Текст книги "Gamedec 01: Granica rzeczywistosci"
Автор книги: Przybylek Marcin
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 15 (всего у книги 17 страниц)
–…jestem.
Drugi podstawowy wyraz. „Jestem". „Ja jestem" Esencja i egzystencja zawarta w najprostszym ze zdań.
W jej oczach zakręciły się łzy. Spojrzała na mnie – jedynego bliskiego jej organicznego człowieka. Czy nie tak patrzy wykluwające się pisklę na pierwszą żywą istotę? Czy niesłusznie uznaje ją za mamę? Wstrząsnął nią szloch. Bardzo ludzki i cielesny.
„Do boju ruszą cyfrowe odpowiedniki hormonów stresu, zaskoczą neuroprzekaźniki, pojawi się uczucie niepewności charakterystyczne dla układów nie ogarniających całości swojego bytu…", tłumaczył kilka dni wcześniej Levi.
Podniosła się i mocno mnie objęła. Płakała. A ja razem z nią. Lałem łzy po części w odruchu empatii, po części z niepokoju, co teraz będzie. Echem powróciła jedna z ostatnich telesensycznych dyskusji z Chipem:
–Zapytam ostatni raz, potem będzie za późno; jest pan pewien? Ma pan przemiłą partnerkę. Swego rodzaju ideał.
–Istotnie: swego rodzaju.
–Jest pan niezadowolony?
–Przeciwnie. Ale to nie człowiek.
–Co panu każe tak sądzić? Jaką widzi pan różnicę?
Są pewne zachowania…
–Doprawdy? Niech pan pozwoli zauważyć, że miłość to nie gaz ani fala przepływająca między kochankami. Może trochę feromonów, ale poza tym to przede wszystkim uczucie zrodzone w duszy. Pańskiej duszy, Czy Anna pana kocha, jest i pozostanie tajemnicą do końca świata. Wszak mamy do dyspozycji jedynie jej słowa i czyny, czyż nie?
–Tak, ale…
–Czym więc różni się jej partnerstwo od partnerstwa organiczek? One też jedynie komunikują swoje uczucia. W realium kaski telepatyczne się nie przyjęły.
–Jestem w pełni świadomy egzystencjalnej samotności. Chcę ją uczynić człowiekiem ze względów, których sam do końca nie rozumiem, jednego jednak jestem pewien.
–Tak?
–Robię to dla niej.
–Bo?
–Skoro można zrobić coś dobrego, a decyzja zależy ode mnie, chcę to uczynić.
–To nie będzie samo dobro.
Spojrzałem w źrenice rozszerzone przerażeniem, szczęściem i niezrozumieniem. „To nie będzie samo dobro…"
Zaraz po procedurze przewieźli ją do „szkoły", gdzie miała wykonać pierwsze kroki na niełatwej drodze autokreacji. Gdy zamykali drzwi transportowca, miałem wrażenie, że rozstaję się z ukochaną umierającą na zawał. Przetarłem załzawione oczy.
–My też się pożegnamy – odezwał się Levi zza szyby. – Sugeruję panu wylogowanie, mocną kawę i… przelanie na nasze konto umówionej kwoty – uśmiechnął się drapieżnie. – Numer znajdzie pan w swojej poczcie.
Poczułem ostrzegawcze ukłucie.
Harry Norman przesłał mi najnowsze programy antywirusowe, skanujące, naprawcze, cały zestaw gwarantujący elektroniczne bezpieczeństwo. Przeczesałem system na wszystkie sposoby: sprawdziłem połączenia, łoże, nawet oprogramowanie kasku i vipresu, o platformie cyfrowej nie wspominając. Ani śladu robali. W poczcie istotnie tkwił numer Blue Whales Interactive. Otworzyłem okno przelewów i przepisałem rząd cyferek, znaków i liter. Rzecz jasna łatwiej byłoby je skopiować i wkleić, ale przepisy bankowe już dawno tego zabroniły: złodziejskie wirusy najłatwiej gnieździły się właśnie w schowkach Wprowadziłem IN. Zastanawiałem się, czy nie zapytać Chipa o kradzieże. Jakoś niezręcznie. Poza tym sprzęt został sprawdzony, uzdrowiony, w końcu by: komputerem gamedeka, nie jakiegoś amatora. Wziąłem głęboki wdech i wydałem dyspozycję przelewu Za sekundę przyszło potwierdzenie. Wypuściłem powietrze.
Postanowiłem zastosować się do rady Leviego: zaparzyłem kawę, włączyłem muzykę, pogimnastykowałem się, potem wziąłem tusz i automasaż. Kiedy byłem zupełnie odprężony, odezwał się sygnał połączenia. Znowu zapaleńcy z CC.
–Gratulujemy ożywienia! – z ekranu radośnie patrzyła Sarah Koronowsky.
–Dziękuję, czy śledzicie każdy mój ruch? Uśmiechnęła się przepraszająco.
–Przecież pan jako gamedec rozumie, że w dzisiejszych czasach w zasadzie nie ma ucieczki przed siecią. Chociaż nie jest pan naszym członkiem, objęliśmy pana programem…
–Kochana Saro – przerwałem – to strasznie miło, ale ja naprawdę nie nadaję się na członka waszego klubu.
–Szkoda – uśmiechnęła się smutno.
–To muzyczka na cześć udanego transferu? – Także dzieło naszego prezesa.
–Mam wrażenie, że wczoraj słyszałem jej fragment podczas rozmowy z pryncypałem.
–Mało prawdopodobne. Jest zarezerwowana tylko na takie okazje.
–Bardzo dziwny utwór. Może powinien przerzucić się na malarstwo?
W „szkole" Anna miała przebywać przez następne dwa miesiące. Był to obszar Rajskiej Plaży zamknięty dla turystów, odgrodzony wysokimi żywopłotami i jeszcze szczelniejszymi zaporami antywirusowymi. Nie bardzo rozumiałem, czego się tam uczy Pierwszy raz zobaczyłem ją trzy dni później, przez grubą szybę. Patrzyła na mnie tak zagubiona i zdezorientowana, że chciałem wyć z rozpaczy Miała rozbiegane oczy. Otworzyła usta, jakby próbowała coś powiedzieć. Wskazała na mnie, wykonała nieokreślony gest nad swoją piersią i raptownie zagryzła wargi. Zakryła twarz. Podeszła do niej korpulentna pielęgniarka i ją wyprowadziła. Otyłość wzmacnia poczucie bezpieczeństwa, pomyślałem.
–Po co ta szkoła? – zapytałem Chipa po powrocie do realium.
–Anna przeżywa ponarodzeniowy szok – wyjaśnił. – Informacyjny, emocjonalny, cielesny – chrząknął – oczywiście w pewnym sensie, wreszcie świadomościowy, a nawet samoświadomościowy. No i nazewniczy. Nawet pan nie wie, jak ułatwiają nam życie matryce nazw, kształtów i dźwięków. Ona ich jeszcze nie zna.
–Tego jej uczą?
–Tak. Osoba nie umiejąca ogarnąć własnych doznań powinna przebywać w otoczeniu z ograniczoną liczbą bodźców. Dostaje proste zestawy symboli w każ dej kategorii zmysłowej. Szkolą ją w systematyzowaniu i nadawaniu im wewnętrznych, niewyrażalnych mian.
–Czy cierpi?
Podrapał się pod nosem. Twarz mu się wydłużyła – Tak jak gamedec usiłujący złamać zagadkę która zdaje się niemożliwa do rozwiązania. Zna pan uczucie niemocy w takich sytuacjach?
Uśmiechnąłem się.
–Wydaje mi się, że tak…
Zmarszczył czoło.
–Skoro jesteśmy przy zagadkach… Przelał pan już pieniądze?
Zmroziło mnie.
–Ależ tak, zaraz po transferze.
Lekko zbladł.
–Może pan przesłać potwierdzenie?
–Już przesyłam… – nie mogłem opanować drżenia palców, gdy szukałem właściwego pliku. Nie tylko dygotałem ze strachu przed kradzieżą, co z powodu bycia posądzonym o nierzetelność.
Zerknął w podręczny ekran. Ciężko westchnął.
–Pomylił się pan w kilku miejscach. Zamiast iksów są igreki, w miejsca dziewiątek wpisał pan siódemki… i dwójki zastąpił pan trójkami.
–Niemożliwe!
–Niech pan sam sprawdzi.
Porównałem dokument z numerem, który otrzymałem pocztą.
–Rzeczywiście. Zaraz to wyjaśnię…
–Obawiam się, że nic pan nie wskóra – przerwał. – To nie pierwszy raz.
–Co pan mówi? – udałem zdziwienie.
–Creators Club pana nie ostrzegał? Prowadzimy razem z nimi śledztwo. Kilkunastu naszych klientów popełniło podobny błąd. Nie wiadomo dlaczego mylili cyfry bądź litery. Podejrzewamy wirusa…
–Ależ sprawdzałem komputer tuż przed połączeniem!
–Robota geniusza. Za każdym razem konto jest inne, a po kilku dniach ktoś je likwiduje.
–Na pewno zapisaliście numery. – Oczywiście.
–Wystarczy ustalić, do kogo należały i…
–Bank Centralny udziela wciąż tej samej odpowiedzi: konta prywatne są niemożliwe do wyśledzenia, nie znajdują się w żadnym rejestrze, jak miliony innych osobistych skrytek.
–Ale przecież można jakoś do nich dojść! Co ma początek, ma i koniec!
Uśmiechnął się smutno.
–Używa pan logiki przedmiotów wobec bytów cyfrowych. Konta nie są określonymi miejscami, pudełkami czy skrzynkami. To software znajdujący się nie wiadomo gdzie, w przypadku sejfów osobistych można powiedzieć, że w zasadzie nigdzie. Mamy numery, ale, by tak rzec, osoba nie będąca posiadaczem może tam tylko coś włożyć, nigdy zaś wyjąć, a już na pewno nie odkryć, kto konto założył. Gdyby tak było, żaden prywatny sejf nie byłby bezpieczny. Przesyły trwają kilka nanosekund, następnie specjalne programy zacierają mapę połączeń. Gdyby nie to wszyscy, którzy chcą ukryć swoje bogactwo, byliby na łasce złodziei. Takie mamy prawo. Pełna dyskrecja prywatnych kont.
–Chce mi pan powiedzieć, że zostałem okradziony, pan wiedział o niebezpieczeństwie i mnie nie ostrzegł? Może dlatego tak pan odradzał ożywienie z lęku przed kolejnym problemem?
Uśmiechnął się krzywo.
–Prowadzę dział kreacji w firmie BWI. Wypełniam swoje zadania najlepiej jak umiem. Prowadzimy śledztwo angażując CC i policję. Klientów mieliśmy ponad dwa tysiące, pan jest czternastą ofiarą. Równie dobrze może to być przypadek. Po prostu dmuchamy na zimne.
–Raczej na letnie…
–Mam propozycję. Jest pan detektywem. Próbujemy rozgryźć tę zagadkę od pół roku i nie posunęliśmy się ani o krok. Daję panu następne pół na rozwikłanie sprawy. Jeśli złapie pan złodzieja, a on wciąż będzie miał pieniądze, transfer będzie gratis.
Wytrzeszczyłem oczy W życiu nie dostałem zlecenia za pięćset tysięcy.
–Co ty kombinujesz?! – twarz Pauline wyglądała jak maska bogini wojny: piękna, okrutna, jakby przybrudzona sadzą z ognisk, na których żywcem palono pojmanych wojowników.
Przeoczyłem ostrzegawczy sygnał sekretarki może dlatego, że zadzwoniła w nocy, a może z powodu załamania kradzieżą. Podobno kobiety kochają nas za błędy, które popełniamy. W jej twarzy nie widziałem miłości, tylko wściekłość rozdrażnionej żmii i satysfakcję szermierza, który wytrącił przeciwnikowi broń z ręki.
–Kochasz się ze mną, jakbyś odprawiał mszę i składał ofiarę bogom, zachowujesz się jak niespełna rozumu… – zamachała rękami, szukając właściwych słów. – Potem dowiaduję się, że lata za tobą jakaś ruda siksa, a ty się uganiasz za mechaniczną panną… – przełknęła ślinę.
Miała podkrążone oczy Zrozumiałem, że zaskoczyło ją udane połączenie, dlatego przemowa, którą z pewnością wielokrotnie ćwiczyła, zaczęła się rwać.
–Spotykamy się znowu, ty tak jak poprzednio wchodzisz we mnie jak w świątynię olśnienia, myślę, że zaraz się oświadczysz, po czym następnego dnia… – wzięła wdech. – Następnego dnia blokujesz połączenia! Ty świnio!
Gdybym stał naprzeciwko, otrzymałbym serię ciosów. Przyłożyła rękę do piersi. Uspokoiła oddech. Oparłem się o poduszki, rozpaczliwie szukając linii obrony.
–Próbuję się z tobą skontaktować – podjęła – chyba od dwóch miesięcy Były ciekawe sprawy. Dostał je kto inny. Chciałam porozmawiać. Gadałam ze sobą. Nie. – Spojrzała w przestrzeń z wielkim zdziwieniem. – Ja się wygłupiam. Ja się kompromituję. – Pokręciła głową.
Nie wyglądała już jak bogini wojny Co najwyżej zapomniana walkiria przed wizytą u specjalisty od depresji. Wyciągnęła rozczapierzone palce.
–Przepraszam, to pomyłka, nie powinnam była… – Pauline, kochanie…
Przełknęła łzę.
–Nie nazywaj mnie tak.
–Pauline, jestem łajdakiem. Powinienem był dawno zadzwonić…
Nie wiem, czy to kwestia późnej pory, natłoku myśli, może szoku po werbalnej napaści, w każdym razie wypaliłem bez żadnych łagodzących wstępów:
–Ożywiłem Annę. Jest już diginetką. Zamurowało ją. Zacząłem wątpić, czy w ogóle e odezwie, gdy usłyszałem jej cichy głos.
–Ożenisz się z nią? Skrzywiłem się.
–Nie planuję małżeństwa, zrobiłem to z dobrego serca…
Trafił ją szlag. Powiedziała tylko: – Aha, z dobrego…
I przerwała połączenie. W sumie się nie dziwi Przez chwilę dumałem, czy mam siłę oddzwonić. I niej nie, ale poruszone sumienie zapragnęło upiec drugą pieczeń na tym samym ogniu winy.
Czy to ja miałem szczęście, czy raczej Steffi, fakt faktem, że zastałem ją w grze, nie w realnej pościeli, Bóg wie, jak naprawdę wyglądała. Dookoła buzi okolonej płomiennymi włosami trwał w cyfrowym bezruchu świat Raven Heart. Członkini Fear Walkers odrabiała pracę domową.
–Torkil? – spojrzała okrągłymi oczami. – Już myślałam, że cię straciłam…
Jakże różna była jej reakcja od wściekłego atak Latynoski! Twarz, przed chwilą pełna gierczanego napięcia, złagodniała i zapłonęła wdzięcznością.
–Strasznie się cieszę… – szepnęła Steffi. – Pewnie byłam zbyt natrętna…
Chyba mogłem z nią normalnie porozmawiać: – Codziennie o tobie myślę…
Trzy serca, trzy serca, naigrywały się złośliwe duszki.
–Ale ostatnio dzieją się w moim życiu ważne rzeczy…
Usiadła na częściowo spalonym fotelu. Przyjrzałem się otoczeniu. To chyba był poziom drugi…
–Uważaj – ostrzegłem – niedaleko jest korytarz, gdzie zombi ciągle się odradzają. Za którymś przepierzeniem jest drabinka, wejdź na nią. Znajdziesz pomieszczenie z lepszym wyposażeniem.
–Dzięki – potrząsnęła lokami. – Mówiłeś o jakichś zmianach…
Czas na spowiedź. Szczęście, że spowiedniczka niezbyt surowa.
–Słyszałaś o diginetach?…
Gdy kończyłem, siedziała sztywno i wpatrywała się we mnie nieruchomym wzrokiem. Zgadywałem, że rozdzierały ją sprzeczne uczucia. Z jednej strony zachwycona była pigmalionowską wizją, z drugiej martwiła ją kradzież.
–Na pewno sobie poradzisz z tym złodziejem – pocieszyła. – Po tym, co zrobiłeś w Mroku, wierzę w ciebie.
Lubię, gdy ktoś tak mnie pociesza.
–Chciałabym, żeby mnie ktoś tak kochał – teraz skupiła się na pozytywnej części opowieści.
Już chciałem wyznać miłość, gdy odezwał się ostrzegawczy sygnał: Ostrożnie, nie szafuj uczuciami tylko dlatego, że ci jej żal. Uczciwie!
–Steffi, nadal bardzo cię lubię.
–Naprawdę? – podniosła błyszczące oczy.
–Trudno to wyjaśnić… Czasami zdaje mi się, że mam trzy serca.
–I jedno jest dla mnie!? – ucieszyła się. – Całe?!
Parsknąłem. Wszystkiego się spodziewałem, ale nie tego. Dla większości kobiet taka konstatacja oznaczałaby druzgoczącą konieczność dzielenia się z dwiema rywalkami.
–Tak, całe. Ale teraz ona jest ważniejsza. Dopiero co się urodziła.
–Jest bardzo ładna.
–W tej chwili to najmniej istotne. Przeżywa szok. Muszę przy niej być.
Przytaknęła.
–A drugie serce? Przełknąłem ślinę. – Gamedekini. Nazywa się Pauline Eim.
–Rozumiem. – Potarła kolana. Nie była tak twa da, jak myślałem. – Nie obrazisz się, jeśli… – z; drżał jej głos – wyślę co jakiś czas wiadomość? Pokręciłem głową.
–Oczywiście, że nie.
Powstrzymała ruch przerwania połączenia. – Torkil.
–Tak?
–Powodzenia. I… pozdrów je ode mnie.
Prezes Creators Club przyjął mnie jak brata: uściskał, obcałował, usadził i wręczył ciężką szklankę whisky.
–A więc zdecydował się pan na członkostwo?
–Niezupełnie.
Ręka nalewająca alkohol do drugiej szklanki spowolniła ruchy, jakby potężne cielsko prezesa zmieniło się w tężejący kisiel.
–Czemu zatem zawdzięczam wizytę?
–Nie wie pan? Zostałem okradziony.
Rozchlapał kilka kropli. Przez chwilę zastanawiałem się, czy biomateriał spodni strawi barwiony trunek. Tkanina leciuteńko zadrżała, ale po chwili plama rozpłynęła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
–Pan?! – spojrzał przerażony. – Gamedec?! Okradziony?! Niemożliwe!
Zareagował co najmniej dziwnie. Przejął się kolejną ofiarą? Zdumiewała go brawura przestępcy?
–Jak to się mogło stać? – spytał i pociągnął łyk whisky.
–Śmieszne, ale chciałem zadać to samo pytanie. Zakrztusił się.
–Ależ, ależ mówiłem panu, że prowadzimy śledztwo…
–Właśnie. A konkretnie kto? Zarumienił się.
–Ja…
Wiedziałem.
–…mam pewne kwalifikacje, trochę się znam na ludziach, posiadam kontakty…
–Gratuluję.
–…i jestem bliski przełomu.
Akurat.
–Coś pan odkrył?
Odzyskał rezon.
–Wszyscy: my, policja, nawet Blue Whales Interactive podejrzewają o tę robotę wybitnego programistę, który wprowadza w komputer ofiary niewidzialnego wirusa, zmieniającego numer konta w momencie przelewu. Jestem przekonany że pan także ma taką hipotezę.
Kiwnąłem głową.
–Dziwne zatem, że mimo ostrzeżeń i skanów nikt wirusa nie odkrył. Zaczynam podejrzewać coś innego. – Nachylił się w moją stronę. – Włamanie – wyszeptał.
Wytrzeszczyłem oczy. – W czasie transferu?
Zapalił się.
–Wyobraźmy sobie: w trakcie procedury, gdy pan bezbronnie leży na łożu i czuwa przy ukochanej w Rajskiej Plaży, złodziej wchodzi do pańskiego mieszkania i przykleja do komputera małą pluskwę…
Mogło tak być. Podjąłem wątek.
–Dzięki temu, gdy wychodzę z gry i skanuję komputer programami antywirusowymi, nie wykrywam infekcji…
–Zgadza się – siorbnął i zamaszyście odstawił szklaneczkę. – Ale gdy chip wyczuwa, że przesyła pan pieniądze, a wystarczy mu setna nanosekundy`
–Wysyła impuls zmieniający kilka cyfr i liter dokończyłem. – Genialne.
Opadł na poduchy fotela.
–Właśnie, panie Aymore, rozpracowaliśmy zagadkę.
Parsknąłem.
–To tylko hipoteza.
–Pańskie mieszkanie sprawdzimy jako pierwsze.
–Najpierw klamka – przystawił do rączki skaner. – Aha! Tak jak myślałem!
Wskazał ledwie widzialne linie.
–Używa pan rękawiczek? – spytał.
–Nie potrzebuję. Zim u nas nie ma…
–A więc zgadza się. Jeszcze tylko zdjęcie do dokumentacji… – aparat zapiszczał – i wchodzimy do środka.
Przez chwilę usiłowałem sobie przypomnieć, czy nie mam bałaganu. Ariston wtargnął do środka j czołg, nie było czasu na rozmyślania. Spróbowałem spojrzeć na wnętrze oczami obcego. Wyglądało przyzwoicie.
–Komputer w salonie? – domyślił się. – Zobaczymy…
Nałożył cyfrowe gogle i włączył infrareflektor. Obszedłem komputer od drugiej strony i przyjrzałem się obudowie.
Ani śladu.
–No… mam cię, skarbie – wysyczał Borgia. Założył popielatą nanorękawicę i przytknął palec za zagięciem wlotu powietrza. Po chwili oderwał go od szarej powierzchni.
–Nic nie widzę – sapnąłem skonsternowany.
–Bez tych szkieł to trudne – roześmiał się. – Pomogę panu.
Przytknął drugi palec do opuszki i podważył niewidzialny kształt. Wtedy zobaczyłem cieniutki kwadratowy listek. Prezes otworzył próżniową torebkę i delikatnie włożył arkusik do środka. Zapiszczał odsysacz powietrza. Na spoinie zamrugała zielona lampka.
–Widzę, że istotnie jest pan dobrze przygotowany – rzekłem z uznaniem.
Zsunął z oczu gogle i uśmiechnął się.
–Nie mówiłem?
Zastanawiające, dlaczego pokój widzeń z ożywieńcami przypomina salę rozmów w więzieniach: grube szyby uniemożliwiające dotyk, wzmagające poczucie izolacji i niemocy Tym razem Anna wyglądała lepiej. W oczach pojawił się spokój, w ruchach więcej pewności.
–Torkil – wyszeptała.
Ubrali ją w kwiecistą zwiewną suknię. Wyglądała jak motyl: kruchy, delikatny nowo narodzony.
–Aniu, jak się czujesz? Przytknęła palce do szyby.
–Dziwne pytanie. Nie umiem odpowiedzieć.
–Niech pan raczej nie pyta – odezwała się pielęgniarka z tyłu. Zdaje się, że inna niż poprzednia, ale także gruba. – Zamiast tego lepsze są krótkie zdania twierdzące. Bez zaprzeczeń.
Kiwnąłem głową
–Cieszę się, że tu jestem. Z tobą.
Roześmiała się. Jakoś tak szeroko i sztucznie.
–O uczuciach też nie. Niech pan sobie przypomni elementarz – upomniała mnie biała dama. Skrzywiłem się.
Miałem wrażenie, że Anna patrzy na mnie z kim samym zainteresowaniem jak na resztę świata. Chciałem, żeby patrzyła z większą miłością, a ty czasem to ona potrzebowała miłości.
–Jesteśmy tu razem – odezwałem się. Skinęła głową z dziecięcym uśmiechem.
–Ty i ja jesteśmy w szkole.
Potrząsnęła głową.
–Ty i ja – potwierdziła.
Po kilku dniach otrzymałem radosny telefon prezesa Creators Club.
–Policja odkryła chipy u wszystkich poszkodowanych! Były też stare, ale ciągle czytelne odciski rękawic! Śledztwo nabiera rozmachu!
–To wspaniale, panie Borgia.
Trochę mu zazdrościłem. Kiedy on bawił się w detektywa, ja śledziłem rozwój osobowości i choć było to zjawisko interesujące, żałowałem, że nie mogę się rozdwoić.
–Podejrzewa pan kogoś? Ściszył głos.
–Myślę, że nie powiem niczego odkrywczego, ale dane klientów Blue Whales Interactive znamy tylko my i niektórzy technicy BWI, zatem…
–Pula obejmuje pracowników i członków klubu?
Zrobił zatroskaną minę.
–Niestety. Chociaż niekoniecznie, bo pierwsza kradzież miała miejsce przed powstaniem CC, a ofiarą byłem ja.
–Pan?!
–Cóż robić. I tak jestem wdzięczny losowi. Może dzięki nowemu cyfrowemu przyjacielowi oraz klubowi, który stworzyłem, nie stoczyłem się na dno?
–Mimo wszystko dane, jakie sprawca posiada, godziny transferów…
–Podpowiadają, że jest blisko nas? Zgadzam się. Lecz jeśli tak, to musiał wstąpić do CC na początku jego istnienia.
W głowie rozbłysła mi nagła myśl:
–Musiał albo musiała.
–Zbadałem chip, który mi podesłałeś. – Harry zamówił jak zwykle pierogi.
Nie wiem dlaczego, ale lubiłem spotkania w neomilkbarze. Może przypominały mi młodzieńcze lata, gdy rozpoczynaliśmy karierę cyfrowych zabijaków i nie było nas stać na nic lepszego? Poza tym jedzenie w tym miejscu, w pobliżu widokowej platformy na południowym Żoliborzu, było naprawdę znakomite. Sam pałaszowałem pyzy z mięsem. Mógłbym zabić za takie danie.
–No i? – wydusiłem, przełknąwszy kęs.
–Pusty.
–Że jak?
–Robota geniusza.
Miałem dość geniuszy. Wbiłem zęby w tłuste białawe ciasto.
–Programik uruchomił się w trakcie przelewu – ciągnął. – Przestawił X na Y, siódemki na dziewiątki, czy odwrotnie, następnie sam się usunął z komputera, a potem – ciachnął widelcem pieroga i włożył go do ust. – A potem – wydukał – uchunął się ch chipa.
–Usunął się z chipa? – Przecież mówię. Popiłem herbatą ze szklanki ujętej w metalową obręcz z uszkiem. Właściciel mówił, że to jakaś tradycja z dwudziestego wieku. Miałem wątpliwości, ale wyglądało to rzeczywiście egzotycznie.
–To samo stwierdzili spece z policji – wyznałem.
Harry pokręcił głową.
–Geniusz.
Tym razem widziałem prawie swoją Anię. Założyła szafirowy sarong, ulubiony ubiór sprzed transferu. Nad śniadym brzuchem kwieciło się bolerko tym samym wzorze. Szła płynnie, wdzięcznie i od progu się uśmiechała.
–Witam, panie przystojny!
Skurczyło mi się serce na brzmienie powitania: tymi samymi słowami odezwała się do mnie po raz pierwszy.
–Jestem tu – odparłem ostrożnie.
–Możesz już mówić swobodniej – zachęciła.
–Ładnie wyglądasz.
–To dla ciebie.
–Naprawdę?
Zaczesała złoty kosmyk za ucho.
–Coraz więcej umiem. Coraz łatwiej.
–Pani Ania robi postępy – potwierdziła pielęgniarka oparta o ścianę.
–Jeszcze tylko miesiąc – pocieszyłem ją.
–Chciałabym już wyjść – spojrzała smutno.
Siostra pokręciła głową.
–Jeszcze pojęcia abstrakcyjne.
–O mój Boże – jęknąłem.
–Co? – spytała, rozchylając usta. – Co przez to rozumiesz?
Korpulentna opiekunka spojrzała na mnie groźnie, zacisnęła pięść i przyłożyła ją do brody.
O tym, że winna jest sekretarka Aristona, Sarah Koronowsky, dowiedziałem się z sieciowych newsów. Przedstawiono zdjęcia jej mieszkania po rewizji: skrytkę z nieużywanymi chipami, dyplom wyższej szkoły informatycznej, nawet rękawiczki – rzecz raczej archaiczną w dobie globalnego ocieplenia. Nie miałem czasu na proces. Podobno przebiegał bez większych problemów. Były dowody, była winna. Niestety, pieniędzy nie odzyskano. Bardzo mnie to stropiło. Levi nie okazał współczucia:
–Przykro mi, panie Aymore. Co prawda prezes Borgia twierdzi, że to dzięki panu złamał zagadkę, ale pieniądz to pieniądz. Musi pan zapłacić.
I tak zostałem bez grosza.
Przy zwalnianiu Ani ze szkoły uprzedzano, że statystyczny ożywieniec potrzebuje do przystosowania około tygodnia. Zalecano cierpliwość i milczenie. Wychodziła na długie spacery, podczas których praktycznie się nie odzywała; po całodziennym wypadzie wracała do lokum oddanego przez firmę na wieczne użytkowanie i kładła się spać. Miałem wrażenie, że niepotrzebne słowo może ją urazić. Obserwowałem ją z daleka i czekałem. Gdy minął zapowiedziany czas, zaczęła się komunikować.
–Jestem… jakaś… niezorganizowana. Widzę tak wiele zjawisk, że nie potrafię ich ująć, ująć w…
–Schemat? – podpowiedziałem.
–W szkole było prościej. Teoretycznie wiele wiem, a mimo to wszystko – powiodła dookoła ręką – jest… szokujące.
Ciągle gryzła mnie sprawa Sary. Niepokoiło, że całość została załatwiona beze mnie, dziwił fakt, że nie znaleziono skradzionej sumy opiewającej na, bagatela, siedem milionów, po pół miliona od okradzionej sztuki. Zadałem sobie trud i odnalazłem więzienie, w którym ją osadzono.
Scena rozmowy przypominała widzenia z Anią. Sarah wyszła zza energetycznej zasłony zmięta i poszarzała. Pozostało wewnętrzne piękno, które z trudem przebijało się przez zasmuconą twarz, pozbawioną życia i makijażu.
–O, pan Aymore – przywitała mnie bez entuzjazmu.
Gdzie się podziała ta pełna wigoru sekretarka? Podeszła bliżej i usiadła za stołem, po drugiej stronie niewidzialnej bariery.
–Przyszedł pan obejrzeć złodziejkę? Informatyczkę pracującą dla niepoznaki jako asystentka? Podłą oszustkę?
Przełknąłem ślinę. Trudno uwierzyć, że była winna. Przemogłem chrypkę.
–Przyszedłem po swoje pieniądze.
Roześmiała się sardonicznie.
–Nie mam pańskich pieniędzy Ani pańskich, ani niczyich innych.
–Jak to możliwe?
Spojrzała, jakby chciała mnie opluć.
–Jestem niewinna, oto jak. W życiu nie widziałam tych pieprzonych chipów, ktoś je podłożył. Jestem, a raczej byłam, bezrobotną informatyczką bez dostatecznej wiedzy, by zrobić ten, jak to mówią, genialny program. Dlatego zatrudniłam się jako asystentka, bo studia były jedną wielką pomyłką – zaczęła bezgłośnie szlochać – jaką pomyłką, były kaprysem, rozkazem mojego głupiego ojca!
Chwyciła krawędź blatu i spuściła głowę. Poskręcane włosy falowały w rytm płaczu.
–Chciałam być wizażystką – chlipała. – Nawet kosmetyczką. – Pociągnęła nosem. – To mnie interesuje. Uroda, a nie jakieś chrzanione zerojedynki! Wszystkie egzaminy opłaciłam.
Brzmiało zbyt mało prawdopodobnie, żeby było nieprawdą.
–Uczestniczył pan w rozprawach?
–Zajmowałem się Anną.
–Kim?
–Ożywioną.
–A. – Wyciągnęła chusteczkę i wydmuchała nos. – To była farsa. Nikomu nie zależało na ustaleniu faktów, odkryciu prawdy. To są zwykli ludzie, którzy chcą jak najszybciej przejść do następnej sprawy. Wszystko pasowało, opinii publicznej zależało na zamknięciu sprawcy, po co się zagłębiać? Jak pomyślę, że ich pensja pochodzi z naszych podatków…
–Jeśli nie pani, to kto?
–Członek klubu, bez wątpienia.
–Albo Levi Chip.
Spojrzała na mnie ze złością.
–Nie wierzę.
–Ariston?
Potrząsnęła grzywą.
–Sam został okradziony. To najlepszy człowiek pod słońcem. Dał mi pracę. Zawsze pilnował, by dzwonić do klientów przed transferem i po, mówił, że wtedy potrzebują największego wsparcia, chyba wiedział, co mówi, bo przedtem był terapeutą. Skomponował tę muzykę…
Nie byłem zachwycony zmianami, jakimi zaskoczyła mnie Anna, gdy nabrała więcej pewności siebie.
–Nie w bikini? – lustrowałem spódnicę i koszulę dość dokładnie maskujące figurę.
–Tak ciepło.
–Czy jesteś ze mną tylko ze względu na ciało? spytała wcale nie miękko.
Gdzie jest moja Anna?, myślałem w popłochu. Co jej wszczepili? Kompleksy? Pogardę dla nagości. Opanowałem odruch paniki. Miejmy nadzieję, że to tylko pytanie sondujące. Przerwałem przedłużającą się ciszę:
–Wiesz, jak starożytni Grecy nazywali barbarzyńców?
Spojrzała zaciekawiona. Rozpoznałem gest z dawnych czasów.
–Nie.
–Ci, co nigdy nie chodzą nago.
–Naprawdę?
Znów znany grymas.
–Ciało i dusza to miks. Metafizyczne połączeni Nie rozdzielajmy ich, bo wpakujemy się w neochrześcijański bełkot. Zdejmij to, bardzo ładne przyznam, wdzianko, i cieszmy się cielesnością.
O ile mogę tak powiedzieć w świecie, dodałem w myślach.
–Na chwilę. – Zaczęła ściągać materiał. – Dlaczego na chwilę?!
–Uroda rozsądnie dawkowana przetrwa próbę czasu.
Baba jak cholera! Ratunku!
–Przecież się nie starzejesz!
Uśmiechnęła się jak nauczycielka tłumacząca cc dziecku.
–Ale twoje oczy się starzeją. Pamięć o mnie. Nie chcę, żebyś pewnego dnia się znudził.
Przez sekundę miałem wrażenie, że w tle, między jej kolanami, widzę skrawek rudej czupryny chowającej się za wydmą. Gdy wyostrzyłem wzrok, już j nie było. Może mi się zdawało. Otrząsnąłem się z zamyślenia. Spojrzałem na towarzyszkę. Znów była moją Anną. Lecz w jej oczach gościł…
–Zaczęłaś się bać? Spuściła głowę.
–Kiedyś wszystko było takie proste…
–Miał pan rację. Zachowuje się inaczej.
Levi Chip zacisnął usta.
–Obronnie?
–Coś… w tym rodzaju.
Spojrzał skosem w dół.
–No cóż. Dopiero się uczy. Przedtem była, można powiedzieć, odpowiednikiem sufickiej esencji.
–Czego?
–Osobowości dziecięcej: ciekawej, nie znającej lęku, elastycznej. Każdy z nas taki był.
Czy mając taką wiedzę mógłby ją wykorzystać do celów przestępczych? To by dopiero był przypadek: sprzedawca okradający klientów.
–Przepraszam, że pytam, ale jakie jest pańskie wykształcenie?
Półgębkiem się uśmiechnął. Lekki rumieniec.
–To słychać? Cieszę się. Jestem odpowiednim człowiekiem na właściwym stanowisku.
–Czyli? Wyprężył pierś. – Doktor habilitowany filozofii i psychologii. – Obu tych dziedzin?
–Nie ma dobrej psychologii bez filozofii. A filozofii bez osobistego rozwoju.
Patrzyłem nieruchomymi oczami. – I ktoś taki pracuje w tej firmie?
–Lubię to zajęcie. Poza tym – przybliżył się do ekranu – jestem niezastąpiony. I oni o tym wiedzą. – Gratuluję wiedzy. A na informatyce się pan zna?
Roześmiał się. Pogroził palcem.
–Przypominam, że winną osadzono w więzieniu. Rozumiem pańskie rozgoryczenie finansową stratą, ale czy pani Sokolowsky nie jest tego warta? Nawet pięć razy tyle.
–Mówił pan, że przed przeniesieniem jej psychika była… jaka?
–Podobna do sufickiej esencji.
–A tak, pamiętam. A teraz? Co z nią się teraz dzieje?
–Pierwsza faza dojrzewania to mobilizacja mechanizmów obronnych.
–Ale czego, do diabła, się boi?
Wziął głęboki wdech. Szykował się wykład. Miałem dość wykładów.
–Głównym zadaniem psychiki jest stabilizacja wewnętrznego świata. Nie wszystko człowiek jest w stanie od razu przyjąć. Zwłaszcza nowo narodzony, choćby jego konstytucja była wyselekcjonowana z najlepszych linii genetycznych.
–Jak długo to potrwa?
Rozłożył ręce.
–Cierpliwości. Czy pan od razu był taki mądry jak teraz?
–Nie chce pan powiedzieć, że będę czekał trzydzieści pięć lat?
Roześmiał się. Machnął ręką.
–Trochę krócej. Ann wiele rzeczy ma za sobą.
–Rok?
–Być może. Najpewniej dwa razy tyle.
–Ale…
–Ile upłynęło czasu od ożywienia? – przerwał.
–Trzy miesiące.
–Pora na stymulację. Niech ją pan zabierze w nie bardzo bezpieczne miejsce. Ona musi się zmobilizować.
Uniosłem brwi.
–Psychiką rządzą dwie armie, by tak rzec. Hufce porządku i hordy chaosu. Porządkowi to mechanizmy obrony osobowości. Pilnują, by nic się nie zmieniło.
–Siły zachowawcze…
–Hordy chaosu to dynamizmy rozwojowe. Dążą do zmian, które, jak pan zapewne wie, następują w wyniku cząstkowych dezintegracji.
–Żeby zbudować coś nowego, trzeba zniszczyć przestarzałe?
–Dokładnie tak. Niech ona poczuje zagrożenie, niech się z czymś zmierzy, wtedy pokaże, na co ją stać.
–No dobrze, lecz…
–Anna jest sukcesem – wszedł w słowo. – Wszystko z nią jest w porządku. Ale oprócz rzeczy, które dotychczas poznała, musi nauczyć się żyć. Nie ma lepszego nauczyciela od zwykłych relacji i codziennych wydarzeń. – Przetarł oczy – Ze smutkiem, bo pana polubiłem, proszę o wprowadzenie żelaznej zasady: ze mną kontaktuje się pan wyłącznie w przypadkach… nazwijmy je medycznymi, czyli wtedy, gdy będzie się działo coś sugerującego, że w jej mózgu szwankuje jakiś układ. Niech pan mnie traktuje jako rodzaj pogotowia neurologicznego. Wszystkie pozostałe problemy powinien pan omawiać… z nią.