Текст книги "Gamedec 01: Granica rzeczywistosci"
Автор книги: Przybylek Marcin
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 5 (всего у книги 17 страниц)
Chronometr wskazywał kwadrans do dwunastej. Doskonale. Wszedłem w portal Rajskiej Plaży Gości witało słodkie intro przedstawiające zachody słońca, kołyszące biodrami piękności, grających w biosiatkówkę młodzieńców i – oczywiście – całujące się pary. Wszystko okraszone romantyczną muzyką. Wszedłem w menu skinów.
–Wybierz płeć – polecił intymny głos będący połączeniem brzmienia męskiego i kobiecego. Wybrałem drzwi oznaczone symbolem Marsa. Mam nadzieję, że ukochana Roberta nie jest facetem, przemknęła myśl. To byłoby najprostsze wyjaśnienie. Zachichotałem. „Nazywam się Lara Sanders vel Leon Salceson. He, he". Za chwilę rozbawienie uleciało. Psiakrew, jeśli to mężczyzna, senator będzie miał kłopot. Na taką operację plastyczną chyba się nie zgodzi… Ze zbioru twarzy wybrałem półmaskę, lekko upiększającą, lecz pozostawiającą charakterystyczne rysy Dzięki niej wyglądałem jak swój przystojniejszy brat. Pula ciał przytłaczała liczbą opcji. Całe szczęście, że prezentacje były ruchome. Gdyby leżały bezwładnie… Otrząsnąłem się z zamyślenia. Wybrałem slot z wyglądem osobistym. Nie musiałem wstydzić się sylwetki. W katalogu opalenizn nieco się przybrązowiłem i spojrzałem w wirtualne zwierciadło. No, no, Torkil… Zaraz się w sobie zakochasz. To znaczy w nim, to znaczy w sobie… Idź już, bo dostaniesz paranoi. Kwiecista koszula z krótkimi rękawami i spodenki do kompletu uzupełniły obraz. Wydałem dyspozycję wejścia.
Przeszedłem przez świetlisty krąg i… stanąłem na gorącym piasku. Wszechobecny szum fal, pisk mew, radosne pokrzykiwania dziewcząt i chłopców, ciepły wiatr omywający ciało, słońce grzejące skórę… byłem na Rajskiej Plaży. Plażowicze, parasole, śmigacze, ślizgacze, spacerowce, sterowce, od czego zacząć? Zatarłem ręce. Do pracy, przyjacielu, przypomniał wewnętrzny cenzor, jesteś tu służbowo!
Zakląłem. Uruchomiłem konsolę i wprowadziłem polecenie namierzenia zleceniodawcy Na trójwymiarowej mapie ukazał się czerwony punkcik kilometr dalej. Musiał wejść wcześniej. Poruszał się bardzo wolno. Spacerował. Już ją spotkał albo czeka w umówionym miejscu. Ruszyłem.
Gdy odległość wynosiła sto pięćdziesiąt metrów, wydałem dyspozycję podpisów. Była nielegalna, ale w zawodzie gamedeka nieodzowna. Nad wszystkimi obecnymi ukazały się imiona i nazwiska. Uruchomiłem eteryczną lornetę. Położyłem się ha wydmie i zlokalizowałem go. Szedł w towarzystwie młodej dziewczyny. Lary Sanders, jeśli wierzyć wirtualnym napisom.
–Dzień dobry, panie senatorze… – mruknąłem. – Dzień dobry, panie przystojny – odezwał się miękki kobiecy głos.
Odwróciłem się. Przed oczami majaczył gigantyczny i bardzo ładny pępek. Zapomniałem wyłączyć gogle. Wycofałem zoom. Obraz uciekał, ukazując coraz większe połacie opalonego, pokrytego złotymi włoskami brzucha z wyraźnie zaznaczonymi mięśniami prostymi, wąską talię, błękitne bikini, biustonosz wypełniony po brzegi połyskującymi w słońcu piersiami, piękne nogi, anielską twarz i włosy o kolorze dojrzałej pszenicy Chwyciłem się za serce.
–Czy jestem w niebie? – wychrypiałem. Nie pamiętałem, czy oprogramowanie uwidaczniało wzwód.
–Prawie – odparła Ann Sokolowsky, tak przynajmniej sugerowała etykieta. – Przecież to Rajska Plaża. – Spojrzała na moje spodenki. – O! Traktuję to jako komplement.
Przełknąłem ślinę. Ciekawe, jak kobiety poradziłyby sobie z tym odruchem.
–Nie przedstawisz się? – spytała. Uzmysłowiłem sobie, że tylko ja widzę litery. – Przepraszam. Torkil Aymore.
–Pierwsze to imię? – zaśmiała się. – A drugie nazwisko…
–Żartuję. Ann Sokolowsky – wyciągnęła rękę. – Nawet nie wiesz, jak mi miło.
–Domyślam się – znacząco zerknęła w dół. – Zdaje się, że w czymś ci przeszkodziłam?
Przez chwilę zbierałem myśli.
–Ach, tak!
Odwróciłem się. Zakochani zniknęli z pola widzenia. Mapa wskazywała, że byli tuż za wielką wydmą. – Możesz mi powiedzieć, co wyprawiasz?
Dla postronnej osoby moje czynności musiały wyglądać dziwacznie.
–Zaraz ci powiem. Podbiegniesz ze mną? – Jeśli to zrobię, wyjaśnisz?
–Obiecuję.
Za chwilę leżeliśmy na piaskowej grani. Para zbliżała się do kawiarenki oświetlonej chińskimi lampionami. Uruchomiłem lornetę.
–Nie znam tego urządzenia – zdziwiła się Ann. – To prywatna aplikacja.
–Jesteś hakerem?
–Skąd! Poczekaj chwileczkę…
Włączyłem konsolę. W powietrzu zamajaczyło okno rozkazów. Odszukałem odpowiedni katalog. Gdzie jest ten program, zaraz, aha: spy v. 1.85. Enter. Rozjarzył się celownik w postaci szkarłatnego krzyża, dzielącego pole widzenia na ćwiartki.
–Czy możesz mi wreszcie… – Za sekundę.
Najazd. Siedzieli przy stoliku i coś zamawiali. Za chwilę cały świat wypełniła towarzyszka O'Neila. Miałem wrażenie, że mnie widzi i słyszy. Musiałem sobie przypomnieć, że to tylko złudzenie. Wydałem polecenie identyfikacji. Napis „Lara Sanders" zniknął. Zamiast niego pojawił się komunikat: „Searching…" Kilka sekund i nad głową ukazało się nowe logo: „AC: Alive Character: Lena Ray".
O mój Boże!
–Jesteś detektywem? – spytała blondynka. Z trudem złapałem oddech.
–Czymś… w tym rodzaju. Wycofałem zoom. Spojrzałem na skrzące się morze. Przetarłem oczy.
–Intrygujesz mnie! – w głosie dziewczyny dało się słyszeć podniecenie.
Ze też musiałem poznać taką superlaskę w czasie pracy Muszę się z nią umó…
Myśl urwała się w momencie, gdy obiektyw lornety objął jej postać. Czerwony celownik dzielił doskonałe ciało na ćwiartki, a nad głową widniał napis: „NPC: Non Player Character: female version 345.00012".
–Co tak patrzysz? – spytała speszona.
Zabrzmi to dziwnie, ale musiałem długo lawirować, zanim udało mi się ją przekonać, że muszę się wylogować, że nie mam czasu, a w ogóle to nie jej wina. Oczywiście umówiłem się za kilka dni. Nie miałem sumienia odmawiać. Poza tym… była bardzo ładna.
Wydałem dyspozycję rewitalizacji. Gdy zielony pasek wypełnił się, poczułem, jak wraca czucie w prawdziwym ciele. Powoli zdjąłem kask i usiadłem na łożu. Sprawa wydawała się skończona: obiekt zidentyfikowany, na dodatek znany. Wystarczyło połączyć się ze zleceniodawcą i podać konto…
Kiedy człowiek nie umie podjąć decyzji, najlepsze, co może zrobić, to umyć się, napić, przebrać w świeże ubranie i wygodnie usiąść. Tak też zrobiłem. Zegar wskazywał za kwadrans pierwszą w nocy Wypaliłem cygaro i uruchomiłem telesens.
Lena Ray nie odbierała.
Ale z ciebie dureń. Jak ma odebrać, skoro przebywa w świecie pod fałszywą tożsamością, w dodatku w towarzystwie O'Neila? Musisz poczekać do rana.
Punktualnie o ósmej wystukałem numer. Gdy rozświetlił się ekran, poszarzała na twarzy.
–Dzień dobry, dzwonię w sprawie…
–Wiem, w jakiej sprawie pan dzwoni – przerwała. – On już wie?
–Najpierw postanowiłem porozmawiać z panią.
Jej surowe rysy jakby zmiękły.
–Naprawdę? To bardzo… ładnie z pana strony.
–Czy zechce się pani ze mną spotkać?
Pub „Iron Joker" nadawał się do rozmów idealnie: loże ukryte wśród listowia i lekki, nienachalny jazz tworzyły atmosferę dla intymnych zwierzeń. Panna Ray zaciągnęła się papierosem.
–Wiedziałam, w jakim celu pana wynajął. Dlatego byłam taka oschła.
–Ale po co to wszystko?
Przechyliła głowę w bok. Na jej twarzy zagościł wyraz rezygnacji i zmęczenia.
–Kocham go od dawna – westchnęła. – Ale jestem nieśmiała, a on… to chodząca twierdza. Czasem myślę, że został politykiem, żeby skompensować chroniczny lęk przed ludźmi. Dowiedziałam się, że odwiedza Plażę, odnalazłam go i… uwiodłam – uśmiechnęła się do wspomnień. – Kiedy zaproponował ślub, byłam najszczęśliwszą osobą pod słońcem. Ale gdy chciał poznać moją prawdziwą tożsamość… przestraszyłam się.
–Czego?
–Odrzucenia. Odrzucenia, nie rozumie pan? Pracujemy razem od trzech lat i nigdy nigdy nie wykazał inicjatywy… Jak mogłam liczyć, że spodoba mu się prawdziwa Lara?
Siorbnąłem z filiżanki. Muzykę mieli niezłą, ale kawę lurowatą.
–Niech mi pani teraz powie, co mam zrobić. Wzruszyła ramionami. Wypuściła dym i pokręciła głową. Po bladym policzku spłynęła łza.
Wróciłem do domu. Spacerowałem w tę i z powrotem, zmarnowałem kilka cygar i pół butelki dobrej brandy Delikatność materii powodowała, że nie potrafiłem odnaleźć właściwego tropu. Lara to Lena, Lena kocha Roberta. Robert kocha Larę. A Lara to Lena. Psiakość. Teoria „Jeżeli a = b i b = c, to a = c", mimo że matematycznie spójna, w odniesieniu do ludzi nie musiała się sprawdzać. Robert chce się żenić. Tam i tu. Lena pragnie za niego wyjść. W obu miejscach. Więc co za problem? Potrząsnąłem głową. Taki, że skoro nie zwrócił na nią uwagi, pewnie nie jest w jego typie. Ale gdyby się dowiedział? Może by przejrzał na oczy?
Gdyby kilka dni wcześniej ktoś powiedział, że przyjmę rolę swata, wyśmiałbym go. Teraz mogłem się śmiać z samego siebie.
Tak czy owak musiałem się z nim spotkać. Gdy wchodziłem do gabinetu, odprowadzał mnie kamienny wzrok asystentki. Odetchnąłem, kiedy za plecami trzasnęły drzwi.
–Jesteś! Jakże się cieszę! – O'Neil zaprezentował znajomy promienny uśmiech i podwójny uchwyt. Usiadłem.
–Poczekaj – uprzedził gestem. – Najpierw się napiję. Mam nadzieję, że będziesz mi towarzyszył? Skinąłem głową.
–Leno – odezwał się do telesensu – to, co zwykle. A dla Torkila… – spojrzał pytająco.
–To samo.
–Dobry wybór – wyszczerzył zęby – nikt nie przygotowuje takich drinków jak Lena.
Za chwilę wniosła tacę. Wykorzystałem moment, by przyjrzeć się jego postawie. Nie byłem pewien… Kiedy wyszła, sięgnął po szklankę. Poszedłem w jego ślady.
–Posłuchaj Robercie, sprawa nie jest prosta… – Nie udało się?
–Udało, tyle że, zaraz ci wyjaśnię…
–Enpecka?
–Nie…
–Pedał! Wiedziałem, że to facet!
–Też nie…
–Kobieta? Żywa?
–Tak, ale…
–Nie chce się przyznać? Dlaczego? Paskudna? Połamana? Pryszczata?
–Nic takiego…
Wypił haust. – Powiesz mi?
Westchnąłem i również się napiłem.
–Właśnie się zastanawiam. – Oparłem łokcie o kolana. – To miła kobieta…
–Rozmawiałeś z nią?
–Tak…
–Ty możesz, a ja nie? To bezsens! Wynajmę innego gamedeka, z mniejszym bagażem skrupułów.
–Robert, zastanów się. Nie uszanujesz woli kobiety, z którą chcesz się żenić?
Zamilkł. Spojrzał z wyrzutem.
–To po co przyjeżdżałeś? Mogłeś mi wszystko powiedzieć przez telesens.
–Sam sobie zadaję to pytanie… Może po prostu miałem nadzieję, że sprawa sama się rozwiąże… – ugryzłem się w język.
–Jak sama? Co ty mówisz? Co się miało samo…, – urwał, jakby się zakrztusił własnymi zębami. Patrzył szeroko otwartymi oczami i trwał w bezruchu kilkanaście sekund.
Jasny gwint, pomyślałem, najwyższy czas! Co to za mężczyzna, który potrzebuje pomagiera, by poradzić sobie z kobietą? Bierz jaja w garść i sam sobie organizuj życie!
–Chyba pójdę – odezwałem się. – Zadzwoń.
Kiwnął głową. Miałem wrażenie, że drżał.
Kiedy wyszedłem z gabinetu, panna Ray, blada jak ściana, siedziała sztywno przy biurku.
–Nic mu nie powiedziałem – szepnąłem. – Prawie nic. Zresztą – machnąłem ręką zniecierpliwiony – idźcie oboje do diabła.
Po południu odezwał się telesens. Gdy odebrałem połączenie, ujrzałem Lenę siedzącą Robertowi na kolanach.
–Jesteś geniuszem, Torkilu – odezwał się lekko podchmielony senator. – A ja jestem palantem.
–Nie mów tak o sobie – powiedziała pieszczotliwie Lena i dziobnęła go palcem w nos.
–Niewielu jest ludzi, którzy potrafią coś powiedzieć, nic nie mówiąc, a jednocześnie zastymulować. Obudziłeś we mnie mężczyznę!
–Ach, mój ty mężczyzno! – przyszła pani O'Neil przytuliła się do senatora.
Opanowałem zaskoczenie.
–Bardzo się cieszę. Szczerze mówiąc…
–Nie przypuszczałeś, że ja też podkochuję się w Lenie? Teraz dopiero to zrozumiałem. Jasne jak słońce. Od dawna ją kochałem, a że nie potrafiłem uczucia okazać, przeniosłem je w inny wymiar…
–A że na świecie nie ma przypadków – wszedłem im w słowo – miłość i tak odnalazła właściwą osobę. – Otóż to.
–Dziękuję, panie Torkilu – odezwała się Lena. – Gdyby nie pan, nie wiadomo, ile by to jeszcze trwało. – Gdzie bierzecie ślub?
–I tu, i tu. – Robert popił z butelki. – Jest nas teraz czwórka. Trzeba towarzystwo jakoś pożenić…
Sam się zdziwiłem, jak łatwo odtworzyłem w pamięci ten kod. Po kilku godzinach poszukiwań mój skaner zlokalizował go na plaży, niedaleko ultrahotelu. Gdy zobaczyłem, jak przechadza się wśród plażowiczów, serce zabiło mi żywiej. Tajemnicza female version 345.00012.
Nie dała się długo przepraszać.
–Miałem kilka spraw do załatwienia, ale teraz jestem do twojej dyspozycji – tłumaczyłem.
–Rozumiem – spojrzała uważnie. – Cieszę się, że wróciłeś.
Słowo honoru, że mówiła szczerze.
6. Granica rzeczywistości
Obudziłem się z dziwnym uczuciem, że zapomniałem o czymś bardzo ważnym. W mieszkaniu pana wał upał. Nurzałem się we własnym pocie. Zerknąłem na aurometr: dwadzieścia dziewięć stopni Celsjusza wraz z wilgotnością bliską stu procent bynajmniej nie odpowiadały moim preferencjom. Sięgnąłem po pilota, wycelowałem w radiator i wcisnąłem guzik przywracający domyślne parametry Niestety mignął holonapis informujący o uszkodzeniu urządzenia, a potem jeszcze sugestia „asysty specjalistycznego serwisu". Zacisnąłem zęby.
W którejś szufladzie biurka powinien być kontroler otwierający okna. Odnalazł się zakurzony pod kilkoma warstwami nieprzydatnych przedmiotów, zalegających tam niczym geologiczne pokłady nagromadzone w przeszłym życiu. Wycelowałem w szklane tafle i nacisnąłem strzałkę w dół. Nic się nie stało. Cholera, może odwrotnie. Więc strzałką skierowaną do góry Szyba ani drgnęła. Przełknąłem przekleństwo. Odkleiłem pidżamę od pleców i cisnąłem na podłogę. Szybka lustracja manipulatora: strzałka w górę, strzałka w dół, blokada, timer, programator
Jak to się otwiera? Przecież nie blokadą? Na wszelki wypadek wcisnąłem pozostałe guziki. Działały prawidłowo: po włączeniu blokady na wyświetlaczu pojawiła się kłódka, timer uruchomił zegarek, programator rozwinął menu kalendarza. Spodnie oblepiały mi nogi. Usiadłem na brzegu fotela i nastawiłem timer na pół minuty Sekundy wlokły się dłużej niż zwykle. Potem pilot wdzięcznie zabrzęczał, lecz okno pozostało na miejscu.
–Kur…
Zacisnąłem palce na nasadzie nosa. Wytarłem brwi, które zebrały część potu z czoła. Uruchomiłem programator, zerkając na ścienny chronometr. Ósma za pięć, drugi czerwca… dobrze, okno ma się uchylić o… trzydzieści procent… dnia… drugiego czerwca o godzinie… siódmej pięćdziesiąt… niech będzie osiem. Nie ma pewności, czy zegary linowca są poprawnie ustawione… Masowałem skronie, sapałem i modliłem się o zmiłowanie. Medytację przerwał śpiewny sygnał pilota. Rzut oka na okno. Bez zmian. Już uniosłem rękę, by roztrzaskać bezużyteczny złom o podłogę, ale w ostatnim momencie delikatnie odłożyłem go na biurko. Uruchomiłem telesens.
–Gdzie jest numer do administratora…
Dobrze znana łysa fizjonomia przekreślona haczykowatym nosem udała zainteresowanie.
–O, pan Aymore, dzień dobry czym mogę służyć? – Pan żartuje? Nie wie pan, że nawalił u mnie radiator?
–Rzeczywiście? – zerknął na konsolę. – Najmocniej przepraszam, usuniemy usterkę najszybciej, jak tylko się da…
–Czyli?
–Jest sobota… – Potarł kark. Ten gest nie wróżył nic dobrego. – W soboty nie mamy wykwalifikowanego personelu. Przyjadą w poniedziałek. Rano.
Przełknąłem granat wściekłości, który eksplodował ze straszliwą siłą w żołądku. Jeszcze jeden i wrzody gotowe.
–Niech się pan nie denerwuje, sugeruję otwarcie okna.
–Jak, skoro nie reaguje na polecenia pilota?! Strużka potu wyciekła z nogawki i wsiąkła w dywan. Jeśli natychmiast nie ściągnę spodni, oszaleję. – A jakie pan naciska guziki? – zapytał spokojnie administrator.
–Jak to jakie? Strzałki! W górę, w dół i nic… – W jakiej sekwencji?
Zamurowało mnie. – Słucham?
–Ach, zapewne nie czytał pan ogłoszeń? To wyjaśnia nieporozumienie. Mamy remont elewacji. Dlatego zmieniony został kod dostępu. Musi pan nacisnąć strzałkę w dół, potem trzy razy strzałkę w górę, jeszcze raz w dół i… niech się pan nie śmieje… dwa razy mocno tupnąć. W pobliżu ramy.
Stłumiłem łkanie, a może… szalony śmiech. – Pan mówi poważnie?
–Najzupełniej, panie Aymore, lekka wibracja wywołana…
Rozłączyłem się, podbiegłem do tafli i wykonałem rytuał. Ciche syknięcie rozsuwających się szyb brzmiało jak najpiękniejsza melodia. Odciągnąłem gumkę spodni, by ulżyć spoconym nogom. Powracałem do żywych.
Weekend, myślałem podziwiając panoramę Warsaw City. Może wybrać się na spacer? Albo zakupy? Przeciągnąłem się i wróciłem do schłodzonego wnętrza. Najpierw prysznic.
Zaraz po wyjściu z łazienki dostrzegłem migający wskaźnik wiadomości. Znajomi czy praca? Uruchomiłem nagranie. Na ekranie pojawił się szczupły mężczyzna w szarym garniturze. Na wąskiej twarzy czaił się niepokój.
–Proszę pana… – wysoki głos lekko drżał. – Proszę o pomoc. Jak najszybciej. – To… ważne. – Wcisnął jakiś guzik. – Przekazuję adres. Błagam, niech się pan pospieszy.
–Koniec wiadomości – oświadczył kobiecy alt. Jednak praca.
W sumie się cieszyłem. Nie ma to jak weekend z zagadką.
Nazywał się Richard Begin i mieszkał w podmiejskiej dzielnicy, niedaleko puszczy Kampinou. Dziesięć minut taksówką. Podczas lądowania obejrzałem okolicę. Dom, podobnie jak większość posesji, zbudowano dobre pięćdziesiąt lat temu. Sypialnia emerytów. Gdy przyziemiliśmy, zszedłem po stopniach i stanąłem na chodniku z betoplastiku. Wciągnąłem w nozdrza zapach sosnowych igieł. Dookoła panowała błoga cisza. Ach, wsi spokojna, wsi wesoła! Zerknąłem ponad korony drzew na północny zachód: niecałe dziesięć kilometrów dalej z centrum boru wyrastał linowiec Kampiville. Jego szczyt ginął w błękitnym niebie. Weekend rozpoczął się niezbyt szczęśliwie, nabrałem jednak przekonania, że zakończenie będzie bardzo pomyślne. Podszedłem do ogrodzenia i wcisnąłem guzik sensofonu.
Misternie rzeźbiona furtka rozsunęła się, zapraszając do ogrodu. Z drzwi budowli wybiegł zleceniodawca.
–Już pan jest? Dzięki Bogu! Proszę, dzień dobry… Richard Begin – przedstawił się i wyciągnął szeroką dłoń. Był wyższy ode mnie o głowę, – Niech pan wejdzie.
Mieszkanie urządzono zgodnie z zamierzchłą modą. Wydawało się rzadko używane.
–Pan tu nie mieszka?
–Ma pan oko – odparł z kuchni. – Tylko w weekendy. To mojej mamy. Zmarła dziesięć lat temu. Wrócił z filiżankami herbaty. Usiedliśmy przy okrągłym szklanym stoliku. Ostatnio widziałem podobny w starym filmie.
–Zaraz pokażę panu… – Wyciągnął z kieszeni pomiętą kartkę papieru, położył na blacie i rozprostował. Wydruk z domowej drukarki.
Moja rzeczywistość jest grą~. Dobrze się rozejrzyj. Może znajdziesz wyjście?
Uniosłem brwi. Sprawa dla gamedeka czy psychiatry?
–Gdzie pan to znalazł?
–Dzisiaj rano, była wetknięta w furtkę…
–Sprytnie – orzekłem. – Bez elektronicznych śladów.
–Może odciski palców, DNA? Pokręciłem głową.
–Autor na pewno o tym pomyślał. Oczywiście sprawdzę, ale wątpię.
–No właśnie. Więc zobaczyłem tę kartkę, wszedłem w sieć, znalazłem pana ogłoszenie w portalu Montgommery i od razu zadzwoniłem.
Tknęło mnie. Jakby niezlokalizowane swędzenie. – Dlaczego zwrócił się pan do mnie? To raczej sprawa dla… policji.
–No a gra? Pan przecież jest specem od gier! A tu ktoś grozi, znaczy, sugeruje, że jestem w świecie gry! To bardzo nieprzyjemne uczucie…
–Grał pan kiedyś?
–Bardzo często. Jestem graczem – spuścił głowę. Czasem trochę się gubię w tych rzeczywistościach. Obróciłem świstek. Westchnąłem. Sięgnąłem po filiżankę. Herbata smakowała jak zwietrzała. Pewnie po mamie. Gorący płyn pomógł mi zebrać myśli. – Panie Begin – demonstracyjnie mlasnąłem, żeby zwrócić na siebie uwagę, bo klient wydawał się jakiś roztargniony. – Według mnie ktoś wie o tym hobby i stara się wyprowadzić pana z równowagi. Może to zawiść, może tylko głupi żart. Może chodzi pana majątek?
Pokręcił głową. Straciłem nadzieję na intratne zlecenie. Nie uśmiechało mi się niańczenie znerwicowanego gracza.
–Niech pan zignoruje ten list. Prawdopodobnie to kawał. Jeśli incydent się powtórzy radzę powiadomić policję, chociaż nie sądzę, by mogła pomóc. Rozumie pan, mała szkodliwość czynu.
–No ale gra?… – na jego szyi drgnął jakiś mięsień.
A tak, to moja dziedzina. Wstałem.
–Jako doświadczony gamedec oświadczam, że nie znajduje się pan w żadnej grze. Otacza nas najprawdziwsze realium.
–Jest pan pewien?
–Zastanówmy się: jeśli pan jest w grze, to ja też, prawda? Chyba że jestem enpecem! – zachichotał. – Nie przypominam sobie, żebym wchodził ostatnio w jakiś świat. Zwłaszcza podobny do Warsaw City. Zresztą nie ma takiej gry.
Wyciągnąłem rękę. – Uspokojony?
Patrzył mi w oczy jakby wypatrywał zagubionego paproszka.
–Ile… Ile panu płacę?
Uścisnąłem jego drżącą dłoń i pogrążyłem się na chwilę w filozoficznej zadumie. Dziwna ta sobota. – To usługa gratis. Przyjacielska.
Napięcie na jego twarzy zelżało. – Dobry z pana człowiek.
–Do widzenia. – Ruszyłem do wyjścia.
–Ale… – usłyszałem za sobą. Odwróciłem głowę. – Niech pan to weźmie. – podał anonim. – Ta kartka działa mi na nerwy Jej miejsce jest u pana.
–Skoro pan nalega.
Pogoda była piękna: powietrze krystaliczne i spokojne, na niebie pojedyncze altocumulusy; błogostan i odprężenie. Komu by się chciało robić taką grę? Nudna i do bólu realna. Obok taksówki przeleciało stadko gołębi. A tamtemu człowiekowi przydałyby się prochy. Kołysanie pojazdu nastrajało do drzemki. Dotarłem na rampę na swoim trzysta czterdziestym drugim piętrze i miałem już gotowy plan. Najpierw krótka drzemka, a potem spacer w dzielnicy rozrywek. Ha, to jest życie.
Zdejmowałem płaszcz i przystępowałem do realizacji pierwszego punktu, gdy coś mnie zatrzymało, Jak on powiedział? Portal Montgommery? Nie znam takiego portalu! Uruchomiłem przeglądarkę. Nazwy pędziły jak szalone, lecz „Montgommery" wśród nich nie było. Teraz inaczej, sprawdzę, gdzie zamieściłem ogłoszenia…
Pojawiła się lista.
–Manama, Melbourne, Merry Jokes, Mexico, Miami, Midnight Scenes… Nie ma. Nie ma. Wykręciłem numer Richarda.
–Nie ma takiego numeru, nie ma takiego numeru – powtarzał alt.
–Jak to, przed godziną z nim rozmawiałem… Zadzwoniłem do administratora. Znowu ta paskudna łysa morda.
–Witam pana, czym mogę służyć?
Bezczelny typ. Ty dobrze wiesz, czym możesz i powinieneś służyć, a nie służysz.
–Czy telefony są sprawne? – W Stockomville?
–Nie, na Marsie.
–Ehehe, żarty się pana trzymają, panie Torkilu. A o co chodzi?
–Już nic, dziękuję bardzo.
Sprawa zaczęła mnie intrygować. Nie wierząc w jakość połączeń, postanowiłem wrócić do Kampinou i wszystko wyjaśnić.
Podczas lotu taksówką starałem się odtworzyć treść rozmowy. Może się pomylił? Może nie Montgommery, ale jakiś inny? Czyżby mi się pokręciło? Nie miałem pewności.
Na miejscu zaciągnąłem się pachnącym powietrzem i powróciła fala nostalgicznych uczuć. Cały problem wydał się nieważny. Lecz skoro już znalazłem się pod domem niedoszłego zleceniodawcy, wypadało rzecz domknąć. Rozejrzałem się po okolicy. Gdyby nie towarzystwo, może i ja bym sobie taki domek wybudował? Wcisnąłem guzik sensofonu.
Piękny dzień. Po prostu wymarzony. Zjem coś dobrego. Należy mi się.
Okienko automatu było nieme. Przecież twierdził, że mieszka tu w weekendy. Po kilku minutach zrezygnowałem. Musiał wyjechać. Może zgłodniał? Poczułem skurcz żołądka. Spojrzałem na pobliskie domy. Warto by spytać sąsiadów… może go widzieli… Wiedziałem, że się nie odważę.
Po śniadaniu, spaghetti i potężnej misce warzyw, postanowiłem wygrzać kości na tarasie widokowym. Dzielnica rozrywek to miejsce, w którym warto się zakochać. Zresztą było w kim: dookoła kręciło się sporo ładnych dziewczyn. Zrezygnowałem z podrywu, posiłek był suto zaprawiony czosnkiem. Oparty o plastmetalową balustradę syciłem wzrok widokiem rozległych rekreacyjnych platform, leniwie żeglujących spacerowców i wielkich ekranów holobimów. Rodziny przechadzały się, jedząc lody i gawędząc, w biofontannach piszczały dzieci, powietrze pachniało wolnym dniem. Mój wzrok przyciągnęła holotransmisja wyścigów formuły gamma. Połyskujące bolidy mknęły po spazmatycznie poskręcanych torach. Zbliżenie ukazało kokpit, w którym siedziało dwóch pilotów. Obaj trzymali wolanty. Wytrzeszczyłem oczy Przetarłem powieki. Dwóch pilotów w jednym bolidzie!? Jakie to wyścigi? Przecież to absurd! Co oni wyprawiają?
–Widzi pan to samo co ja? – zaczepiłem starszego jegomościa w biokapeluszu.
–Wyścigi – rzekł starczym głosem. – Też się tym kiedyś interesowałem. Ale dzisiaj… to nie na moje zdrowie – poklepał się w pierś. – Za dużo emocji.
–Ale w tych bolidach jest po dwóch kierowców! Spojrzał na ekran bez zainteresowania.
–Czego to teraz ludzie nie wymyślą…
Oddalił się. Miara się przebrała. Założyłem okulary, wyciągnąłem z futerału przenośny telesens i zadzwoniłem.
–Biuro statystyk do usług, czym mogę służyć? – spytała recepcjonistka.
Coś dzisiaj za dużo mam do czynienia z urzędnikami.
–Niech pani będzie tak łaskawa i sprawdzi adres pana Richarda Begina, w okolicy Kampinou.
Wystukała dane.
–W Kampinou nikt taki nie mieszka. Rzeczywiście, to mieszkanie jego matki. – A kobieta o tym nazwisku?
–Zaraz… Również nie.
–Niech pani sprawdzi w całym okręgu. Richard Begin.
–Chwileczkę… Nie ma. Jest pięćdziesięciu Beginów, ale żadnego Richarda.
Zakręciło mi się w głowie.
–Ma pani możliwość sprawdzenia regionu Europy Środkowo-Wschodniej?
–Usługa będzie płatna. – Zgadzam się.
–Jeden moment… Nic z tego. Pięćset dwadzieścia trzy osoby o tym nazwisku, ale żadnego Richarda. Przykro mi.
Ziemia zaczęła usuwać mi się spod stóp. – Mnie również.
–Płaci pan trzydzieści pięć kredytów. Wystukałem instrukcje.
–Dziękuję – uśmiechnęła się. – Miłego dnia! Wziąłem głęboki oddech, wstrzymałem go na szczycie, odliczyłem dwanaście uderzeń serca i wypuściłem powietrze. Buddyjskie ćwiczenie Petera „Crasha" Kytesa, czempiona Bezbolesnych, ukoiło nadszarpnięte nerwy Wyciągnąłem z kieszeni kartkę.
Twoja rzeczywistość jest grą. Dobrze się rozejrzyj. Może znajdziesz wyjście?
Nigdzie nie ma wskazówki, że adresatem jest Richard. Przełknąłem ślinę. Jak on mnie pożegnał? „Jej miejsce jest u pana". Wspomniałem własne słowa: „Jeśli pan jest w grze, to ja też, prawda?" Rozejrzałem się bezradnie. Czyżby całe to zlecenie było tylko pretekstem, żeby wręczyć mi wiadomość?
Czyżby świstek był w istocie skierowany do mnie? Mocniej uchwyciłem poręcz i poczułem ból palców. Ból. Pokręciłem głową. Nie wchodziłem w żadną grę. Nie pamiętam. Co znaczy: „Nie pamiętam"? To żaden dowód. Można dziś robić tyle cudów, że wywołanie częściowej amnezji wydaje się realne… Spojrzałem na absurdalne wyścigi. Ale po co? Po cóż ktoś ładowałby mnie w tak dziwaczny świat? To gigantyczne pieniądze! Symulacja na taką skalę, żeby zabawiać się losem jednego człowieka? Nonsens! Kucnąłem, by przyjrzeć się fakturze chodnika. Jeśli był iluzją, to doskonałą. Lekko chropawa powierzchnia. W dotyku ciepła, drapiąca i… ledwie wyczuwalnie wibrowała. Perfekcja. Przytknąłem ucho do nawierzchni. Setki stąpnięć. Nie ma się do czego przyczepić.
–Mamo, popac, pan patsy bokiem! – krzyknęła dziewczynka.
–Cicho, pan jest pijany, nie trzeba się śmiać. Wstałem. Otrzepałem płaszcz. Mógłbym uznać, że wszystko to głupi dowcip, ale skąd wyścigi? Ale przecież! Najprostsza rzecz pod słońcem! Gest otwarcia okna! W każdej grze wygląda identycznie: przyciskasz łokieć do tułowia i podnosisz dłoń z wyciągniętym wskazującym palcem. Rozejrzałem się. Po co robić pośmiewisko. Wykonałem ruch. Nic się nie stało. Ponowiłem próbę drugą ręką. Bez rezultatu. No to po problemie. To realium. Ale byłem głupi. Przez chwilę naprawdę uwierzyłem…
Spacer był odświeżający. Kilka dziewcząt zawiesiło na mnie spojrzenie. Około siedemnastej w znajomej chińskiej restauracji uraczyłem się sutą i tłustą obiadokolacją. Po kilku lampkach wina przyszła senność. O, spać mi się chce. To nie gra.
Podczas jazdy do domu miałem ochotę ucałować
taksówkarza. Za to, że tak pięknie jedzie i że w ogóle jest cudownie. Na łóżko padłem w ubraniu.
Obudził mnie chłodny powiew. Jasne, nie zamknąłem okna. Całe szczęście. Leniwie się przekręciłem. Zaszeleścił wygnieciony płaszcz. Z kieszeni wysunęła się zmaltretowana kartka.
Twoja rzeczywistość jest grą. Dobrze się rozejrzyj. Może znajdziesz wyjście?
–Srutututu. Ktoś mi zrobił kawał i tyle. – W ustach miałem magazyn szmat. – Pewnie Harry Siedzi na Hawajach i wydziwia. Jak wróci, to mu wygarnę.
Skierowałem niepewny krok do łazienki, zrzucając po drodze ubranie.
–Zęby zęby, zęby Umyć. Zęby.
Dokonawszy generalnych ablucji przebrałem się, zaparzyłem porządnej kawy i usmażyłem omlet z groszkiem.
Czas na małe śniadanko i oglądanko… Wiadomości. Bardzo lubię wiadomości w słoneczny niedzielny poranek.
–…saw City jest świadkiem niezwykłego widowiska – perorowała spikerka. – W dzielnicy rozrywek mamy do czynienia z wydarzeniem bez precedensu. Czy widzimy happening szalonej artystki? A może akt zdesperowanej, samotnej matki?
–Ciekawe – wydukałem, żując.
–Faktem jest, że od pół godziny ta kobieta… Kamera zrobiła najazd. Na jednym z powietrznych pojazdów stała młoda brunetka z trudem łapiąca równowagę. Za chwilę ugięła nogi i przeskoczyła na inny, przelatujący obok pneumobil.
–…rzuca się z aerauta na aerauto. Próbowaliśmy przeprowadzić z nią wywiad, ale nie wydaje się zainteresowana…
Zoom, bardzo ładna twarz. Oczy wyrażają rozterkę i niepokój. Ale przede wszystkim jakby… niecierpliwość.
–Jaki jest jej cel? – pyta spikerka. – Policja rozpostarła ochronną siatkę. To doprawdy cud, że jeszcze nic jej się nie stało. Mamy informację, że desperatką jest niejaka Pauline Eim, znana jako gamedec w spódnicy…
Wstrzymałem ruch żwaczy. Operator zrobił zdjęcie. Z ekranu patrzyła teraz już na pewno zrozpaczona kobieta. Gamedekini. Miałem wrażenie, że czeka na mnie. Błyskawicznie dopiłem kawę i połknąłem resztkę jedzenia. Po chwili siedziałem w taksówce, zawijając mankiety i poprawiając futerał telesensu.
–Pan też chce ją zobaczyć? – spytał pilot. – Ta…
–Może cholera spadnie? – zarechotał z nadzieją.
Na platformie widokowej kołysał się gęsty tłum. Do barierki dotarłem zmięty i poturbowany. Świeża koszula i spodnie! Eim balansowała na czerwonej furgonetce. Wokół unosiły się policyjne wozy błyskając błękitem i zielenią. Złożyłem dłonie wokół ust.
–Pauline! Nie usłyszała. – Paulineee! Zacząłem wymachiwać obiema rękami. – Paaauuuliiinneeee!!!
–Co się pan tak drzesz? – prychnęła korpulentna blondynka.
–Co się pani tak pchasz? – odparłem. – Paaauuuliiineeee!!!
–Ludzie, patrzcie, wariat, wariat – nie dawała za wygraną.
–Idź mi z oczu, enpecko głupia, bo nie wytrzymam!
Wydęła usta i sypnęła iskrami spod ściągniętych brwi.