355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Przybylek Marcin » Gamedec 01: Granica rzeczywistosci » Текст книги (страница 7)
Gamedec 01: Granica rzeczywistosci
  • Текст добавлен: 20 февраля 2018, 17:30

Текст книги "Gamedec 01: Granica rzeczywistosci"


Автор книги: Przybylek Marcin



сообщить о нарушении

Текущая страница: 7 (всего у книги 17 страниц)

Symulują nawet wylewy? Brawo, brawo. Zajrzałem pod materiał. W miejscu zetknięcia obojczyka z ramieniem pysznił się wspaniały siniak. Koniec ze strzelaniem. Musiało mi pęknąć jakieś naczynie. Co jeszcze? Ataku serca chyba bym nie przeżył. Uśmiechnąłem się.

Wchodziliśmy na niewielkie wzniesienie. Tuż przy grani Hunt nakazał zwolnić. Pacnąłem językiem w lewą górną jedynkę. Rozjarzyło się okno nagrywania. Nigdy nic nie wiadomo. Hannibal i Larry idący na skrzydłach ostrożnie wychylili się zza grzbietu. Napięte plecy rozluźniły się, Przewodnik dał znak do marszu. Nagle zawrócił.

–To on, to on! – wrzasnął.

Mężczyźni zaczęli się wycofywać. Zza pagórka wyskoczył dwunożny gad. Miał może dwa metry wzrostu. Poruszał się niezwykle zwinnie. Łowcy otworzyli ogień. Stworzenie jakby wiedziało, którędy pójdą smugi. Zgrabnie je przeskakiwało i nieuchronnie zbliżało się do Marka. Ten pruł perłowymi seriami, lecz niewielki cel z łatwością unikał trafień. Strzelałem z biodra, moje niecelne salwy tryskały z dala od napastnika. Byłem zauroczony gracją jego ruchów. Dookoła wykwitały wybuchy min Larryego, lecz potwór był ciągle zbyt daleko. Amber odwrócił się i zaczął uciekać, lecz po chwili długi pysk chwycił go za biodro i szarpnął w tył. Wstrzymałem ogień. Zack i Marcin także przerwali kanonadę, zdając sobie sprawę, że zwierz unikający strzałów może wyrządzić zdobyczy większą szkodę. Schwytany darł się wniebogłosy.

–Wyloguj! – krzyczeliśmy. – Wyloguj! Drapieżnik szarpał krwawiące biodro i syczał, Ofiara niewprawnie usiłowała otworzyć okno, lecz bezwładna ręka nie słuchała poleceń. Zrozumiałem, jak niebezpiecznym światem jest Happy Hunting Grounds. Happy… ponury dowcip!

–Chryste! Zrób coś! – jęczał Hunt.

Otworzyłem usta, by się usprawiedliwić, lecz w tym momencie obraz Marka rozwiał się. Gad podniósł na nas krwawy wzrok.

–Wynosimy się! – zakomenderował przewodnik. Po chwili stałem w zbrojowni. Odłożyłem karabin wszedłem w menu strojów.

Mokra odzież była lekką przesadą. Mogli sobie odpuścić, przecież to tyłko menu. Wyszedłem z aplikacji żegnany tubalnym: „See you again, happy hunter!" Z ulgą powitałem znajomy pasek rewitalizacji. Gdy poczułem realne ciało, okazało się, że bark mam cały i zdrowy. Zdjąłem kask, zsunąłem kombinezon, założyłem szlafrok i usiadłem naprzeciw monitora. Za chwilę zaśpiewał tełesens.

–Nagrałeś to? – pytał rozdygotany Hunt. – Tak. Co z nim?

–Czekamy na ambułans. Łoże wskazuje, że żyje. – Jeśli nie wpadł we wstrząs, nic mu nie będzie. – Pal go diabli! Wiesz, co to było?

–Chyba żartujesz. Mam nagranie. Skontaktuję się najszybciej, jak to możliwe. Na razie tam nie wchodźcie.

–Dzięki za radę.

Analiza encyklopedyczna wskazywała na velociraptora. Jego budowa stanowiła, według słów naukowców, „zbliżenie do ideału mordercy", zaś on sam był określany dumnym mianem „drapieżnika doskonałego".

To by się zgadzało, mruczałem do siebie. Raz po raz puszczałem projekcję, doszukując się niewidzialnych szczegółów. Miało się wrażenie, że gad po prostu wie, gdzie za chwilę padnie strzał, i ułamek sekundy wcześniej robi unik. Jeśli jest programem, to stworzonym przez geniusza. Zwolniłem tempo. Atak wyglądał jak hipnotyzujący taniec. Podłożyć muzykę i można puszczać jako hołodysk. Pokręciłem głową. Z jaką szybkością to bydlę skacze? Zatrzymałem

film, zaznaczyłem wektor i otworzyłem zapis czasu Włączyłem „play". Program wykonał zadanie i automatycznie przeszedł do następnych pomiarów. No no, sprinter z niego zawołany. Zrobiłem najazd na nogi. Obróciłem ekran, by lepiej zobaczyć stawy skokowe. Komputer dalej liczył prędkości. W pewnym momencie kątem oka dostrzegłem jakiś przeskok, Zatrzymałem zapis i cofnąłem. Play Znowu skok w prawym górnym rogu. Cofnąłem. Play. W prawym górnym rogu jest… zegar! Chronometr wskazywał piętnastą dwanaście. Obok biegły sekundy i ich mniejsze dziesiętne i setne siostry Raptem wskaźnik przeskoczył na piętnastą czternaście. Psiakrew! W HHG nie ma domyślnej opcji zegara! Nerwowo wydałem dyspozycję wyłapania anomalii czasowych. Raport wskazywał, że w trakcie ataku dokonano ośmiu manipulacji.

Zaczynało mi świtać rozwiązanie. Sterujący bydlęciem śledzi przebieg akcji, po czym cofa czas i dopasowuje ruchy skurczybyka do posunięć myśliwych!

Spojrzałem w okno. Padał deszcz. Nie tęskniłem za moknięciem. Przypomniałem sobie sprawę Bronka Adamskiego vel Bruno Adelheima. Odkąd złamał zasadę gierczanego czasu, pojawiało się coraz więcej programów odkształcających. Widocznie twórca raptora posiadał jeden z nich. Gracze nie mieli pojęcia, że wykonują akcje, które są analizowane i zapisywane. Po cofnięciu czasu przeciwnik znał ich posunięcia i potrafił określić kierunki pocisków. Wspomnienia uczestników były resetowane. Dobry program temporalny mógł stworzyć iluzję ciągu zdarzeń. Nawet posiadanie zegarka niewiele zmieniało. Odmierzałby minuty jakby nigdy nic. A że w HHG nie ma żadnych pomocniczych wskaźników w polu widzenia…

Opadłem na fotel i jeszcze raz puściłem projekcję.

Spojrzałem na Marka. Biedny draniu. Oberwało ci się, bo nie miałeś szans. Nikt nie miał. Patrzyłem, jak strzela, pociąga za spust… Zaraz, jak on za ten spust pociąga? Miałem dość niespodzianek. Cofnąłem zapis i wykonałem zbliżenie na palce. Wykonywał nimi dziwne ruchy. Paralityk czy co? Wtedy zrozumiałem. Amber otwierał niewidzialne okna. Instynkt uruchomił czerwony alarm.

Następnego dnia Harry przysłał mi najnowszą wersję spowalniacza czasu. Nie byłem pewien, czy spełni swoją funkcję, ale wolałem go mieć niż nie mieć. Dostarczył też świeżego „śledczego". Choć się dopytywał, nie wtajemniczyłem go w szczegóły Dla jego bezpieczeństwa.

Wizyta w szpitalu skończyła się zderzeniem z szeroką piersią ochroniarza, który burknął, że „ma zakaz". Widząc tępą, zaciętą gębę zrozumiałem, że przekupstwo nie wchodzi w grę. Medinformator twierdził, że Mark żyje i oprócz stanu poszokowego, nic mu nie dolega. Nie dawało mi spokoju pytanie, dlaczego wynajęli drugiego gamedeka, nie informując mnie o tym. I czy tylko przypadkiem bestia wybrała właśnie jego? Odpowiedzi nie znałem. A czas uciekał. Musiałem zdać raport zleceniodawcom.

Spotkanie wyznaczyli w tym samym miejscu. Tym razem nie zrobiło już na mnie wrażenia. Człowiek się przyzwyczaja.

Wyjaśnienia czasowego triku przyjęli z wyraźnym zainteresowaniem. Kiwali głowami, patrzyli na projekcję, śledzili przeskakiwanie zegara i coś między sobą szeptali.

–Teraz wszystko wydaje się jasne, panowie – podsumował Hunt. – Gratuluję, panie Aymore. Pańskie odkrycie wyjaśniło naprawdę bardzo wiele.

–Tyle – odezwał się Nick – że to jeszcze nie koniec.

–Tak jest – podjął Hannibal. – Trzeba terrorystę wyśledzić.

Pogoda była piękna. Świeciło słońce, śpiewały ptaki, a mnie… zalewał pot. Kuloodporne kamizelki są doskonałymi izolatorami. Skradaliśmy się półkolem, Tym razem szedłem w centrum. Nie obciążałem się niepotrzebnym balastem. W kaburze zwisał zwykły ośmiostrzałowiec. Nie zamierzałem go używać. Towarzysze wzięli swój sprzęt, bardziej dla kamuflażu niż z ochoty na polowanie. Całe szczęście zresztą, że byli uzbrojeni, bo po drodze trafił się skrzydlaty potwór – skrzyżowanie pterodaktyla z wężem – oraz dwa tyranozaury, które – wbrew dawnym poglądom paleontologów – nie umiały biegać. Strzelaniny były miłym przerywnikiem ponurych myśli, które zżerały mój mózg. Bałem się. Mówią, że najgorszy jest lęk przed strachem. Tak też było w istocie, bo gdy zza zarośli wyskoczył nasz number one, właściwie poczułem ulgę.

Pacnąłem lewy górny kieł. Czas zwolnił. Z radością stwierdziłem, że spowolnieniu ruchów ulegli nie tylko łowcy, lecz także raptor. Rzuciłem się w jego kierunku, wykonałem skok i wylądowałem na jego grzbiecie. Stwór wierzgał w sztucznym, baletowym tańcu. Dostrzegłem zdziwione twarze myśliwych ruszających wargami niczym ryby w akwarium. Pacnąłem czwórkę i przytrzymałem. Czas zwolnił jeszcze bardziej. Nacisnąłem prawy górny kieł. Otworzyło się okno „śledczego". Wybrałem opcję podążania do adresu, objąłem szyję gada w miłosnym uścisku i zacząłem się modlić. Pasek postępu akcji mozolnie piął się do celu. Przypomniałem sobie nudne wykłady Normana: „Pamiętaj, dopóki w grze coś widzisz, jest to tylko mentalna projekcja. Kiedy tego dotykasz, wchodzisz w kontakt z miejscem generacji programu. Możesz wtedy wyśledzić źródło. Dotyk, tak realium, jak i w światach, jest zmysłem, który w najprostszy sposób prowadzi do prawdy".

Otworzyłem oczy. Pasek minął połowę. Zwierz tańczył pode mną niczym otyła madonna wypełniona helem. Wzbił obłok powoli odkształcającego się kurzu. Byłem jak żeglarz na rozkołysanym pokładzie fregaty. Poprzez tuman widziałem zdenerwowanego Hannibala; krzykiem i gestem zakazywał im strzelać. Lufy powędrowały ku ziemi, połyskując chromowaną stalą. Nick podnosił palec i pokazywał mnie innym. Coś wołali. Pasek wskazywał dziewięćdziesiąt procent. Zlustrowałem sytuację. Łowcy stali w półkręgu z opuszczoną bronią. Velociraptor wierzgał, lecz jego twórca nie mógł sobie poradzić z moim programem. Gdy w miejscu paska postępu mignął napis „subject found", niemal krzyknąłem z radości. Powstrzymałem się, bo mój nienaturalnie cienki głos mógłby kogoś przestraszyć. Nie dość, że wyglądam dla nich jak rozmazana plama, to jeszcze miałbym piszczeć? Zeskoczyłem ze stwora, wyłączyłem spowolnienie i wylogowałem się.

Nie pamiętam, o czym myślałem, przebierając się, wzywając taksówkę i jadąc pod wykryty adres. Może o niczym, skoro zdecydowałem się na wizytę w domu mordercy, bez broni, bez zabezpieczenia, nie powiadamiając nikogo. Nazywał się Jan Sanders i mieszkał w niewielkiej wieżycy, blisko centrum Ursynou. Nie pukając otworzyłem drzwi i wpadłem do ciemnego mieszkania. Dopiero gdy ujrzałem jego sylwetkę słabo oświetloną poświatą monitora, zrozumiałem, że wszedłem do jaskini lwa.

–Brawo, Aymore – zamiast ryku lwa usłyszałem ponury szept. – Program śledczy zdradził twoje personalia. Czuję się zaszczycony. Bohater virtuality show Novatronics. Siadaj.

Ekran ukazywał zatrzymaną scenę tuż po tym, gdy zeskoczyłem z gada.

–Twój program – odezwał się z cienia, wskazując wąskie krzesło – był o dziesiątą po przecinku na wszy niż mój. Przejął sterowanie strukturami temporalnymi i mogłem tylko czekać.

–Nie uciekałeś?

–Po co? Elektroniczne ślady przy transakcjach i tak znaczą mój trop. Wolałem porozmawiać tutaj, we własnym mieszkaniu, niż się tłumaczyć w supermarkecie.

–Dałeś się złapać, ot, tak? Przywykłem już do ciemności. Dostrzegłem jego okrągłą twarz i uśmiech.

–Nie, drogi Torkilu, to ty dałeś się złapać. Zjeżyły mi się włosy. Ma tu łazienkę?, pomyślałem, czując ucisk na pęcherz.

–Na pewno już się wylogowali – odezwałem się – i próbują cię namierzyć poprzez mój komputer – blefowałem.

Ponownie się uśmiechnął. Miał dość poczciwą twarz. Jak to pozory mylą.

–Nikt się nie wylogował. Widzisz ten ekran? – wskazał wyświetlacz. – Zaraz jak wyłączyłeś spowalniacz, przejąłem kontrolę. Trzymam ich w tym stanie od ponad pół godziny. Nie wiedzą nawet, że zniknąłeś. Mógłbym to robić do ich zasranej śmierci, czyli aż przestanie działać gamepill, ale nie jestem okrutny.

Parsknąłem.

–Doprawdy? Zabiłeś człowieka, a dwóch poważnie poraniłeś.

Zmarszczył brwi.

–Biedny, naiwny człowieku. Tak ci powiedzieli? Nikogo nie zabiłem i nie miałem takiego zamiaru. Wszyscy żyją i czują się dobrze. Jak chcesz, możesz zadzwonić do nieboszczyka.

–Ale przecież twój potwór gryzł ich…

–Dobrze wiesz – przerwał – że śmierć może nastąpić wówczas, gdy uszkodzone są ważne organy. Mój raptor zadawał jedynie ból. Nie zauważyłeś, że przy ostatnim polowaniu chwycił za biodro?

–To był gamedec! Uśmiechnął się pobłażliwie.

–Żaden gamedec. Zwykła płotka z Magic Light Industries, asystent któregoś z przydupasów Hannibala.

–Jak to?

–Przynęta. Trochę się znał na hakerstwie, więc udawał gamedeka, czyli ciebie. Wiedzieli, że spróbuję go unieszkodliwić. Twój kamuflaż był lepszy. Dałem się nabrać.

Przypomniałem sobie spojrzenia Ambera. Zdawało mi się, że mnie uspokaja, tymczasem szukał wsparcia! Jak bardzo zmienia się postrzeganie w zależności od stanu wewnętrznego. Wtedy byłem przekonany, że to opanowany weteran, teraz, gdy przypominałem sobie jego oczy, nie miałem wątpliwości, że gościł w nich strach!

–Ale dlaczego to robiłeś? – spytałem. – Nie odpowiedzieli na moje żądania. Zbaraniałem.

–Jakie żądania?

–Nie powiedzieli ci? Oczywiście. Pewnie również nie wiesz, kim są?

–To biznesmeni…

Zaśmiał się. Miał krzywe zęby.

–Jacy biznesmeni! To najgrubsze ryby w akwarium. Hannibal Knee…

–Chyba Hunt? – przerwałem. Uderzył pięścią w stół.

–Jaki Hunt? Człowieku! To Knee, prezes Magi Light Industries! Pozostali to Nick Hammond, właściciel Global Industries, Leonard Jay, szef Manu Electrics, i inni: Marcin Takeda, Hans Stein i George Ortend, prezesi. Sami prezesi! Kto normalny wchodzi w taką grę? Nie pomyślałeś o tym? Gry są piękne i barwne: to miejsca, gdzie się odpoczywa! Po cholerę komu świat, gdzie dookoła czai się niebezpieczeństwo? Oni pławią się w luksusach. Nie znają stresu. Więc szukają go w HHG. Więc im, kurwa, dałem stres. Wiesz chociaż, po co cię wynajęli?

–No…

–Rajcuje ich przygoda, ale nie aż tak, by dać się zabić. Nie poinformowali cię, że mają zgrabne programiki, których zadaniem jest wylogować ich na moment przed fatalnym końcem? Pewnie, że nie. Dlatego padł na nich blady strach: pokiereszowałem dwóch, choć nie powinienem.

Wytrzeszczyłem oczy Krzywo się uśmiechnął. – No? No widzisz, biedny gamedeku?

–O jakich żądaniach mówiłeś?

–Nie przypuszczasz chyba, żebym był durnym psychopatą? Jestem idealistą. Od kilku miesięcy ich szantażuję. Prosiłem, żeby zaczęli płacić pracownikom za nadgodziny przestali zmuszać ludzi do pracy ponad siły, zatrudnili więcej osób tam, gdzie mniejsze zespoły nie dają rady. Zero odzewu.

–Czy ty trochę nie przesadzasz? To naiwne.

–Ja przesadzam? – wychrypiał – Ja, kurwa, przesadzam? Wiesz, jak się traktuje pracowników w dzisiejszych czasach? To są obozy pracy, nie firmy! Luzie się wykańczają, tracą zdrowie, o życiu rodzinnym zapominają, a jak się dopominają o swoje, co słyszą? „Jak się nie podoba, droga wolna!" Moja żona, moja kochana Pamela – zagryzł wargi – pracowała dla tego chuja, Hannibala. Teraz gryzie ziemię, bo jeździli na niej jak na łysej kobyle. Brała robotę do domu, opieprzali ją, ochrzaniali, a ona się stresowała. Mówiłem: Kochanie, daj spokój, to tylko praca, a ona się bała, marniała i w końcu padła na serce.

Co miałem powiedzieć. Rozłożyłem dłonie.

–Kiedy zaatakowałem po raz pierwszy przestraszyli się, ale uznali to za przypadek. Po drugim wezwali ciebie. Nie zastanawiali się długo. Psułem im, skurwysynom, zabawę. – Spojrzał na mnie mokrymi oczami. – Wykorzystali cię! – wrzasnął – Rozumiesz?! Okłamali i wykorzystali, bo tylko to potrafią! Chcieli przy twojej pomocy mnie uciszyć! Żeby móc wreszcie, pohasać po tym jebanym Happy Hunting Grounds! Żeby im żaden śmieć nie dyktował, jak mają traktować drugiego człowieka! Bo oni, bogowie zasrani, wiedzą lepiej!

Trafiłem w moment zeskoku co do nanosekundy. Wyprostowałem się i podniosłem ręce.

–Nie strzelajcie! Już jest niegroźny! Obejrzałem się. Potwór rozwiał się w powietrzu. Łowcy patrzyli oniemiali. Na ich twarze wypełzł uśmiech. Wrzasnęli z uciechy.

–Brawo, bracie! Znakomicie! Podeszli i klepali mnie po plecach. – Ale rodeo!

–No, to jest klasa! – pochwalił Nick Hartman vel Hammond.

–Mówiłem, że jest najlepszy? – wykrzykiwał Hannibal Hunt vel Knee.

–Niech ucałuję tę gębę! – zbliżył się Hans Zack vel Stein.

Patrzyłem na nich z obrzydzeniem.

–No – odezwał się Hannibal – dawaj adres tego drania.

–A co z nim zrobicie? Jego twarz stwardniała. – To już nasza sprawa.

–Oddacie go policji? W końcu zamordował człowieka.

–To cię nie interesuje. Adres – powtórzył. Pozostali otoczyli nas wąskim kołem.

–A może ja powiadomię policję?

–Twój kontrakt dobiegł końca. Bądź profesjonalistą.

Odetchnąłem głębiej.

–Muszę panu coś powiedzieć, prezesie Knee… Zesztywniał. Podobnie jak reszta łowców.

–Wiem o wszystkim. O ultimatum, waszych prawdziwych stanowiskach, nawet o tym, że w wyniku napaści velociraptora nikt w istocie nie zginął. Pobledli.

–Sukinsyn – wysyczał Nick – ja go zaraz… – wymierzył we mnie działko.

–Zaczekaj – powstrzymał go przewodnik. – Widziałeś, co zrobił z gadem? To spec.

–Dlaczego nie chcieliście się zgodzić na jego żądania? Tak trudno traktować człowieka jak człowieka? – Nikt nam nie będzie siłą dyktował warunków! – Bo od pozycji siły to wy jesteście, prawda?

–Chrzanisz. Nie znasz praw rynku?

–Nie. Od kilkunastu lat nie mam nad sobą szefa. Otyły mężczyzna brzydko się uśmiechnął.

–Myślisz, że nie potrafimy cię zmusić? Tutaj może jesteś mocny, ale jak wyjdziemy… W realium może ci się stać prawdziwa krzywda, wiesz?

–Nazywasz się Hannibal Knee? – spytałem.

–Tak i oświadczam, że jeśli nie dasz tego adresu, nie będzie dla ciebie bezpiecznego miejsca na świecie.

Pacnąłem prawą dolną ósemkę wydając polecenie Janowi Sandersowi. W powietrzu zamajaczył ekran. – Co to jest?! – krzyknął Hans.

Obraz ukazywał nas od góry Projekcja była zatrzymana w momencie, gdy zeskakiwałem na ziemię. Pacnąłem siódemkę. Film ożył i zaczął odtwarzać naszą rozmowę. Naciskając na prawy dolny kieł ściszyłem głośność.

–Nagranie to pozostanie w posiadaniu moim, mojego wspólnika, właściciela drapieżnika oraz w depozycie u notariusza. Jeśli stanie mi się jakaś krzywda… rozumiecie?

Larry Joy vel Leonard Jay podszedł, żeby dać mi po gębie. Pacnąłem lewą górną jedynkę. Czas zwolnił. Uchyliłem się od ciosu i strzeliłem go w żuchwę. Powoli wyleciał w powietrze. Wyłączyłem spowolnienie. Rozległ się głuchy jęk. Ziemia zadrżała, gdy uderzył w nią plecami.

–Uspokój się, Jay – Hannibal patrzył, jakby chciał mnie pożreć. – Rozumie pan, że w tej sytuacji nie możemy dokonać transakcji.

–Ależ oczywiście – uśmiechnąłem się. – Pożegnam panów.

Wzniosłem rękę w geście wylogowania.

–Ach, zapomniałem – odwróciłem się do ponurej gromadki. – Wasz ulubiony gad wróci. Unieszkodliwiłem go tylko czasowo.

–Będzie nas dalej dręczył! – wyrwało się Jozuemu.

–Może przyjmiecie go do kompanii? Naprawdę niewiele się różnicie.

Stałem w oknie, patrzyłem na nocną panoramę Warsaw City i odtwarzałem w pamięci przebieg sprawy. Nie wiedziałem, jak długo uda się Janowi pozostać nieuchwytnym. Nie miałem też pewności, czy paczka Hannibala nie zdecyduje się na usługi innego gamedeka. I oczywiście nie miałem pojęcia, jakie mój następca zajmie stanowisko.

Przez kilka dni dane mi było uczestniczyć w kolejnej odsłonie odwiecznej walki dobra ze złem, lewicy z prawicą, tańcu czarnej i białej kropli splecionych w symbolu jin jang. Wspomniałem podmokłe tereny Happy Hunting Grounds. Dobrze, że nie muszę tam wracać. Wypiłem łyk brandy. Bursztynowy płyn spłynął gorącą strugą do żołądka. Odetchnąłem. Nocne powietrze pachniało ozonem i ulotnym aromatem beztroskiego dzieciństwa.

8. Finta

Dziewczyna miała agresywny, ostry profil. Szliśmy głównym traktem rozrywkowej dzielnicy. Światła kafejek, holoprojekcji i reklam wydobywały z cieni jej regularne rysy, karminową szminkę i ciemne, błyszczące oczy. Objąłem ją w talii. Pod cienkim materiałem wyczułem wysportowane, szczupłe ciało. Odwzajemniła spojrzenie i wdzięcznie cmoknęła w powietrze. Błysnęły długie szpilki spinające krucze włosy. Nie odzywałem się, by nie psuć przyjemnego napięcia, jakie narastało między nami z każdym krokiem i oddechem.

Za plecami dał się słyszeć narastający hałas: szum śmigacza, wrzaski i śmiechy Odwróciliśmy się. Na pokładzie pojazdu weseliła się gromada podpitych chłystków wymachujących bronią. Nagle jeden z nich wycelował w naszym kierunku. Rzuciliśmy się w bok. Trzy błękitne dyski rozpruły materiał chodnika i rozbiły holowystawę sklepu z bibelotami. Osłoniłem dziewczynę przed odłamkami. Przez chwilę trwaliśmy w bezruchu, przykucnięci. Pojazd przemknął obok i zniknął za zakrętem, pokrzykiwania rozpłynęły się w dźwiękach ulicy. Partnerka poprawiła garderobę.

–Idioci! – skwitowała. Spojrzałem z troską.

–Wszystko w porządku?

Obciągnęła materiał na krągłych piersiach i wzięła głęboki wdech.

–Możemy iść.

Kilkanaście metrów dalej jaśniały otwarte drzwi hourobaru. Wnętrze zapraszało przyćmionymi światłami, neojazzową muzyką, miękkim gwarem, zapachem kawy i perfum. Wskazałem drzwi.

–Wstąpimy?

Uśmiechnęła się i lekko się do mnie przytuliła. Pierś w biostaniku naparła na moje żebra. Pozostałem na wdechu.

Sączyliśmy „cytrynowy żal", milczeliśmy i patrzyliśmy sobie w oczy, słuchając tłukących się serc. Odległą ścianę zdobił duży holobim: nalana twarz biskupa połyskiwała na tle symbolu stacji Global News. W dole ekranu świeciły litery: „Rajmond Halloway".

–Ojcze biskupie – wywiad prowadziła drobna dziennikarka – czy mógłby ojciec wyjaśnić widzom, na czym polega tak bronione przez ojca stanowisko?

–Projekt Brahma – zabrzmiał cichy, jakby świszczący głos duchownego – byłby początkiem końca. – Końca świata?

–Naszego, tego tutaj, zwanego przez graczy realium, na pewno. Dopóki gry są rozproszone, nie mają pełnej władzy nad duszami. Gdy wszystkie zostaną połączone z jednym światem, padnie na ludzkość cień złotego cielca. Brahma, według zapowiedzi twórców, niczym nie będzie się różnić od rzeczywistości. – Duchowny wziął szeleszczący wdech. – Po co tworzyć drugi świat? Człowieczym celem nie jest naśladowanie kreacji Pana, lecz jego wielbienie. Ten, kto chce stworzyć Brahmę, sprzeniewierza się dziełu Boga, który umiłowawszy nas, ofiarował nieskończenie złożony, wspaniały ekosystem. Jesteśmy synami marnotrawnymi, odrzucając taki dar, nurzając się w światach sensorycznych, źródłach grzechu i gnuśności. Dlatego postanowiłem postawić weto i nie dopuścić do realizacji. Brahma może być bramą do piekieł. Moim obowiązkiem jest zatrzymać ten niepokojący exodus do świata konsumpcji. Nie dopuśćmy do…

–Ciekawe, która firma dostała koncesję na budowę – przerwałem.

–Szefowie pewnie rwą włosy z głów – szczupłymi palcami gładziła szyjkę kieliszka.

–Zmienią człowieka i projekt ruszy. Pieniądz rządzi wszystkim.

Uniosła brwi w zamyśleniu.

–Obawiam się, że w kościele trudno jest tak po prostu kogoś zwolnić…

Pokoiki hourobarów mają niepowtarzalny urok: wielkie łoże wyłożone srebrzystoszarym aksamitem, gęsty, futrzany dywan, cicha, intymna muzyka. Nie czekaliśmy. Podeszła i zaczęła rozpinać mi koszulę. Dziękowałem Bogu, że założyłem tę z guzikami. Biozłącza psują atmosferę. Zabrałem się za jej bluzeczkę, ale nie potrafiłem jej podciągnąć. Była zbyt obcisła. Roześmiała się i popchnęła mnie półnagiego na sprężyste łoże. Zerwałem narzutę, odkrywając kremową, atłasową pościel. Odwróciła się plecami. Wykorzystałem ten moment, by schować pod kołdrę krótki nóż.

Ściągała elastyczny materiał niesłychanie wolno, odsłaniając plecy rozszerzające się cudownymi krzywymi. Rozpięła biostanik i odwróciła się w samej spódniczce. Czy cała ta scena nie trwała zbyt długo? Błyskawicznie rozpiąłem spodnie i ściągnąłem je razem ze slipkami i skarpetami. Spoczywałem oparty o poduszki niczym egipski bóg ziemi Ged czekający na niebiańską kochankę Nut. Pomarańczowe figi miały piękny wykrój, podkreślający wcięcie talii i krągłość bioder. Trochę żałowałem, że tak szybko je ściągnęła. Godne uwagi, że została w biopończochach. Pasek lewej był jakby ciaśniej opięty… albo miała niezauważalnie grubsze udo. Trudno rozpoznać przy tak głębokiej opaleniźnie.

Gdy poruszała się w górę i w dół, a jej brązowy pępek ocierał się o moje policzki, doznawałem tysięcy zawałów i cudownych zmartwychwstań. Gdy zbliżaliśmy się do szczytu, odchyliłem się na puchowe wzgórza i zerknąłem w miejsce, gdzie położyłem broń. Była w zasięgu. Założyłem prawą rękę za głowę i zacząłem się bawić kucykiem. Na widnokręgu doznań rozpoznałem nieuniknioną gęstą falę rozkoszy zwiastującą zbliżający się koniec. Kobieta czuła ją także, bo była jakby w transie. Tuż przed finałem uniosła się, zatrzymała i wystudiowanym ruchem położyła lewą rękę na brzuchu. Zacisnąłem szczęki broniąc się przed skurczem. Przeciągnęła palcami po pionowej bruździe między mięśniami prostymi i zatrzymała na krągłej piersi. Napiąłem całe ciało. Ręka powędrowała wyżej, do szyi. Kątem oka spostrzegłem, że prawa znika za udem. Czyżby lewy pasek pończochy, ten bardziej opięty, był zmyłką? Ściskając w spoconej dłoni zmaltretowany kucyk, zupełnie zapomniałem o nożu. Sięgnęła do włosów i wyszarpnęła ostrą stalową szpilę. Jej biodra opadły, nadziewając się na mnie do samego dna. Wybuchła gwiazda orgazmu. Moja lewa ręka zablokowała jej prawą, która wyciągnąwszy zza pończochy krótki sztylet próbowała ugodzić mnie w brzuch. Oderwałem kucyk uwalniając drzemiące w nim cienkie ostrze i z całej siły wbiłem w gładki brzuch.

Krzyknęła. Pociągnąłem nożem w dół, otwierając szkarłatną ranę. Krew trysnęła na pościel. Dziewczyna zwiotczała. Zanim osunęła się na posłanie, zgasł ostatni spazm rozkoszy, a jej obraz rozmył się i zniknął, podobnie jak czerwone plamy Serce waliło jak kowalski młot. Przed oczami zamajaczyło okno punktacji i projekcja ukazująca całą scenę w zwolnionym tempie.

–Zabójstwo przy użyciu broni białej – odezwał się aksamitny głos. Trójwymiarowy znacznik najechał na obraz ręki ściskającej kucykową rękojeść. – Tysiąc punktów. – Obok obrazu zamigotały liczby – Zabójstwo podczas aktu seksualnego – kontynuował głos – bonus razy dwa. – Liczba podwoiła się. – Zabójstwo w walce – projekcja ukazała moment, gdy przytrzymałem rękę ze sztyletem. Automatyczny operator zrobił najazd. Nie zdawałem sobie sprawy, że była tak blisko… – Bonus razy cztery – Liczby zawirowały. – Zabójstwo podczas wspólnego szczytowania, bonus razy dziesięć.

Odezwał się cichy akord grany na dzwonach i rozbłysła odznaka w prawym górnym rogu.

–Gratulacje. Osiągnąłeś nowy poziom. Twoja ranga to… – wyszukiwarka zatrzymała się na chwilę – Skrytobójca.

Odetchnąłem. Na ten awans czekałem naprawdę długo. Otrzymany punkt doświadczenia przeznaczyłem na wzmocnienie spostrzegawczości. W końcu właśnie ona uchroniła mnie przed przegraną. Zainstalowałem kucyk. Sprytna bestia, myślałem. Szpil-

ki we włosach były pierwszą fintą. Opięty pasek na pończosze sugerujący, że coś z tyłu ukrywa, drugą. Gest ręką biegnącą przez ciało – trzecią. Finta w fin cie w fincie. Staruszek Herbert się kłania. Wyciągnąłem nóż spod kołdry Nie pomyślała o tym, że wyczuję, że jest odwrócona zbyt długo i zachęca do ukrycia broni. No i oczywiście nie wiedziała, że beztrosko odrzuciłem rękę za głowę, żeby trzymać nóż! w gotowości. Bez straty czasu na zamach.

Poprawiłem koszulę i zerknąłem w lustro. Imidż potężnego blondyna o kwadratowej żuchwie, długich włosach zaczesanych do tyłu i stalowym spojrzeniu bardzo mi odpowiadał. Świat Twisted Perverted był jedynym, w którym stosowałem pełny kamuflaż.

Ledwo zszedłem do baru, zaczepiło mnie dwóch ubranych na czarno jegomościów. Nie miałem ochoty na bójkę.

–Gratulujemy – odezwał się chudy dryblas. – Słucham?

–Pan wyszedł, a ona… hm… nie.

–Jesteśmy w TP To się zdarza, nieprawdaż? Niski brunet uśmiechnął się. Było w tym grymasie coś brudnego.

–Tak, ale pan nie wie, kogo pan przed chwilą pokonał, panie… Aymore.

Z zaskoczenia otworzyłem usta. Trochę udawałem. Specjalnie stosowałem niewyszukane cyfrowe narzędzia, żeby ktoś usiłujący namierzyć moje prawdziwe dane nie musiał się zbytnio męczyć. Dzięki temu przeciwnik nabierał przekonania, że nie jestem zbyt silnym oponentem. Albo uznawał, że sam jest świetny. Finta w fincie.

Usiedliśmy.

–Kogóż więc zadźgałem? – spytałem niefrasobliwie.

Anorektyk sięgnął po papierosa.

–Koleżankę po fachu. Bardzo dobrą.

Zrobiłem zdziwioną minę.

–Ostatnią z listy – dodał drugi.

Stare filmy podpowiadają, że najlepszą metodą wyciągania informacji jest milczenie. Milczałem więc. – Skoro eliminacje dobiegły końca, oto nasza propozycja…

–Eliminacje? – przerwałem.

–Szukamy kogoś najlepszego. Czy nie uważa pan, że najdoskonalszą metodą wyłonienia czempiona są zawody?

Zamyśliłem się. Ostatnimi czasy nie szukałem zajęcia. To raczej robota mnie znajdowała… Brunet znowu paskudnie się uśmiechnął. Jak to jest? Przecież widzę tylko projekcje wewnętrznych stanów. Rzeczywiście tak się krzywi czy to błąd programu? Zatarł ręce.

–Reprezentujemy pewną osobę, która potrzebuje ochrony.

–Weźcie policję. Albo bodygardów.

–V Runners mają za małe doświadczenie. – Chudy się skrzywił. Postanowiłem nazwać go Vinnie. – A ochroniarze, cóż, stoją… przy łożu. Tu, w grze, najlepszym strażnikiem jest gamedec. Nie zaszkodzi, jeśli przy okazji świetnie rozumie zasady TP, a pan, jak się wydaje, opanował je w stopniu mistrzowskim…

–Ta niby przypadkowo spotkana dziewczyna… – zacząłem.

–…doskonale wiedziała, co robi – wszedł w słowo czarny.

Ze względu na brudny uśmiech nazwałem go Harry.

–Znała moje personalia?

–Tak. Ale to już nie ma znaczenia. Odpadła z gry.

–Czy mógłbym wiedzieć, kim była?

Mężczyzna zeszpecony zgniłym grymasem odchylił się na oparcie fotela.

–To pana nie obchodzi. Liczy się pan i zlecenie. Zmrużyłem oczy.

–Kto potrzebuje pomocy? Vinnie splótł palce.

–Salvator Nes – słowa wypłynęły z jego ust niczym długi, modulowany syk.

Harry złożył ręce jak do modlitwy. – Sprawa jest delikatna. Obawiamy się, że coś mu grozi.

–Kto to jest?

–Już mówiliśmy. Salvator Nes. Potrząsnąłem głową.

–A naprawdę?

–Ten fakt nie jest relewentny. Pan ceni dyskrecję? – Chcę znać ryzyko.

Vinnie wyprostował się na krześle. Zatrzeszczały wiązania rattanu.

–Honorarium je zlikwiduje.

–Hm? – starałem się usunąć z oczu błysk chciwości.

–Pięćdziesiąt tysięcy za udaną ochronę. Przełknąłem ślinę. Zapowiadała się miła praca, ale…

–A jeśli nikt się nie pojawi? – Dziesięć procent.

–Jak długo?

–Do odwołania.

–Chcecie ze mnie zrobić psa na smyczy? Co będzie, gdy rzecz się przedłuży do dwóch, trzech miesięcy?

Harry potarł kark.

–Tego nie przewidzieliśmy – Spojrzał w prawo, jakby próbował zwizualizować rozwiązanie. – Cóż. myślę, że po dwóch miesiącach…

Vinnie uniósł rękę.

–Będziemy musieli to skonsultować.

Zawsze powtarzam: po zamordowaniu kochanki weź antygrawitacyjny tusz, owiń się w szlafrok i zrelaksuj piwem, winem, brandy lub dymem z cygara. Ewentualnie wszystkim naraz. I powspominaj. Albo jeszcze lepiej odtwórz zdarzenie z nagrywarki. Na to ostatnie nie miałem czasu. Włączyłem muzykę, ustawiłem fotel naprzeciwko panoramicznej szyby, wziąłem w garść ciężką szklanicę z Danielsem i zatopiłem się w medytacji popołudniowego krajobrazu Warsaw City Pneumobile, ludzie – tak naprawdę niewidoczni z powodu odległości, ale zawsze można poimaginować – drabiny linowców i nierealne miliardy świateł… uwielbiałem ten widok. Zrobiłem gapiowatą minę – zawsze pomagała mi w koncentracji.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю