień pochodni, gdy zwróciła moją uwagę dziwna grupa myśląca tak jak ja i dodatkowo na kilkanaście innych sposobów.

Odrywałam usta od karminowych warg kochanka, gdy moją głowę nawiedził gwar moich-niemoich myśli. Nasze guziki zaczepiły się w tańcu. Pochyliłem się nad haftem, gdy ogarnął mnie chór wewnętrznych głosów.

Słyszeliśmy w głowach wielogłos. Męsko-żeński, wzmagający się z każdą sekundą, pulsujący, omdlewający, zstępujący po schodach ciała w katedralne głębie nadbrzusza i miednicy małej. Ruszyliśmy szturmem przez amfiladę pokojów, z każdym mijanym pomieszczeniem dzieląc się na coraz mniejsze cząstki. Z setek otoczaków przemienialiśmy się w tysiące kamyków, które po upływie sekund rozsypały się w setki tysięcy ziaren piasku, rozbijających się na miliony drobin pyłu. Byłem milionem osobowości. Byliśmy wielością. Zerwał się wiatr, który rozwiał widok pokojów, schodów, linoskoczków i błaznów. Znaleźliśmy się nad otchłanią. Kolejny podmuch rozproszył nas całkowicie. Byliśmy powietrzem. Powiem inaczej: było powietrze. Pod spodem obracała się eteryczna spirala.

–Czy jesteś gotowy na śmierć? – spytał głos. Pojęcie straciło znaczenie. Ależ tak, chciałem odpowiedzieć, lecz zamiast tego tylko pomyślałem. Nie miałem wszak ust ani płuc. Po prostu mnie nie było. Było samo bycie. Oto, czym egzystencja różni się od esencji.

–A więc giń!

Zapadłem się w czerń. Lub ogarnęła mnie czerń. Albo połknąłem czerń. Może raczej ona połknęła mnie. A najpewniej wszystko razem.

Wylogowało mnie. Pasek rewitalizacji piął się w stronę końca znacznika, a ja powoli odzyskiwałem poczucie realności. Miękki dźwięk zasygnalizował pełne odzyskanie władzy nad ciałem. Zacisnąłem pięści i pośladki. Wziąłem głębszy wdech. Delikatnie zdjąłem kask. A więc to tak? Tylko tyle? Taka gra? Rozejrzałem się po gabinecie. Przeczesałem palcami włosy Za dużo na niej nie zarobią. Sama wyrzuca człowieka w realium, nie daje żadnych odpowiedzi… Odetchnąłem i ściągnąłem kombinezon.

W łazience wszedłem do komory tuszu. Na konsolce ustawiłem półgęstą mgłę z minimalną ilością biodetergentu. Miałem ochotę na długą kąpiel. Wydałem polecenie lekkiego unoszenia. Niewidzialne grawitacyjne poduchy pochwyciły mnie i ukołysały. Uczucie niedosytu i rozgoryczenia powoli ustępowało leniwemu opadaniu, niczym w otchłań. Usłyszałem szelest. Uniosłem głowę. Za mgłą oparu majaczyła postać. Błyskawicznie wyłączyłem suspensor i tusz.

–Torkil, Torkil. – Harry Norman. Wyszczerzony. W prawej ręce pistolet. Obok piękna Pauline Eim, matka zoeneta, moja – jak mi się wydawało – przyszła partnerka. Broń w ręce lewej.

–Gdzie stare nawyki, druhu miły? – Blondy kręci głową. – Zapomniałeś zamknąć drzwi? Gamedec nie pamięta o tak fundamentalnej sprawie? Chcesz, żeby ci ktoś zrobił krzywdę na łożu?

Zawinąłem się w szlafrok. Rozejrzałem się bezradnie. Na przyszłość trzeba będzie wykombinować schowek na broń. Stanąłem na antypoślizgowej macie tuż obok kabiny.

–Skąd wiesz, że byłem w świecie? Dotknął powierzchni łoża.

–Jeszcze ciepłe.

–Przyszliście mnie… przed czymś obronić? – uśmiechnąłem się z przymusem. – Mają na mnie napaść?

Pauline stała nieruchomo. Harry również nie zmienił pozycji. Potrząsnął gęstą grzywą.

–W zasadzie to przyszliśmy cię ukatrupić. Wszedłem w twój terminal i zobaczywszy, że dopiero co się zalogowałeś, postanowiłem zrobić to we śnie. Byłoby to… hm… bardziej humanitarne. Ale pospieszyłeś się i teraz trzeba będzie na żywca. – Wzruszył ramionami. – Trudno.

Zakręciło mi się w głowie. Oparłem się o ścianę. – No dobra. – Norman uniósł broń.

–Zaraz! – wykrzyknąłem. – A słowo wyjaśnienia? Holofilmów nie oglądasz? Nie wiesz, że morderca przed oddaniem strzału wyłuszcza ofierze zawikłaną intrygę?

Roześmiał się. Kobieta pozostała niewzruszona. – Masz rację, przyjacielu. Tyle że w filmach źli faceci po skończonej opowieści giną wskutek sprytu tych dobrych albo dzięki przypadkowi. – Rozluźnił ramiona i opuścił lufę. – To nie film. Powiem ci, dlaczego. Chodź, Pauline, usiądziemy.

Spoczęli na fotelach. Szkoda, że nie ukryłem tam jadowitych kolców.

–Mogę wyjść z łazienki?

Przyzwolił gestem. Ostrożnie przekroczyłem próg i oparłem się o futrynę.

–Pamiętasz – odezwał się – niedawno otrzymałeś ofertę pracy z Novatronics.

Skinąłem głową.

–Nie przyjąłeś jej. Odrzuciłeś też drugą i trzecią. To był błąd.

–Oboje pracujecie dla tej firmy?

–I z przykrością informujemy, że nie masz na nich haka. A wiesz trochę za dużo: o Brahmie, Supra City, Hallowayu, prezesie Knee i wielu innych fiszach. Wolny strzelec, który skupia tyle informacji, jest niebezpieczny.

–Nie wygłupiaj się, Harry, chyba mnie nie zastrzelisz? Dla pieniędzy?

–Nie chodzi o mamonę, ale wielką grę, którą zwyczajnie przeoczyłeś – parsknął. – Słynny gamedec tak zagubił się w swoich światkach, że nie zauważył, iż świat się zmienia.

Przeszył mnie dreszcz.

–Novatronics już dawno szykował się na miejsce głównego rozgrywającego. Załapaliśmy się w odpowiedniej chwili. A ty? Spóźniłeś się. W dodatku stałeś się człowiekiem niewygodnym.

Przełożył broń do drugiej ręki. Sprawdził poziom naładowania baterii.

–Pieniądz łączy wszystko. Politycy, biznesmeni, byli wrogowie… jednoczy ich chęć zysku, a ty ze swoim idealistycznym podejściem mógłbyś wszystko zepsuć.

Energicznie przerzucił pistolet do prawej ręki. – Harry, zaczekaj, chyba mnie nie zdradzisz?

Sprawdziły się moje koszmary: nie zauważę spisku, nie ogarnę całości obrazu, zdradzi mnie przyjaciel i – przełknąłem ślinę – przyjaciółka. Stało się, przeoczyłem, przeoczyłem!

–To chyba wszystko. – Harry podniósł broń. W jego oczach nie było litości. Tylko czyste wyrachowanie.

–Poczekaj, Norman, daj mi tę przyjemność – niespodziewanie odezwała się pani Eim. – Kiedyś nie wykorzystałam okazji.

Przypomniał mi się virtuality show i nieprzyjemny widok wylotu lufy. Tym razem odległość była mniejsza, a Pauline nieskora do rozmów. Boże! Być zabitym przez kobietę! I to taką, która będzie z tego czerpać przyjemność! Napiąłem wszystkie mięśnie.

Co miałem do stracenia? Rzuciłem się na nich jak jakiś opętaniec. Pauline odchyliła się na oparcie i wystrzeliła. Norman również oddał strzał. Pociski wywaliły wielkie dziury w ścianie. Jeszcze żyję! Zanim Harry odzyskał równowagę, zamachnąłem się, żeby mu wytrącić pistolet. Chybiłem. Zakląłem w duchu. Niemal czułem miejsce na plecach, które za chwilę rozedrze salwa Pauline. Łowiąc każdą mikrosekundę życia, skoczyłem na mężczyznę… i przeleciałem na wylot. Odwróciłem się. Znieruchomieli. Patrzyłem na nich oniemiały Stali jak manekiny Przewrócony fotel lekko się kiwał na poręczy. Podszedłem do postaci Normana. Wyciągnąłem rękę. Utonęła w garniturze.

–Fantomy?!

Machnąłem ręką. Cios przeleciał przez obraz głowy. – Rany boskie! Fantomy?!

Chwyciłem się za serce.

–Cholerne dowcipnisie! – wrzasnąłem i nieporadnie zaatakowałem widma. – Kto to zrobił?

Wyłuskałem z oczu soczewki. Zapomniałem je wyjąć przed wejściem. Postacie zniknęły Rzuciłem szkła na biurko. Gardło ściskała fala grozy.

–Tak mnie nastraszyć! – darłem się w stronę, gdzie przed chwilą stali niedoszli mordercy – Tak mnie nastraszyć! Przez ten walktel! Norman! Masz przesrane, wydymańcu! Przesssrane!

Masowałem rozfalowaną pierś. Opadłem na fotel. – Dostanę zawału. Kurwa, zawału dostanę przez ten dowcip.

Ogarnęła mnie furia.

–Dowcip! Dowcip! Do dupy ci, Norman, wsadzę nanowtyczkę za ten dowcip! – Odchyliłem głowę, by głębiej odetchnąć.

Rozwiązanie zagadki było proste. Asasynami byli Harry i Pauline. Z tych dwojga tylko Harry miał kompetencje, żeby napisać program. W którym sklepie kupowałem tę zabawkę? Sprzedawcy musieli być w zmowie z tym idiotą. Dostaną ode mnie, oj, dostaną… Stres powoli się wypłukiwał. A Pauline też oberwie. Przecież musiała mu udostępnić personalnego skina. Pokręciłem głową. Pauline, Pauline, jesteś taka mądra, a dałaś się namówić na głupi numer. Przecież to się mogło źle skończyć. Podniosłem głowę. Człowiek to dziwna istota. Prawie się uspokoiłem. Pewnie odchoruję stres za kilka dni.

Podszedłem do holomonitora. Uruchomiłem tablicę połączeń. Usiadłem. Jednak jestem jeszcze słaby. Na ekranie pojawiła się gęba programisty.

–Okropny chuju, coś ty mi zrobił – zacząłem oględnie.

–Gratuluję, panie Aymore – odpowiedział dziwnie zgrubiałym głosem.

–Wstawiłeś pogłos do modułu brzmie…

Twarz blondyna przemorfowała się w facjatę rogatego demona.

–Harry! Daj spokój! Mam dość kawałów!

–Jest pan pewien, że wybrał pan właściwy numer? – odpowiedział głęboki baryton zwielokrotniany skompresowanym echem. – Jest pan pewien, że zdjął soczewki?

Odruchowo sięgnąłem do oczu. Niczego nie znalazłem. Głupawo wpatrywałem się w nierealną kozią fizjonomię.

–Myśli pan, że zna pan rzeczywistość? Kto panu zagwarantuje, że przez całe życie nie nosi pan soczewek, innych soczewek?

To jakaś paranoja.

–O? Widok demona jawi się jako dziwny?

Na popielatym pysku pojawił się przelotny uśmiech. – A przecież podania, legendy, bajki, filmy? Nie sądzi pan, że z czegoś się wzięły?

Westchnął. Poczułem jego oddech.

–Kiedyś ludzie wierzyli w euklidesowską geometrię. Dzisiaj wiedzą, że Grek, choć mądry, zbłądził. Żyjecie w świecie założeń, które pomagają systematyzować otoczenie i dzięki temu nie zwariować. A to tylko banalne, ordynarne założenia. Na przykład że to, co pan widzi, jest holoprojekcją. Tymczasem materia ma tę właściwość, że jest ciągła jak… hm… jak bioguma do żucia.

Wyciągnął szponiastą łapę. Ku mojemu przerażeniu brunatne przedramię pokryte szczątkowymi łuskami i rzadką szczecią przeszło przez płaszczyznę ekranu i spoczęło na blacie biurka! Chciałem krzyknąć, ale tylko się zakrztusiłem. Czart podniósł się i pochylił w kierunku monitora. To znaczy w moim kierunku. Z płynnej przestrzeni projekcji wychynęła druga ręka, rogi, pysk, potężny kark najeżony wyrostkami, bary z długimi, rozchodzącymi się ku górze rogowymi odrostami, a za nimi cały gigantyczny tułów wraz z przepisowym ogonem i kończynami dolnymi zaopatrzonymi w imponujące racice. Demon z gracją stanął obok mnie. Palce stóp wydały ciche, głębokie tąpnięcie.

–Bez obawy – z bliska jego głos brzmiał jak oddech miechów montowanych przy kościelnych organach. – Nie jestem złym diabłem. Nazywam się Lirot.

Przełknąłem ślinę.

–Och tak, wiem – ciągnął. – Wydaje się panu, że moje istnienie jest niemożliwe. Mentalność ludzi zawsze nas, biesów, śmieszyła i trochę – zaszurał kopytem – brzydziła: „Niemożliwe, niemożliwe". Malutki i głupi ród ludzki wypowiada to słowo milion razy na sekundę. Jakby wiedział, co jest możliwe, a o nie. Widzi mnie pan? I wydaje się panu, że istnieję?

–W istocie mi się wydaje i mam nadzieję, że to tylko zwid – wychrypiałem.

Jego śmiech brzmiał jak odległe echo gromu.

–Niech pan sięgnie ręką w okolice potylicy. Czuje pan?

Pomacałem.

–Nic tam nie ma.

–Doprawdy? Nie wyczuwa pan zgrubienia pod skórą? No tak, nikt z pana rasy go nie czuje, bo ukryty tam… byt, który dla łatwiejszego zrozumienia nazwę, hm… chipem, usuwa z pola zmysłów informację o swoim istnieniu: człowiek go nie widzi, nie percypuje dotykiem, nawet chirurg operujący tę okolicę bezwiednie ominie go, niczego nie rejestrując. Nie wiedział pan, że wszyscy go mają?

–Nie.

–Ale to możliwe, nieprawdaż? Ma pan tyle odwagi, żeby go zerwać? Będzie bolało.

Zawahałem się.

–Nnie wiem, gdzie go szukać…

–Jeśli pan się zgodzi, zdezaktywuję go. Bez obawy. My, diabły, egzystujemy w wielu wymiarach. Mój pazur przejdzie przez skórę w niezauważalny; sposób.

Przez chwilę milczałem. – Zgoda.

Wyciągnął sękatą rękę. Z tyłu szyi poczułem mdlący dotyk, a może mi się wydawało. Faktem jest, że raptem zgasło światło i zniknęła fonia.

–Zachowaj spokój – usłyszałem w głowie. Chciałem coś powiedzieć, ale nie potrafiłem. Drętwymi rękami grzebałem w okolicach ust. Nic nie czułem. Z okalającej ciemności wydobyłem słabiutkie i niewyraźne zarysy otoczenia. Mój gabinet w odcieniach czerni i szarości, bez głębi. W absolutnej ciszy. Obróciłem się w stronę towarzysza. Jego masywny kształt był ledwie widoczny Doświadczałem jakby przebywania na dnie oceanu: byłem niemy, głuchy, niedowidzący znieczulony.

–Oto twoje niedorozwinięte zmysły. Te prawdziwe. Oczy w zaniku. Inwolucja zakończeń nerwowych skóry, degeneracja ucha wewnętrznego. Tak widzielibyście świat, gdyby nie dobrodziejstwo mojej rasy, która nie dość, że pomogła wam mapować otoczenie, to jeszcze pozwoliła ułomnym mózgom owe mapy obrabiać. I co? Jaka jest rzeczywistość, biedny człowieku uzależniony od zmysłów? Gdybyś wiedział, jak my, demony, postrzegamy świat, nigdy nie zaznałbyś spokoju.

Jego kształt przybliżył się. Z trudem dostrzegłem powiększające się szpony. Rozbłysły kolory. Wybuchły dźwięki.

–No. – Potwór nie odrywał ręki. – A teraz mała modyfikacja.

Kolor powietrza uległ ledwie dostrzegalnej zmianie. Usłyszałem dziwne, głębokie brzmienia wypełniające eter. Podszedłem do okna. Nad Warsaw City unosiły się straszliwe budowłe najeżone ostrzami, wypustkami i rogami. Z dysz umieszczonych pod spodem wydobywały się kłęby smolistego dymu przysłaniającego rdzawe słońce. Między gmachami kursowały pękate kształty podobne do sterowców. Powietrze przecinały dziesiątki rogatych, skrzydlatych stworzeń. Pod tym wszystkim tkwiło przycupnięte miasto. Mniej wspaniałe od tego, które pamiętam.

–To, co widzisz, jest bardziej zbliżone do prawdy niż znana ci panorama. Choć oczywiście nie jesteś w stanie percypować w sposób dany biesom…

Usiadłem na podłodze. Z żabiej perspektywy cielsko potwora wydawało się monumentalne.

–Hodujecie ludzi?

–Myśłisz, że opowieści o cyrografach to bajki? Czym jest dusza? Tym samym co program. Też nie można jej dotknąć, zważyć, choć rezyduje w mózgu tak jak prąd w komputerze. Tak, dusze są jak najbardziej realne. A że rzeczywistość jest ciągła, nawet nie wiesz, jaki z nich można robić użytek.

–Po co mi to pokazujesz?

Rogata postać nieznacznie się pochyliła.

–Jesteś gamedekiem. Rozumiesz, czym jest rzeczywistość zmysłów. Zostałeś obrany na mesjasza. Nasza rozmowa jest objawieniem albo zwiastowaniem, nazwij ją, jak chcesz. Ogłosisz łudziom nowinę.

–Jaką?

–Taką, że Szatan rządzi światem.

Miałem wrażenie, że za chwilę rozstąpi się podłoga, wpadnę w szczelinę i obudzę się szczęśliwy we własnym łóżku. Ku mojej rozpaczy nic takiego nie nastąpiło.

–Ale po co ta szopka z Harrym? Z walktelem? Lirot uśmiechnął się. Chciałoby się powiedzieć: demonicznie.

–Diabelskie sztuczki. Mamy… poczucie humoru. Można powiedzieć, że wszystkie stany, jakie przeszedłeś, były wstępem do poznania ostatecznej prawdy. Musiałeś oswoić się ze złudnością postrzegania.

Ułuda? Ułuda? Chwyciłem się tej myśli niczym ostatniego skrawka lądu tonącego pod ołowianą wodą. Spojrzałem na popielatą twarz i siląc się na spokój, podniosłem rękę w geście wylogowania. Oblicze stwora rozciągnął sardoniczny uśmiech.

–Materia jest ciągła. Nie uciekniesz.

Znalazłem się na stronie Otchłani. Nie pamiętałem, żebym ją widział przy poprzednim wyjściu. Tak, teraz będzie prawdziwe wylogowanie! Wydałem dyspozycję. Pasek rewitalizacji wypełniał się błogim zielonym światłem. Gdy dobiegł do końca, poczułem realne ciało. Zmówiłem tybetańską modlitwę i ściągnąłem kask. Wypiąłem nanowtyczkę. Rozejrzałem się. Mój gabinet. Mój komputer. Kuchnia. Szklana ściana. Sypialnia. Łazienka. Ostrożnie wstałem i zdjąłem kombinezon. Chyba zadzwonię do twórców z gratulacjami. Jakim cudem dotarli do moich lęków? Pokazali zdradę, teorię spiskową, a nawet to, że światem rządzi…

–Diabeł?

Odwróciłem się. Z cienia przy zasłonie, za holomonitorem, wyłonił się Lirot.

–Mówiłem, że rzeczywistość jest ciągła, ode mnie nie uciekniesz.

–Bogowie! – ryknąłem i uniosłem rękę w geście wylogowania. Akompaniował mi czarci śmiech. Tym razem znalazłem się w menu, które odwiedziłem przy wchodzeniu w grę. Oczywiście! Muszę zostawić skina! Odłożyłem na miejsce damskie fatałaszki, rozstałem się z pociągającą twarzą i seksownym ciałem.

–Do widzenia – rzuciłem niepewnie.

–Zapraszamy ponownie – odezwał się wielogłos. Nabrałem pewności. Teraz wszystko wyglądało prawidłowo. Wyszedłem z gry. Znalazłem się na stronie głównej. Półprzezroczyste ręce wystukały kod rewitalizacji. Pojawił się znajomy pasek. Mierzyłem prędkość przesuwu zielonej wstęgi uderzeniami serca. Dokładnie tak, jak zwykle. Z czerni wirtualnej przestrzeni przeniosłem się do wnętrza żywego ciała. Energicznie ściągnąłem kask.

–A kuku! – powitała mnie uśmiechnięta, popielata gęba oddalona o niecałe dwadzieścia centymetrów od mojej twarzy Pachniał migdałami. Chciałem wybuchnąć płaczem, lecz zamiast tego wzniosłem omdlałą prawicę w znanym geście.

Tym razem zobaczyłem od razu szmaragdowy pas. Nie zastanawiałem się, czy to dobrze, czy źle. Byłem gotów na kolejne spotkanie. Zsunąłem kask. Rozejrzałem się. O dziwo, rogatego sublokatora nie dostrzegłem. Nieufnie odpiąłem nanowtyczkę i zszedłem na podłogę. Przeciągnąłem się. Rozsunąłem biozłącze kombinezonu.

–Lirot! – zawołałem. – Lirot!

Cisza. Zajrzałem do kuchni. Cudownie pusta. Łazienka również. Przeszedłem do sypialni. Ku mojej uldze, tam także go nie znalazłem. Ani w sieni. Stałem boso na ciepłej wykładzinie i zastanawiałem się, co dalej. Skoro wszystkie poprzednie wylogowania okazały się fałszywe, nie było pewności, że to jedno, nie wiadomo dlaczego, miałoby być prawdziwe. Wolałem, żeby oponent pokazał się już teraz. Nie byłoby dobrze, gdyby wyskoczył zza zasłony za kilka dni, podczas służbowej rozmowy. Otworzyłem szafę, by założyć ubranie. Ujrzałem uśmiechniętego diabła.

–Ratunku! – huknąłem. – Skończcie z tym! – wołałem w powietrze. – Dosyć! Wylogowuję się! Wylogowuję! Nie zapłacę wam! Słyszycie!? Gracz Torkił Aymore wychodzi z gry Otchłań! Zrozumiano?! Nie ważcie mi się powtarzać tego jeszcze raz!

Demon chichotał. Spojrzałem na niego z pogardą. – To ma być poczucie humoru?! Pieprz się. Wylogowałem. Zaraz po zakończonej rewitalizacji zrzuciłem kask, zdarłem kombinezon, wyszarpnąłem nanowtyczkę i zdecydowałem się zbadać mieszkanie. Wyciągnąłem z szafki plasmagun. Drugą ręką chwyciłem bokken, drewniany miecz treningowy Po namyśle odłożyłem go. Potrzebowałem ręki do otwierania szafek. Byłem zdeterminowany, wściekły, nie zawahałbym się strzelić, nawet gdyby bestia odpowiedziała agresją. Było mi wszystko jedno. A w zasadzie nie. Chciałem się znaleźć w realium.

Przejrzawszy wszystkie dziury stwierdziłem, że łobuza nie ma. Przestraszyli się moich krzyków? Możliwe. Opadłem na fotel. Położyłem broń na biurku. Pewnie administrator uznał, że przesadzili i dali mi spokój. Podrapałem się po owłosionym brzuchu. Przytyłem? Spojrzałem na holomonitor. Zadzwonię do nich. Gra jest genialna, ale zbyt męcząca. Muszą to zmodyfikować.

Poszedłem do łazienki, by oblać twarz wodą. Spojrzałem w lustro i ujrzałem starca. Oparłem łokcie o umywalkę i cicho zakwiliłem. Osunąłem się na posadzkę, przykryłem ręcznikiem zmarszczone ciało i utkwiłem wzrok w podłodze. Zaczęło do mnie docierać, że ktoś się na mnie uwziął. Któryś z moich wrogów. Nie byłem pewien, czy postarzenie jest realne, choć pamiętając casus Adelheima wiedziałem, że to możliwe. Dopuszczałem jednak, że może wciąż tkwię w grze i ktoś nie pozwala mi wyjść. Wszystkie sprawy, które kiedyś rozwiązałem, stanęły mi przed oczami. Często rozpatrywałem możliwość zapętleń, uwikłań logicznych, sabotażu, czasem natrafiałem na próby, ale nigdy tak perfidne. Nie było sensu podnosić ponownie ręki. Rozwiązanie tkwiło gdzie indziej. Może mój wiek był rozwiązaniem. Jeśli ktoś chciał mnie załatwić, to dzieła dokonał. Zarzuciłem za duży szlafrok (zmalałem?) i powlokłem się do komputera. Wybrałem numer Pauline.

–Boże, jak ty wyglądasz!

Zmroziło mnie. Wolałbym, żeby kobieta okazała się demonem.

–Ty też to widzisz? – Kochanie!

Zmiękło mi serce. Po raz pierwszy odezwała się do mnie w ten sposób.

–Chyba wreszcie ktoś okazał się lepszy ode mnie. Zastawił na mnie sidła taką niby reklamą: jesteś prawdziwym twardzielem?

–Nie widziałam…

–Mniejsza. Najechał mi na ambicję, a ja się złapałem. No i mnie dorwał. Kilka razy wylogowałem. Pewnie wtedy następowała akceleracja. Posadź orchidee na moim grobie.

Zakryła dłonią usta. Zerknąłem na chronometr. – Pomyśleć, że leżałem niecałe sześć godzin. Coś się nie zgadzało.

–Zaraz…! Ale to niemożliwe! Przecież skóra nie mogła tak nagle zwiotczeć! Jest w niej woda, która nie zdążyłaby wyparować!

–Gratuluję, Aymore – odpowiedział tubalny głos. Patrzyłem bez cienia emocji, jak twarz kobiety przekształca się w oblicze Lirota. Zamknąłem oczy.

–Ty jesteś moim przewodnikiem?

–Nie…

Skąd wie, o czym mówię? To przewodnik! Największym wrogiem człowieka jest on sam… On sam! Patrzyłem w diabelskie oblicze i uzmysłowiłem sobie, że kogoś mi przypomina. Torkil, Lirot… Ależ Lirot to Toril czytany od tyłu! Czyżby przypadek?

–Ty to j a?

–Witaj, Torkilu. – Wyciągnął przez ekran potężną rękę.

Uścisnąłem ją.

–Zanim wszedłeś w Otchłań, miałeś wrogów na zewnątrz, byłeś detektywem, a zagadki układał ktoś inny Teraz przeciwnikiem byłeś ty sam. Czy gamedec zdoła rozwiązać zagadkę, której jest autorem?

–Czyż jej nie rozwiązałem?

Pod fotelem otworzyła się czarna dziura. Wpadłem w otchłań. Nabrałem niewyobrażalnej prędkości: mijałem języki ognia, wyjące dusze, płaczących potępieńców, zaginione światy, zapomniane legendy. Wylądowałem na wysepce otoczonej jeziorem lawy. Pośrodku stała błękitna kaplica. Naprzeciwko pojawił się chłopczyk. Bez trudu rozpoznałem w nim siebie. Dalej w świątyńce stał piękny Torkil. Tylko w snach człowiek może być taki urodziwy a jednocześnie podobny.

–Jesteśmy tym, skąd przychodzisz i tym, dokąd zmierzasz – odezwali się razem.

–Ja dziecko i j a ideał? – Otóż to.

–To miło. Wasz widok ma mi w czymś pomóc? – Będziesz go pamiętał.

Dobre i to, pomyślałem. Najbardziej pokrzepiała mnie myśl, że pozbyłem się przeklętego demona.

–A ostateczna odpowiedź? Przecież musicie ją znać.

Zaśmiali się.

–Znamy ją. Ostateczna odpowiedź to odpowiedź udzielona w danej chwili.

–A Bóg?

–Och, Bóg jest osobisty. Dlatego jest ideałem, doskonałością i wszechobecnością.

–Bo jest osobisty? – Oczywiście.

–Czyli każdy ma innego Boga?

–Ależ totalitarne myślenie. Co cię inni obchodzą? Przecież ich nigdy nie poznasz! Dlatego ważny jest tylko jeden Bóg: Twój. Bo to Bóg całego wszechświata. Takiego, jaki znasz. W wielkiej przenośni jesteśmy obrazami Ojca i Syna.

–I Ducha Świętego? Zachichotali.

–W swoim czasie i na niego przyjdzie czas!

Byłem przekonany, że tym razem zielony pasek jest prawdziwy. Koniec gry, pointa, do widzenia. Bez strachu zdjąłem kask tylko po to, by ujrzeć nad sobą wielką gębę Normana.

–A kuku!

–Odpieprz się, odwal! Podam was do sądu! Harry zdębiał.

–Zwariowałeś? Dzwonię do ciebie od kilku godzin. Czyżbym w czymś… – rozejrzał się – przeszkodził?

Leżałem sztywny, nieruchomy, jakbym wpadł w katatonię. Powoli podniosłem rękę do oka. Zapomniałem zdjąć soczewki. To zwykły telesens.

–To naprawdę ty?

Blondyn pokręcił z niesmakiem głową.

–Za dużo siedzisz w tych światach. Musisz odpocząć.

–Ale to ty?

Modliłem się, by nie usłyszeć znienawidzonego: „Gratuluję, Aymore".

–To ja. Stary poczciwy Harry. Odetchnąłem.

–Wiesz co? Przepraszam cię, ale rozłączę się. Muszę odpocząć, a przede wszystkim wyjąć to świństwo z oczu.

–Soczewki? Walktel? Robi wrażenie, nie? – Piorunujące.

–No dobra, jak tak, to tak. Zadzwonię później. – Harry?

–Hm?

–Wierzysz w diabły?

Odłączyłem nanowtyczkę i ściągnąłem kombinezon. Wspaniałe, realne odczucia. Wydłubałem soczewki. Położyłem je obok walktela, na łóżku. Prysznic był przyjemniejszy niż w czasie rozgrywki. Wisiałem chyba z godzinę. Obiecałem sobie golenie, a potem wielkiego drinka. Starłem z lustra parę i zdrętwiałem. Obok mojego odbicia ujrzałem Lirota. Sięgnąłem do oczu. Nie znalazłem soczewek. Spojrzałem jeszcze raz. Bies uśmiechnął się.

–Nie szukasz przypadkiem Ducha Świętego?

–Na rany Zbawiciela – powiedziałem martwym głosem. – Zwariowałem.

–To nie psychoza – odezwał się diabeł. – I nie gra. To flashback. Nawrót.

–Mam halucynacje?

–Można to tak określić. Ja wolę mówić, że otworzyłeś trzecie oko…


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю