Текст книги "Gamedec 01: Granica rzeczywistosci"
Автор книги: Przybylek Marcin
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 11 (всего у книги 17 страниц)
–Takie jest życie. Im człowiek starszy, tym rzadziej robi to, co lubi, a częściej to, co musi.
–Filozof się znalazł! Przecież sam mnie w to wpakowałeś!
–Zdobądź narzędzia władzy, a ja wykonam twoje prośby.
–Kabotyn!
Motomb wyraźnie się uśmiechnął. Błysnęły stalowe imitacje zębów.
–Do roboty!
Wypalenie niewielkiej dziury w dachu zajęło mu mniej niż trzydzieści sekund.
Wyłączenie kamer i czujników załatwił w międzyczasie. Prześwietlił budynek na kilka sposobów. Wszystko to widziałem na własne cyfrowe soczewki. Zsunąłem się po linie, którą wystrzelił z jednej z licznych kieszeni na korpusie.
Ujrzałem półprzezroczysty napis:
Jesteś na terenie wroga. Powodzenia.
–Dowcipniś się znalazł – wyszeptałem.
–Przed tobą poprzeczny korytarz. Skręć w lewo – usłyszałem jego głos. – Aha, i bądź cicho. Wychynąłem zza węgła i zamarłem. W moim kierunku szedł strażnik. Luzaczek. Kamizelka kuloodporna, wizjery na oczach, samoczynny karabin plazmowy w kaburze. Pancerne buciory ważyły po dwa kilogramy każdy. Pozostałem na wdechu.
Nie widzi cię. Ufa, kretyn, elektronice. Ale usłyszeć może, chociaż wzmocniłem szumy. Nosa też mu nie zatkam, więc się nie poć.
Miałem ochotę zdzielić doradcę w elektroniczny łeb.
Minie cię i pójdzie prosto, potem skręci i będziesz miał ohoio trzydziestu sekund na dobiegnięcie do windy. Po cichu.
Uzbrojony osiłek minął mnie w odległości metra i oddalił się spokojnym krokiem. Liczyłem sekundy Zdawały się długie jak życie kwiatów. Odetchnąłem dopiero, gdy zniknął za zakrętem.
Ruszyłem. Płaszcz, choć zrobiony z miękkiego syntetyku, niemiłosiernie szeleścił. W windzie oparłem się o lustra i ciężko dyszałem.
–Które piętro?
–Minus dziesięć. Archiwa.
Wcisnąłem klawisz.
–Tam jest dwóch drabów – usłyszałem głos. – Pestka.
–Może dla ciebie. Włącz mi minimapę i prześwietl te cholerne ściany. Niech też coś widzę!
–Och, przepraszam. Już się robi…
Dookoła rozjarzyły się półprzezroczyste płaszczyzny i linie znaczące mury, przepierzenia, rury drzwi, meble…
–Kabelki i kanalizację możesz usunąć.
–Za duży gąszcz? – zgodził się Pete. – Strażników podświetlę na czerwono.
–W jakim widmie to skanujesz?
–Coś blisko promieni kosmicznych.
–A umiesz śpiewać?
Odpowiedział mi chichot. Humor mnie opuścił, gdy usłyszałem gong. Ledwo wychynąłem z windy, drogę zagrodziła laserowa zapora. Pięć poziomych ostrzy.
–Panie wypolerowany – szepnąłem. – Ma pan radę na to?
–Też je widzisz? To dobrze. Czekaj. Zablokować to ja umiem prawie wszystko, ale żeby wyłączyć, na to potrzeba czasu…
Czerwone sylwetki strażników świeciły gdzieś w oddali. Miałem wrażenie, że oddziela mnie od nich co najmniej dziesięć rzędów ścian. Zaznaczone jaśniejszym kolorem kamery kręciły się w powolnym tańcu, byłem jednak pewien, że mnie nie widzą. Pete z pewnością nadawał im sekwencje z pustym pomieszczeniem.
–Nie mogę wyłączyć – odezwał się. – Przyłóż kciuk do czytnika.
–Wyzwolę alarm!
–Odczyta twoje linie jako nie twoje.
–A znasz inne?
–Są w banku danych. No dalej.
Zawahałem się.
–Pete. Jeszcze mogę stąd wyjść. Jeśli popełnisz błąd, moje szanse spadną do zera.
Odpowiedziało mi milczenie. Po chwili usłyszałem spokojny głos.
–Jestem prawie pewien, że się uda. – Prawie?
–Mój organiczny mózg nie jest w stanie uwzględnić wszystkich zmiennych. Niedługo to się zmieni. – Dzięki za pocieszenie.
Odetchnąłem, przypomniałem sobie skrawki dotychczasowego życia, podszedłem do sensora i przyłożyłem palec. Klingi zamigotały i znikły.
–Brawo! Teraz prosto i… A zresztą zaznaczę szlak na żółto.
Podłoga zmieniła zabarwienie. Szedłem zdecydowanie i tak cicho, jak potrafiłem.
Dobrze, że założyłem te zamszowe buty.
–Pamiętasz o kamerach?
Pamiętam.
Zerknąłem na minimapę. Byłem w połowie drogi do drzwi skarbca. Niepokojąco blisko pulsowały dwie czerwone kropki.
–Ci strażnicy też mają na oczach sensory?
Tylko soczewki. Ale to wystarczy, żeby zmienić twój wygląd.
Zaniepokoiłem się.
–Jak to wygląd? Nie znikniesz mnie?
Jest szkopuł. Otwierają wrota, wkładając jednocześnie dwie karty w konsolę i wstukując kod. Nie zrobią tego ot, tak, bez przyczyny, dla nikogo. Będziesz musiał ich przekonać.
Zatrzymałem się. Pot wystąpił mi na czoło.
Przyspieszyło ci serce.
–Czyś ty zwariował?! – wysyczałem.
Mówiłem, że po wniknięciu w strukturę wroga mój wygląd byłby mało przekonujący. Nawet gdybym go zmodyfikował w przypadku kontaktu z zasoczewkowanymi, nie mógłbym nikomu uścisnąć ręki. Wykrywacze metalu piszczałyby na każdym kroku. Byłeś mi potrzebny głównie ze względu na taką właśnie ewentualność.
–Och, dzięki, że dopiero teraz mi mówisz.
Zaoszczędziłem ci stresu.
Miałem ochotę powiedzieć „nie idę", zawrócić, obrazić się, wypiąć się na całą akcję, byłem wściekły że mną manipuluje i traktuje jak narzędzie. Mimo to czysta ciekawość pchała do przodu, a ambicja nie pozwalała na dziecinne dąsy. Ruszyłem.
Brawo!
Kytes stosuje zasadę marchewki? Niezależnie od okoliczności miło było przeczytać pochwałę. Doszedłem do zakrętu. Za rogiem błyszczały wrota archiwum. Przy rzęsiście oświetlonym panelu podsypiało dwóch cerberów.
–Jak wyglądam?
Biały fartuch, okulary, brunet, ostre rysy. Nazywasz się doktor Marcus Ogilvy, maksymalny poziom dostępu. Nie powinno być problemów.
–Skąd znasz gościa?
Znalazłem w bazie danych. Wybrałem go, bo to właśnie on złożył mi propozycję…
–Czyli jesteśmy w domu.
Wychynąłem zza zakrętu. Draby poderwały się i patrzyły na mnie zdziwionym, oszukanym przez elektronikę wzrokiem.
–Spocznij, cymbały, dlaczego drzemiecie?!
–Panie… doktorze, jest trzecia nad ranem…
–Nazwisko?
–Przecież pan wie, O'Hara… Dlaczego tak późno?
–Otwieraj, nie gadaj.
–Ale przecież – odezwał się drugi – potrzebna jest autoryzacja doktora Alberiha…
–Pan przeziębiony? – wtrącił O'Hara – Jakiś głos inny…
Ciut go zmodyfikuję. Patrz, stresuje się.
Wyświetlił wnętrza ich ciał. Serca łomotały jak szalone.
Są między miotem a kowadłem. Widocznie znają tego Ogilvy'ego od bardzo złej strony. Nie zwracaj uwagi na zdanko o głosie. Ma tylko odwrócić twoją uwagę.
Postanowiłem zaszarżować.
–Ty się, kurwa, nie interesuj moim przeziębieniem! A ty – spojrzałem na drugiego – chwytaj walktel i dzwoń do Alberiha. A jak cię opierdoli i się rozłączy, to opierdolę cię ja! I też odłączę, tyle że od roboty!
Udałem, że patrzę na nadgarstkowy walktel. Skoro Ogilvy piastował takie stanowisko, musiał być bogaty. Miałem nadzieję, że w moim imidżu nie zabrakło urządzenia.
–Swędzi pana tamta próba? – podlizywał się żołnierz.
Zabrakło. Ale dowiedziałem się czegoś nowego. – Liczę do pięciu…
–Ta chrypka pewnie dlatego, że pan za długo w laboratorium siedzi. – Strażnicy włożyli karty. – Te wszystkie bakcyle muszą wyłazić z pojemników.
–Raz…
–Już, zaraz, panie doktorze – wystukiwali kod. – Nie wierzę, że są w stanie je utrzymać.
–Dwa…
–No.
Wrota westchnęły Odwróciłem się i śmiało wmaszerowałem w ciemne wnętrze.
–Gdzie włącznik? – szepnąłem.
Światło zaraz samo się zapali. Aleś dał popis.
Wszedłem między rzędy stalowych szaf.
Powiedzieli coś bardzo ciekawego.
–Zgadzam się. Odszukaj dział mikrobiologiczny. Na minimapie rozjarzył się sektor. Gdy do niego dotarłem, przyjrzałem się napisom na drzwiczkach: „Klebsiella species, czwarta generacja", „Proteus species, odmiany o podwyższonej zjadliwości", „Staphylococcus aureus lethalis"…
–Czy to nie wygląda jak zbrojownia? – spytałem.
–Tak jakby – usłyszałem głos.
Czytałem dalej: „PicoDNAvirusy", „PicoRNAvirusy", „Stadia beta", „Postacie gotowe", „Marketingowe plany zakażeń"…
–Marketing zakażeń?!
–No i, bracie, muszę to powiedzieć. Bingo! Przyłóż kciuk.
–Mam linie Ogilvy'ego?
–Postaram się.
Drzwiczki usunęły się w bok. Przyjrzałem się minidyskom. „Wykresy zakażeń wirusowych", „Biznesplan epidemii pneumokokowych na rok 2177", „Studia porównawcze zjadliwości modyfikowanych drobin prionowych"…
–Szkoda czasu – odezwał się Pete. – Wkładaj je po kolei do walktela. Zrobimy kopie.
Rozejrzałem się za miejscem do siedzenia. Nieopodal stało podświetlone biurko. Wsunąłem pierwszy dysk. Resztę położyłem na blacie. Pasek kopiowania, wyświetlany przed oczami, powoli wspiął się do stu procent. Włożyłem następny.
Kytes zdradzał niecierpliwość.
–Zobacz, co było na tym pierwszym! Otworzyłem plik. Ujrzałem młodą, kobiecą twarz objaśniającą wykresy:
–Jak dobrze wiemy, sezony zachorowań, podczas których znacząco wzrasta sprzedaż medykamentów, są niekontrolowalne. Jeżeli zimą średnia temperatura nie schodzi poniżej pięciu stopni Celsjusza, a takie zimy są najczęstsze, spada liczba infekcji górnych i dolnych dróg oddechowych. Mikroorganizmy, choć mają naturalną zdolność mutacji stymulowaną przez środki higieny osobistej oraz antybakteryjne i antygrzybicze preparaty czyszczące, nie utrzymują jednak tempa rozwoju, które zadowoliłoby rosnące potrzeby firmy. Dlatego mikrobiologiczne laboratorium opracowało plan emisji ściśle wyselekcjonowanych szczepów bakterii, wirusów, prionów, grzybów i nanobotów, które w istotnej mierze zwiększą popyt na preparaty z rodzaju nanopenicylin, untermakrolidów, hipercefalosporyn ósmej generacji oraz nanoleków…
Pojawił się znacznik zakończenia kopiowania. Włożyłem następny dysk i wróciłem do wykładu.
–Fakt, że wypuszczamy mikroby wyhodowane we własnych laboratoriach, daje nam przewagę nad konkurencją, ponieważ dokładnie znamy ich antybiotykowrażliwość, nie musimy badać i dociekać. Przedstawiciele terenowi są w stanie udzielić fachowej porady lekarzom. Dzięki temu wzmacniamy profesjonalną więź z preskrybentami, udowadniamy rzetelność usług dostarczając doskonałych preparatów w przystępnych cenach. Zapasy niewykorzystanych rodzin bakcyli nastrajają optymistycznie. Według wstępnych wyliczeń Pharma Nanolabs nie powinny się troszczyć o poziom sprzedaży do roku… Kolejny dysk został skopiowany. Wymieniłem krążki.
–A oto szczegóły…
–Torkil? – w głosie Kytesa było zaniepokojenie. – Zwiewaj. Zwiewaj, aż wiatr wyrwie ci włosy. Ludzie, którzy nas śledzili, zasugerowali laboratorium, by strażnicy zdjęli soczewki.
Zerwałem się na równe nogi.
–Zabierz dyski. I zasłoń twarz.
Wyciągnąłem spod pachy starego plazmowego firebirda.
–Do nikogo nie strzelaj!
–Ale do czegoś mogę?
Rany boskie!, przemknęła myśl. A jak to nie Peter? Zaufałem stalowej kukle bez twarzy! Wypadłem na korytarz. Strażnicy właśnie sięgali do oczu.
–Panie doktorze! – krzyknął O'Hara. – Chwileczkę!
Rzuciłem się do ucieczki.
–O rany! – usłyszałem za plecami. – To nie on!
–Pokaż, co z tyłu! – krzyknąłem do Kytesa. Pojawiło się małe okno. Wsunąłem lufę pod lewą rękę i oddałem dwie salwy w ściany.
Plazmowe gluty wyrwały grudy plastiku i tynku. Podniósł się kurz. Strzeliłem jeszcze kilka razy.
–Zmienili kody! – krzyknął Kytes. – Laserowa bramka!
Rozpędziłem się i przypomniałem sobie, jak kiedyś, podczas kursów aikido przeskakiwałem nad wyprostowanym mężczyzną mojego wzrostu. Potnie mi fałdy płaszcza! Wybiłem się. Koło prawego ucha usłyszałem wibrujące świśnięcie. W ścianę obok windy uderzył jakby ognisty meteoryt. Strzelają do mnie! Poły ukochanego trencza zostały po drugiej stronie bariery Dobrze, że mi butów nie przycięło. Kolejna wibracja po lewej stronie. Podłoga o niecały metr przede mną zamieniła się w miejsce wykopalisk. Przewrót nie wyszedł jak dawniej. Boleśnie otarłem grzebień łopatki i krzyż.
–Otwieraj! – krzyknąłem do Pete'a.
Odwróciłem się plecami do kierunku biegu i wypaliłem kilkanaście razy w ściany, sufit i podłogę. Ochroniarzy zasłonił biały obłok. Nie mają soczewek, więc mnie nie widzą! Upadłem na kolana i przetoczyłem się w szczelinę drzwi. Wrota zamknęły się w tej samej chwili, kiedy dwie postacie wyprysnęły z obłoku kurzu. Nie są samobójcami. Sprytne chłopaki. Niby gonią, ale nie tak gorliwie, by dać się zabić. Może jednak miałem jakieś szanse.
Rozejrzałem się. Do szybu na różnych poziomach zbliżały się czerwone pajacyki.
–Dojedziesz na sam szczyt – usłyszałem Pete'a. – Jeszcze kontroluję część ich elektroniki, ale ktoś z drugiej strony bardzo szybko się uwija. Mają dobrego programistę.
–Dzięki za pocieszenie. Nie udałoby ci się wyciąć dziury nad windą?
–Za długo. Szyb, a zwłaszcza jego szczyt, ma wzmocnioną konstrukcję. W końcu to dźwig. Spojrzałem w górę. Na dachu majaczyła robocia sylwetka.
–Widzę cię – szepnąłem. – Przyspieszyło ci serce. Roześmiał się.
–Ja też cię kocham. Strażnik przed windą nie zdjął słuchawek. Na pół sekundy przed otwarciem ogłuszę go, a ty zdziel go w szczękę. Potem w potylicę i chodu do dziury.
Napiąłem mięśnie. Odezwał się gong. Za rozsuwającymi się płaszczyznami usłyszałem gwałtowne poruszenie. Mężczyzna zaciskał dłonie na uszach. Dlaczego ludzie są tacy głupi? Hałas ma w bębenkach, a zamyka oczy Walnąłem go w twarz. Lekko się zatoczył, ale nie upadł. Przestraszyłem się. W starciu bezpośrednim miałem niewielkie szanse, o pojedynku kowbojskim nie wspominając. Spojrzał z nienawiścią. Błysnęła lufa karabinu. Wypaliłem długą serię pod nogi. Musiał się zasłonić przed płonącymi odpryskami. Wyskoczyłem w powietrze i kopnąłem go grzbietem stopy w to samo miejsce, w które uderzyłem pięścią. Tym razem głucho stęknął i upadł. Przepraszam. Mam nadzieję, że masz dobrego lekarza. Hm… do którego nie przychodzą przedstawiciele Pharma Nanolabs.
–Szybciej! – krzyczał Kytes.
Na minimapie dostrzegłem tuzin czerwonych punktów. Rzuciłem się w znanym mi już kierunku.
–Ciebie wciąż nie widzą? – spytałem w powietrze.
–Jeszcze nie. Ale to kwestia sekund.
Uchyliły się sąsiednie drzwi z oznakowaniem: „Wyjście awaryjne". Uderzyłem w nie barkiem, przewracając znajdującego się za nimi ochroniarza. Kopnąłem go w nerkę. Zawył. Nie jestem rzeźnikiem! Miałem nadzieję, że go nie uszkodziłem. Ostrzelałem podłogę i ściany Kurz. Chwyciłem linę. Gdy mnie wciągało, modliłem się, żeby nikt nie skrócił mnie o nogi.
Pete mało nie wyłamał mi ramion, kiedy startował. Chyba ze trzy G! Czułem, jak więzadła, ścięgna i mięśnie wydłużają się, próbując utrzymać w całości nieomal trzystukilogramowe ciało.
–Kytes! Zlituj się! – wychrypiałem.
Zaraz zwolnię.
Przyspieszenie minęło. Nie czułem ulgi. Coś sobie nadwerężyłem. Ból w barkach nasilał się. Nie wytrzymam!
Pamiętaj. Ból jest tylko informacją.
Chyba nigdy nie pojmę, jak on to robił. Skupiłem się na kontroli udręki. Wdech, wydech, wdech, wydech. Podmuchy wiatru zdawały się działać jak narkotyk. Cierpienie trochę ustąpiło. Czy za każdym razem, gdy go spotkam, będzie bolało? Gwałtownie skręcił. Między obojczykami rozjarzyła się błyskawica tortury. Odebrało mi dech.
Ścigają nas.
Dobrze, że mnie nikt nie widział. Otworzyłem usta, zacisnąłem oczy, łzy pociekły po policzkach i tak bezgłośnie łkałem, gdy stalowy potwór wykonywał szalone wiraże.
Ocknąłem się w fotelu pojazdu. Spojrzał na mnie. Miałem wrażenie, że ruchoma twarz wyraża współczucie.
–Masz naderwane ścięgna i więzadła obu stawów barkowych. Lekko wywichnięty prawy obojczyk. Spore stany zapalne po obu stronach mostka. Niewielkie uszkodzenie w okolicy łopatki. Mikrourazy prostowników grzbietu. Wylew w okolicach krzyża. I… dawno nie robiłeś siku.
–Dzięki… panie… doktorze – wyjąkałem. – Masz coś na ból?
Skrzywił się.
–Tylko moją metodę.
Powrót pamiętam jak przez mgłę. Miałem gorączkę. Chyba mu doradziłem, żeby jechał do Pauline. Pomysł wydawał się sensowny: lokacja Kytesa była spalona, mojej nie chciałem narażać, a ona i tak pracowała dla Novatronics. Przyjęła mnie najczulej, jak potrafiła. Naszpikowała prochami i ułożyła w łóżku. Ostatnie słowo, jakie usłyszałem, wyszło z metalowej gardzieli Pete'a:
–Bohater…
Transmisja z przeniesienia duszy Kytesa okazała się wielkim medialnym sukcesem. W ciągu godziny do siedziby Novatronics nadeszło z górą siedem tysięcy zapotrzebowań. Następne tyle dotarło po upływie doby.
–Ciekawe, dlaczego nie wszyscy? – patrzyłem na unieruchomione ręce i zwoje kolorowych rurek odżywiających sponiewierane ciało. Nienawidziłem szpitali.
Na twarzy androida pojawił się wyraz zastanowienia.
–Niektórzy liczą na bezmózgi.
–Pauline – zwróciłem się do brunetki – co to właściwie są te bezmózgi?
–Czekam na nie od kilku lat. Klony wyhodowane z tkanek dawcy, pozbawione mózgów.
–To możliwe? – zdziwiłem się.
–Na razie nie. Za dużo zależy od regulacji neurohormonalnej – pokręciła głową. – Nie wiem, kiedy uściskam Konona.
–Uściskasz go w Brahmie – odezwał się milczący dotąd Harry.
–Zaakceptuję jego formę życia tylko pod warunkiem, że sama zostanę zoenetką.
–Nie mówisz poważnie – obruszyłem się. Spojrzała na mnie jak na kogoś niedorozwiniętego. – Dopóki nie będziesz miał dziecka, nie zrozumiesz, czym jest rodzicielska miłość.
Zaschło mi w gardle.
–Myślałem, że my… – niespokojnie spojrzałem na słuchaczy.
–Nie podoba ci się już enpecka?
Ubodła mnie do żywego. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Wypunktowanie różnic między człowiekiem a programem wydawało się bezcelowe. Przecież je znała. Na jej ramieniu położył kosmatą łapę Lee Roth. Diabeł z koszmaru.
–A ty znasz różnicę między psychiką sztuczną i żywą?
Wytrzeszczyłem oczy Miałem nadzieję, że go nie słyszą.
–Skoro Novatronics potrafi skopiować mózg i psychikę, tu znaczy, że potrafi też stworzyć sztuczną duszę. Nawet jeśli na razie idzie na łatwiznę i tego nie robi, jest tylko kwestią czasu, kiedy twoja Ann Sokolovski stanie się równie skomplikowana co ty. Powiem więcej. Gdyby jakaś modelka zgodziła się na sklonowanie bezmózga, który przyjąłby dibeka, Ann mogłaby…
–Stać się człowiekiem?
–Cokolwiek to znaczy.
–Z kim ty rozmawiasz? – Pauline patrzyła okrągłymi oczami. Henry również. Kytes uniósł kanciaste brwi.
Zmieszałem się. Demon znikł.
–To przez prochy… Peter, trzeba ujawnić te dane – zmieniłem temat.
Jego twarz pozostała nieruchoma.
–Nic nie ujawnimy Nie wyrzuca się asa, jeśli atak nie przyniesie korzyści. Oni nie pozbyli się atutu i my też tego nie zrobimy.
–Ale ludzie. Ludzie będą chorować.
–I się leczyć. Nie naruszymy tej równowagi. Chyba że rozgrywka rozwinie się dalej.
Spojrzałem na niego uważnie. Fragmenty układanki złożyły się w całość.
–Akcja była zaplanowana. Nie improwizowana. Dokładnie wiedziałeś, dokąd lecimy i po co. Przytaknął.
–Jesteś agentem Novatronics. Stąd twoje nadzwyczajne wyposażenie i determinacja, by „kontratakować". Nie robiłeś tego dla siebie, bo pieniądze z zawodów Goodabads są tylko częścią twojego uposażenia.
Wychwyciłem ledwie zauważalne potwierdzające gesty Harry'ego i Pauline.
–Znowu zostałem wynajęty przez firmę, w której wszyscy, zdrajcy, pracujecie.
Milczenie.
–Przypuszczam, że ta klinika także do niej należy, bo inaczej nie moglibyśmy swobodnie rozmawiać. Przełknąłem ślinę. Trudno było znieść ciszę.
–Jak wyzdrowieję, to was zamorduję. Zamknąłem oczy. W świecie snu czekała female version z dwoma księżycami odbitymi od rogówek.
11. Mrok.
Zerknąłem na wskaźnik naładowania broni. Dwadzieścia strzałów. Pot spływał po skroniach. Stalowa rączka fotonowej fuzji parzyła rozognione zagięcie między kciukiem a palcem wskazującym. Każdy oddech był bolesnym błaganiem o koniec. Szmer za plecami. W moim jęku, gdy obracałem się na pięcie i przykucałem, składając do strzału, brzmiała desperacja człowieka zmęczonego nieustającym strachem. Fioletowe smugi energii rozdarły zombiego na strzępy, parujące resztki bryznęły na ekrany centrum dowodzenia. Na tej stacji nie ma żywej duszy! Za pancernymi szybami czernił się lodowaty kosmos. Nadstawiłem ucha. W pobliżu szumiała stacja respawnu. Jeśli do niej dotrę, mam szansę na regenerację! Ruszyłem na zgiętych nogach. Nie byłem w stanie opanować drżenia kolan. „Stan energii 30%". Ominąłem plamy brunatnej mazi i wychynąłem zza plastikowej ścianki. Szlag! Natychmiast się schowałem. Kamera! Muszę w nią trafić! Rzut oka na stan baterii pistoletu. Siedemnaście. Bogowie, prowadźcie moje ramię, Za plecami pękła świetlówka. Napiąłem mięśnie. Dreszcz śmierci przebiegł po kręgosłupie. Głuchy pomruk i ledwie słyszalne gulgotanie mogło zapowiadać tylko jednego stwora: świerzbołaza. Rzuciłem się w bok, mając nadzieję, że ruchu nie zarejestruje urządzenie optyczne. Niestety dosłyszałem charakterystyczny przyspieszony pisk. Odwróciłem się do potwora. Cały korytarz wypełniał brunatny robal, który jakby uprzejmie zapraszał do okrągłej paszczy, okolonej setką jadowitych kolców. To chyba koniec!
–Masz e-mail, masz e-mail – oznajmił kobiecy alt, gdy przetaczałem się po desce rozdzielczej. Wykonałem gest pauzy. Świat znieruchomiał: świerzbołaz właśnie unosił przednią część glutowatego cielska, szykując się do ataku, a do pomieszczenia wbiegali trzej zombi, którzy usłyszeli alarm wywołany przez kamerę. Przyjrzałem się korytarzowi w oddali. Tam rzeczywiście był respawn. Otworzyłem okno poczty. W powietrzu zamajaczył list:
Szanowny Panie, z pewnością słyszał pan o grze Mrok i nagrodzie, jaką ufundowali twórcy za rozwiązanie zagadki. W zamian za pomoc oferujemy część łupu. Czekamy jutro o godzinie 11.00 w portalu gry. Z góry dziękujemy za pomoc.
Pozdrawiamy
Fear Walkers
Uniosłem brwi. Zapowiadało się normalne zlecenie: jacyś gracze napotkali zbyt skomplikowany problem i postanowili poprosić o pomoc gamedeka. Stęskniłem się za zwykłą robotą. Jeszcze raz zlustrowałem centrum operacyjne piątego poziomu stacji kosmicznej Raven Heart: potwór na co najmniej dziesięć strzałów i trzech gości po dwa. Pozostaje jeden ładunek na pudło… A nie, bo jeszcze kamera. Przełknąłem ślinę. Zmęczony jestem. Zostawię to na później. Otworzyłem okno sejwu. Zgrałem stan i wylogowałem.
–Stacja Raven Heart żegna – oznajmił grobowy głos, gdy oddalał się kompleks kosmiczny – See you again – dodał bas. Obraz bazy zakryły odkształcające się sylwetki potworów. – That is… if you dare…
Znalazłem się na głównej stronie. Rozejrzałem się dookoła. Półprzezroczyści gracze zapoznawali się z regułami, dyskutowali, omawiali strategie. Włączyłem dyspozycję rewitalizacji. Zalała mnie czerń, widziałem jedynie poziomy pasek wypełniający się zielenią. Gdy wskaźnik dotarł do stu procent, poczułem swoje ciało. Odetchnąłem znajomym zapachem apartamentu.
Zsunąłem kask i usiadłem na łożu. Za szklaną taflą rozpościerała się nocna panorama Warsaw City. Z perspektywy Cotomou, dzielnicy, z której wyrastał mój linowiec, miasto wyglądało bardzo okazale. Wypiąłem nanowtyczkę doprowadzającą do ciała niezbędne substancje odżywcze. Zasobnik przymocowany do zaczepu łoża był niemal pusty. Otrząsnąłem się i rozpiąłem kombinezon. Grałem niemal cztery doby. Poczułem ucisk na pęcherz i odbyt. Gamepill przestał działać. Jeszcze godzina i naluszka byłaby niezbędna.
Rankiem zajrzałem do informatora. Mrok nie był grą typu MNRPG, czyli Multiplayer Net Role Playing Game. Był w zasadzie singlem podobnym do tego, w którym przebywałem dzień wcześniej. Gra wymagała obecności czterech osób w trybie współpracy. Takie zabawy zajmowały niszową pozycję, większość uczestników wybierała wielkie światy z tysiącami żywych postaci. W tytułach podobnych do Mroku czy Raven Heart liczyło się nie tyle środowisko i mnogość możliwości, co pomysł i intryga.
Na oficjalnej stronie informowano, że dla pierwszego zwycięskiego teamu firma Safe House Electronics ufundowała pojazd osobowy marki Tossan Lambda oraz pięć tysięcy kredytów. Wzruszyłem ramionami. Pneumobilu nie potrzebowałem, zwłaszcza że Lambda była młodzieżowym modelem bez opcji lotu w stratosferze, a zlecenia za pięć tysięcy dawno przestały mnie interesować. Ale… wciąż lubiłem grać.
Portal wyglądał niewinnie. Spokojna muzyka, nastrojowe alpejskie widoczki. Wśród tłumu eterycznych postaci dostrzegłem dwie dziewczyny i chłopca. Instynkt podpowiedział, że to oni. Odmłodzeni staruszkowie albo przyjdzie mi niańczyć dzieci. Wzruszyłem ramionami i podszedłem do nich. Fear Walkers? Dosyć szumna nazwa jak na trójkącik.
–Specjalizujemy się w horrorach. Ostatnio skończyliśmy System Shock XXI, Shadows Beneath i Hellside. – oświadczył blondyn, nad którym majaczył napis „David".
Ciekawe, dlaczego „ostatnio"? Czyżby lamerzy udający weteranów? A co z wcześniejszymi Contorted Bodies, Haunted Mansions czy choćby Raven Heart? Na ich miejscu pochwaliłbym się wszystkimi osiągnięciami.
–Naprawdę pan się zgodził? – brunetka o imieniu Gabrielle, jeśli wierzyć wirtualnym napisom, zacisnęła pięści w geście radości.
–Jesteśmy bardzo szczęśliwi – potwierdziła ruda Steffi. – Sam Torkil Aymore z virtuality show!
–Mówiłem wam? – odezwał się chłopak. – Forsa zwabi każdego!
–Za pozwoleniem – wtrąciłem – pieniądze nie były motywem. Po prostu lubię grać, a Mroku nie znam.
–Nie chce pan swojej części nagrody? – spytała Gabrielle.
–O nie, musicie mi zapłacić. Inaczej to niemoralne. – Szkoda czasu na rozmowy. – David prawdopodobnie był przywódcą stadka. – Przejrzyjmy reguły i wchodźmy.
Według opisu obszar gry obejmował dom z otoczeniem. Na uczestników czekała tajemnica do rozszyfrowania. Aby zdobyć nagrodę, wszystkie osoby z drużyny musiały „przeżyć". W rozgrywkę zaimplementowano uczucie głodu, potrzeby fizjologiczne i sen. – Po co? – skrzywił się Dave.
–Nie pójdziesz z koleżanką do toalety – uśmiechnąłem się z udawanym żalem. – Samotność potęguje lęk. Gdy zechce ci się pić, powędrujesz do kuchni również bez towarzystwa. Zmorzy cię sen, więc położysz się do łóżka. Strach w ciemności jest bardziej realny.
Na modrym niebie świeciła centralna gwiazda naszego systemu planetarnego, rozsiewając niewidzialne promienie, od których brązowieje skóra. W oddali majaczyły sine granie gór. Śnieg trzeszczał przy każdym kroku.
–Zima? – Krucze włosy Gabrielle połyskiwały odbitym błękitem nieba.
–Szybciej zapada zmrok! – zaśmiał się złowieszczo David. Okoliczne świerki odbiły spłaszczony rechot.
Zaciągnąłem się krystalicznym powietrzem.
–Ostatni raz widziałam śnieg trzy lata temu. – odezwała się cicho Steffi.
–Gdzie? – odwróciła głowę Gabrielle.
–Byliśmy na wakacjach w okolicach koła podbiegunowego.
–Raju, ale fajnie, wakacje z przygodami! – rozochocił się David.
–Zimowisko! – brunetka klasnęła w dłonie.
–Ciekawe, czy będzie dobre żarcie? – Chłopak przystanął, pochylił się i ulepił śnieżkę.
Na końcu drogi, pośrodku niewielkiej polany, stał wyniosły dom. Połyskliwe kasztanowe dachówki, beżowy tynk, modrzewiowy płot. Okna odbijały mroźny szafir nieba.
Kamienne schody prowadziły do szerokich czarnych drzwi o wyokrąglonym szczycie. David pierwszy dostrzegł pęk kluczy wiszący na ozdobnym miedzianym haku. Spinał je chromowany pierścień. Wśród cyfrowych ostrzy połyskiwał mosiężny brelok. – Daj – wyciągnąłem rękę.
–Specjalista przy pracy – zachichotał do dziewczyn, wręczając mi klucze.
Włączyłem nagrywarkę. Wyostrzyłem brzegi obrazu.
–Dzień zero, godzina… – rzut oka na chronometr -…jedenasta trzydzieści, gra Mrok. Wchodzimy do domu, który jest przestrzenią rozgrywki. Klucze… – zrobiłem najazd na obiekt. – Przy nich wisior… – Przedstawiał reprodukcję słynnej ryciny Leonarda da Vinci: koło z symbolem człowieka wpisanego w kwadrat i okrąg. Z pewną modyfikacją. Zamiast ludzkiej twarzy wyryto ohydnie uśmiechniętą głowę rogatej bestii. – Rewers… – obróciłem medalion. Tylko napis: „Mrok". – Gracze – skierowałem wzrok na towarzyszy. – Steffi… – rudowłosa piękność delikatnie się uśmiechnęła. – Gabrielle… – brązowooka brunetka obnażyła zęby jak do zdjęcia w żurnalu – oraz przewodnik David… – Młodzieniec skinął poważnie głową. – Od tej pory nagrywam bez przerwy – uprzedziłem ich. – Każdy szczegół może mieć znaczenie. Możesz otworzyć. – Podałem blondynowi metalowy pierścień.
Odszukał właściwą klingę i wsunął do czytnika. Usłyszeliśmy śpiewny dźwięk walktela. Chłopiec sięgnął do kieszeni. Założyłem okulary.
–Wy też włóżcie – poradziłem kobietom. – Davidzie, włącz wspólny odbiór.
–Mogę się połączyć?
Skinąłem głową. W trójwymiarowym oknie generowanym przez urządzenie komunikacyjne, widocznym przez nasze okulary, pojawiła się poczciwa twarz gosposi.
–Dzień dobry państwu. Tak jak się umawialiśmy, pokoje są przygotowane, łóżka pościelone, ciepła woda bez ograniczeń, spiżarnia i lodówki pełne. Pobyt opłacony do jutra, do godziny ósmej. Życzę miłego wypoczynku!
–Bardzo dziękujemy – odezwał się zbity z tropu David.
–Aha – uśmiechnęła się i zmrużyła oczy. – Bądźcie ostrożni.
–Co pani ma na myśli?
–Ważne, co ty masz na myśli, chłopcze. Gospodyni odwróciła się i zniknęła w mroku. Chociaż nie jestem podatny na sugestię, poczułem lekki dreszcz. A może po prostu zmarzłem?
W sieni, ledwo zamknąłem drzwi, oblała nas absolutna ciemność.
–Niech ktoś zapali światło – zaśmiała się nerwowo Gabrielle.
–Nie ma autoluksów? – zdziwił się Dave. Po omacku odszukałem archaiczny pstryk.
–Aaaaaa! – wrzasnęła brunetka.
Usłyszałem, jak Steffi tupie nogami. Zakryłem uszy przed przeraźliwym kobiecym piskiem. David skulił się, jakby osłaniał się przed ciosem. Nie wiedział, czego się przestraszyły dziewczyny, bo stał plecami do… lustra, które odbijało czwórkę poszukiwaczy przygód, w tym dwie pionierki spanikowane do granic wytrzymałości. Odbicie było prawie wierne, lecz zamiast naszych głów prezentowało gęby rogatych bestii. Dziwnie było patrzeć na przerażone mordy potworów. Dopiero gdy towarzyszki wypłukały hormony walki z zaalarmowanych krwioobiegów, opuściłem ręce.
–To tylko lustro – zmatowiał mi głos. – Trochę… zmodyfikowane
Kryształowa tafla bezszelestnie wsunęła się w szparę w ścianie.
–Już po wszystkim.
Zielone, fosforyzujące strzałki prowadziły przez korytarz w prawo, do kuchni.
–Ale z was strachajły – naśmiewał się David. – fotomontażu się obawiają! To pewnie rozgrzewka. A co będzie, jak zobaczycie prawdziwą, żywą paskudę? – wykrzywił twarz.
–Już widzimy – brunetka wytarła łzę stresu. Obok lodówki stała konsola z czarnym ekranem, na którym widniało jedno zdanie: „Co kryje się w mroku?"
Blondyn wyciągnął rękę do klawiszy.
–Ostrożnie – ostrzegł wysoki kobiecy głos. – Wprowadzenie nieprawidłowej odpowiedzi kończy grę. Niewprowadzenie odpowiedzi do godziny ósmej rano następnego dnia kończy grę. Wirtualna śmierć jednego z uczestników kończy grę. Zanim mnie dotkniesz, dobrze się zastanów, Davidzie.
Wydął wargi ze wzgardą maskującą zaskoczenie.
–Oto zegarki – odezwał się głos. Na blacie zmaterializowały się chronometry nadgarstkowe. – Sugeruję ich założenie.
–Ja mam dosyć – odezwała się Steffi.
–Trochę optymizmu! – lider Fear Walkers wskazał chłodziarkę. – Głodni?
Pokręciliśmy głowami.
–No to do roboty! Torkilu, prowadź!
Rozejrzałem się. Na parterze oprócz kuchni znajdowała się jadalnia i duży salon z kominkiem. Przeszedłem do głównego pomieszczenia. Fotele, sofa, zestaw holowizji. Pod oknem dziwna stalowa skrzynia. Zrobiłem zoom. Cyfrowy zamek. Na pokrywie wyryty symbol strzelby. Odwróciłem się. Schody na piętro. Drzwi do piwnicy.