355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Marek Krajewski » Głowa Minotaura » Текст книги (страница 7)
Głowa Minotaura
  • Текст добавлен: 7 октября 2016, 14:36

Текст книги "Głowa Minotaura"


Автор книги: Marek Krajewski



сообщить о нарушении

Текущая страница: 7 (всего у книги 17 страниц)

– Czemu zawdzięczamy ten zaszczyt, iż panowie z Odessy zechcieli odwiedzić nasz gród nad Pełtwią – zapytał elegancko i zawile i czekał na reakcję.

Obaj jak na komendę pokręcili głowami i zafrasowali się. Najwyraźniej nie zrozumieli.

– Uśmiechać się – powiedział słodkim tonem, lecz z naciskiem. – Dlaczego wyjechaliście z Odessy?

– U nas płocha – odpowiedział Iwan Czuchna. – U was łuczsze. My tam grali i tańczyli. A tu, do Lwiwa, przyjechali na scenę. I tu tańczyli i śpiewali. A potem tu zostali i poprosili naczalstwo Lwiwa, czy mogli zostać. No i dostali pozwoleństwo. No i tak, dwa lata tu są.

– A co tutaj robicie?

– Ot, co i w Odessie – wymawiał nazwę miasta z rosyjska: w „Odessje”. – Tańczym prysiudy, śpiewajem w „Bagateli” dwa raza w niedieli.

Z tańca i śpiewu nie żylibyście tak dobrze, pomyślał, i nie stać by was było na drogie ubrania i na dżyn u Atlasa, choć szef „Bagateli”, powszechnie znany pan Scheffer, nie należy do skąpców. Odwrócił się i zaraz miał odpowiedź na swoje pytanie. Ujrzał bowiem kilku mężczyzn, dla których niewielkim wydatkiem byłoby utrzymywanie tych wschodnich królewiczów.

– A w Sylwestra też tańczyliście w „Bagateli”?

– Kiedy? – Grawadze najwyraźniej nie zrozumiał.

No tak, pomyślał Cygan, u Sowietów to tylko urodziny się obchodzi. Nie mają pojęcia, że w kraju katolickim każdy dzień ma swojego świętego. Nawet ostatni dzień w roku. No nie bądź taki zajadły, zganił sam siebie, ci dwaj nie są członkami sodalicji mariańskiej.

– No, w Nowy Rok, kiedy o dwunastej pije się szampańskie! Gdzie wtedy byliście?

– Ach, szampańskie my pili na balu w „Cyganerii” -odpowiedział Czuchna. – Na którym my byli z naszymi narzeczonymi.

– Z którymś z nich? – Cygan wykonał krótki ruch głową, jakby chciał się obejrzeć do tyłu. – Który z nich może to potwierdzić?

– Nie. – Grawadze zrobił oburzoną minę. – My nie taki. My byli z diewuszkami naszymi.

– Nie okłamuj mnie, cioto! – Cygan wysunął dolną szczękę. – Bo inaczej porozmawiamy na komisariacie i wrócicie wy do tej swojej Odessy!

– My nie kłamiemy, pan połkownik. – Czuchna miał łzy w oczach. – One tiepier tańczą w „Bagateli”. Pojdiem wmiestie, pan z nimi pogada, a nawet nie wejdziemy tam, żeby wcześniej nic z nimi nie knuć.

– Tak powiadasz. – Cygan wstał, choć targała nim niepewność co do sensowności podjętej decyzji. – No to idziemy do „Bagateli”!

Powiedział to na tyle głośno, że usłyszeli to nie tylko jego rozmówcy. Kiedy wychodzili we trzech z Atlasa, odprowadzało ich kilka zazdrosnych spojrzeń i szmer głosów powtarzających wieść o najnowszym młodym przyjacielu przystojnych tancerzy.

Lwów, środa 27 stycznia 1937 roku,

godzina dziesiąta rano

Aspirant Walerian Grabski zasmucił się, kiedy wyszedł z archiwum komendy policji. Należał on do ludzi bardzo obowiązkowych, solidnych i zrównoważonych. Raz tylko w życiu opuścił go spokój – było to wtedy, gdy spotkał na swej drodze pewnego księdza katechetę. Podpadł mu kiedyś srogo za parodiowanie jego kazania rekolekcyjnego. Ksiądz, gdy przyłapał Grabskiego na tej zbrodni, stał się wobec niego surowy niczym Katon Starszy dla Kartagińczyków. Podczas gdy przymykał oczy na niewiedzę innych uczniów i promował ich wszystkich bez wyjątku tylko na podstawie własnego przekonania o ich mszalnej religijności, Grabskiego wypytywał szczegółowo o dekrety poszczególnych synodów i soborów, o poglądy Ojców Kościoła, o reformy liturgiczne i homiletyczne. Grabski uczył się tego wszystkiego na pamięć i recytował jak katarynka, ale i tak nie mógł zadowolić katechety. Po dwóch miesiącach udręki nie wytrzymał. Pewnego dnia, kiedy scharakteryzował relacje z Soboru Nicejskiego pióra Atanazego Wielkiego i Sokratesa Scholastyka, za co nie doczekał się pochwały, lecz dezaprobaty, nie wytrzymał. Podszedł do kapłana i tak go spoliczkował, że ten spadł z krzesła. W ten sposób Walerian Grabski opuścił gimnazjum klasyczne po sześciu latach nauki i omal nie trafił do więzienia. Wilczy bilet pozwolił mu jedynie na zdobycie zawodu buchaltera. Właśnie w kantorze buchalterskim na początku lat dwudziestych wypatrzył go Marian Zubik, wówczas szef referatu osobowego we lwowskiej komendzie policji. Poruszony akrybią i punktualnością buchaltera, zaproponował mu pracę w swojej jednostce. Grabski chętnie się zgodził. Potem wędrował po różnych działach, a nawet po różnych miastach, wraz z kolejnymi awansami swojego dobrodzieja. Był człowiekiem mrówczej pracy i miał szczególne upodobanie do archiwaliów. Dlatego trochę się zasmucił, kiedy – trzymając się kolejności zadań wyznaczonej przez Popielskiego – musiał zdjąć zarękawki i chroniący oczy przed kurzem daszek, opuścić archiwa policyjne i udać się na przepytywanie woźnych do internatów. Jego smutek był tym większy, że w aktach policji wszyscy mężczyźni, którzy mieli na sumieniu obyczajowe delikty, byli albo zbyt starzy na to, by udawać młodą kobietę, albo siedzieli w więzieniu, albo opuścili już dawno Lwów. Tych ostatnich było tylko dwóch i żaden z nich nie wyglądał na Cygana.

Bursa na Issakowicza była pierwszą na liście, którą precyzyjnie ułożył, począwszy od zakładów znajdujących się najbliżej gmachu na Łąckiego. Szedł powoli ulicą Potockiego i po raz nie wiadomo który gratulował sobie, że nie zdecydował się na przeniesienie do Lublina, co mu proponowano wraz z awansem. Nie oglądałby tak wspaniałych budowli – jak choćby teraz – pałacu Biesiadeckiego, stylizowanego na średniowieczną warownię – nie spacerowałby po rozległych i zadbanych parkach i nie mógłby odwiedzać swoich ulubionych lokali, ze słynną restauracją pani Teliczkowej na czele, która oferowała na śniadanie chrupiące bułki cebulaki, gotowaną szynkę z chrzanem, a skacowanemu filiżankę barszczu na „ukojenie żołądkowych humorów”.

Aspirant Grabski z żalem porzucił przyjemne myśli i zagłębił się w zadrzewioną uliczkę, gdzie stał potężny gmach bursy zwanej Domem Techników.

Pedel siedział w dyżurce, w której stała wąska kozetka, miednica i maszynka spirytusowa. Już po chwili wiadomo było, że jest charakternym, starym lwowiakiem. W odróżnieniu od właścicieli bursy, którzy dawali tu schronienie męskiej młodzieży bez względu na wyznanie czy pochodzenie, pedel nie był zbyt tolerancyjny. Z miejsca skrytykował „Rusinów zapieczonych, którym państwo daje tu spanie, a oni nic nie robią, tylko knują coś na Polskę”. To określenie nie przysporzyło mu przychylności Grabskiego, który powinien być pokazywany na wszystkich naradach komendantów wojewódzkich jako okaz całkowitej i absolutnej apolityczności, wymaganej przecież przepisami od policjantów.

Aspirant już po chwili wiedział, że pedel jest tak wrogo nastawiony do Ukraińców, że na pytanie o jakieś skrzywienia moralne na pewno odpowie, że wszyscy wychowankowie bursy tegoż pochodzenia mają wybujałą płciowość i popełniają po kilka razy dziennie grzech nieczystości. Postanowił jego wrogość wykorzystać.

– Hej, panie obywatelu! – powiedział groźnie. – A wie pan, że w tej chwili popełnia pan wykroczenie?

– A jakie to niby? – Pedel skulił się.

– Wie pan, że przed przedstawicielem prawa, właśnie tak!, przed funkcjonariuszem państwowym, sieje pan nienawiść narodowościową?

– Ja wcale nie… Jak ich nawet lubię, tych Rusinów… Niejedyn z nich to szac chłopaka!

– No, a wie pan, że ja sam jestem Rusinem? – Grabski zrobił srogą minę i założył na nos binokle.

– Nu, ja nic… Nic… – Woźny był najwyraźniej zakłopotany.

– No dobrze, dobrze, panie… panie…

– A Źrebik ja jestem, Józef na chrzcie mi dali…

– No, panie Źrebik – aspirant pogroził mu palcem – żeby mi to było ostatni raz! Niech pan nie mówi nic, tylko szczerą prawdę!

– Jawol, panie komisarzu. – Stary najpewniej służył za Franciszka Józefa, bo stuknął obcasami w swej dyżurce.

– No to teraz niech pan mi powie, bo pan to wie najlepiej, panie Źrebik. – Grabski pochylił się nad pedlem. – Jak się zachowują ci studenci i uczniowie rusińscy. I nie tylko rusińscy… Polscy, żydowscy, może jeszcze inni… Wie pan, o co mi chodzi… Dziewczynki i takie inne sprawy…

– Ja nikogo tu nie wpuszczam, panie komisarzu. – Źrebik zrobił urażoną minę. – Nikogo obcego! Jestem stary feldfebel i słucham zwierzchności!

– To bardzo dobrze, to się chwali. – Wyciągnął do pedla prawicę. – Niech uścisnę rękę tak dobrego funkcjonariusza państwowego. Ja jestem też niejako pańską zwierzchnością. Ale łagodną i wyrozumiałą…

Źrebik aż pokraśniał z zadowolenia, kiedy podawał rękę Grabskiemu, a ten szykował się do zadania trudniejszych pytań.

– No niech mi pan powie jedną rzecz. Przecież to są młodzi mężczyźni, oni potrzebują kobiecego towarzystwa, wie pan, ja w ich wieku to dnia nie mogłem wytrzymać, żeby… No wie pan…

– Panie komisarzu, myśmy to takiego w wojsku mieli, za kowala robił w Sanoku, co jak rano wstawał, to wiaderku z wodą mógł na zbóju nosić! Tak mu stał!

– No widzi pan. – Grabski roześmiał się szczerze. -Myśmy wszyscy tacy… Z niewiastami trudno, ale bez nich jeszcze gorzej…

– Ja tu zawszy mojej Mani mówię…

– No widzi pan… A tutaj te chłopaki… Żaden z nich na dziunie nie wyskoczy, bo może go nie stać, bo za drogie, prawda, panie Źrebik?

– Ni zichyr. Jedna dziunia kosztuji tyli, co niektórzy czasym na miesiąc maju…

– No to co? Zdarza się chyba, że oni… Wie pan, co mam na myśli… Muszą sobie ulżyć…

– A zdarza, si zdarza – westchnął pedel. – Nieraz to taki kolejki do wychodka, że aż strach, bo jedyn taki owaki zajął kibel na dłużyj… Nu to co un tam robi, jak nie wali kapucyna…

Aspirant przez chwilę się zastanawiał, czy zadając najważniejsze pytanie, nie odwołać się do doświadczeń wojskowych rozmówcy. Uznał jednak, że wprowadzenie typu: „Panie Źrebik, zna pan życie, no to ja pana zapytam wprost…”, może urazić starego, jeśli poczułby się posądzony o skłonności pederastyczne.

– A zdarzało się, żeby wzajemnie sobie robili zadość? – Grabski zadał najważniejsze pytanie bez wstępów. – To się rzadko zdarza, ale się zdarza…

Źrebik ku zaskoczeniu Grabskiego nie żachnął się wcale ani nie zapałał świętym oburzeniem. Jedynie ściszył trochę głos.

– A był tu taki. – Pedel spojrzał uważnie na policjanta spod nastroszonych brwi. – Wyjątkowo na kulegów zajadły. Tu nie Rusin, to rychtyg nasz ze Zdołbunowa. Syn… Żal to mówić, ali to syn pulicaja. Nocą na stryszku chodził i namawiał młodych ze sobu chodzić… On jedyn, inszego nie pamiętam.

– Jak się nazywa ten wychowanek? Ile ma lat? I co teraz robi?

– A to ja już muszy sprawdzić – powiedział pedel i wyciągnął zatłuszczony zeszyt. Poprzewracał kartki i jedną z nich przygwoździł żółtym od nikotyny palcem. – On, mam tegu… Zając Antoni, rocznik dziesiąty…

– Tysiąc dziewięćset dziesiąty, tak? No to ma teraz dwadzieścia siedem lat.

– Tak, tak by to było.

– A co robi, gdzie pracuje?

– Tego to nie wim. Studiował prawo, taki syn, i gdzieś się wyprowadził. Z pięć lat będzi. Nic więcej nie wim.

– A jak on wyglądał?

– A nieduże to było, ale silne, żylaste…

– Brunet, blondyn…

– A czarny…

– Ładny był?

– A bo ja wim? – Źrebik się zamyślił. – Czy to ja wim, kiedy jedyn z drugim ładny czy brzydki?

Grabski, kiedy już znalazł się na odśnieżonym chodniku, świeżo posypanym piaskiem, poczuł dawno nie-odczuwany dreszcz emocji i zrozumiał, że jego żal za archiwaliami jest śmieszny i niewytłumaczalny.

Lwów, środa 27 stycznia 1937 roku,

południe

Aspirant Herman Kacnelson nie był zachwycony zadaniem, jakie otrzymał. Wiele już razy próbował wytłumaczyć naczelnikowi Zubikowi, że sam fakt żydowskiego pochodzenia nie predestynuje go bynajmniej do pracy – jak to mawiał jego szef – „na odcinku mniejszości narodowe”. Kacnelson pochodził z dawno zasymilowanej żydowskiej rodziny, której przedstawiciele od dwóch pokoleń byli lwowskimi prawnikami. Ich stosunek do religii mojżeszowej był – delikatnie mówiąc – dość oziębły, podczas gdy do socjalizmu i niepodległości Polski – wręcz entuzjastyczny. Kacnelsonowie mówili wyłącznie po polsku i nosili tylko polskie imiona. On sam otrzymał wyjątkowe w rodzinie imię „Herman” na pamiątkę po pewnym austriackim oficerze, który pod Sadową uratował życie jego dziadkowi i którego portret wisiał w ich salonie obok portretu najjaśniejszego pana, Franciszka Józefa. Imię „Herman” było zresztą bardzo rozpowszechnione wśród polskich Żydów i aspirant z tego właśnie powodu szczerze go nienawidził, gdyż uważał je za nieznośne piętno żydowskie, za niepotrzebny balast, niegodny nowoczesnego człowieka, który sam decyduje o swojej przynależności narodowej. Nie mógł go jednak zmienić w obawie przed wydziedziczeniem, bo właśnie tak pewnie zareagowałby jego ojciec, gdyby dowiedział się o takim pomyśle. Nic zatem dziwnego, że zadania „narodowościowe”, przydzielane zasymilowanemu aspirantowi przez naczelnika, ten wykonywał niechętnie i czekał na lepsze czasy, kiedy jego szefem zostanie – w co głęboko wierzył – komisarz Edward Popielski, który doceniał jego talent śledczy, a nie dbał o pochodzenie narodowe.

Rozmowy z przedstawicielami religijnych środowisk żydowskich, w których pieczy leżały bursy, napawały go niechęcią. Widząc brudne salki modlitw przy synagogach, chłopców kiwających się w chederowych ławkach, wyświechtane chałaty i jarmułki starozakonnych oraz peruki pobożnych Żydówek, słuchając wywodów w nieznanym mu jidysz, czuł, że się cofa w mrok nieznanego świata, a jego logiczny i racjonalny umysł, wyćwiczony na nieukończonych studiach politechnicznych, zalewają męty jakichś odwiecznych zabobonów.

Z ulgą zatem odhaczył w swym policyjnym notesie wszystkie instytucje religijne, oferujące niezamożnej młodzieży mojżeszowej dach, wikt i opierunek. Było ich raptem kilka i wszędzie na swoje pytania uzyskiwał podobne negatywne odpowiedzi. Nikt ze zwierzchności sierocińców żydowskich nie chciał nawet słyszeć o tym, że w ich internacie mógłby się znajdować jakiś meszuge, który popełniałby grzech Onana lub – nie daj Boże! – sodomitów. Herman Kacnelson – mimo braku jakiegokolwiek tropu – odetchnął z ulgą, odprawił swojego dalekiego kuzyna, którego zatrudniał jako tłumacza z jidysz, i udał się do świeckich żydowskich zakładów wychowawczo-noclegowych.

Pierwszym z nich był Dom Sierot Żydowskich przy placu Strzeleckim. Po dłuższej chwili został dopuszczony przed oblicze jego dyrektora, pana Wolfa Tyśminicera. Policjant przedstawił się, wyjął notes i ołówek, po czym z ciężkim westchnieniem rozpoczął kolejne przesłuchanie. Zadał kilka pytań i poczuł, że jego tętno zaczyna żwawiej bić. Po kwadransie rozmowy Herman Kacnelson przestał przeklinać inspektora Mariana Zubika za to, że ten przydziela mu wyłącznie „żydowskie zadania”.

Lwów, poniedziałek 25 stycznia 1937 roku,

godzina dziewiąta wieczór

Aspirant Stefan Cygan wraz z dyrektorem restauracji i dancing-klubu „Bagatela”, Wasylem Pohorylcem, szedł labiryntem wąskich korytarzyków, jakie znajdowały się na tyłach tego znakomitego i znanego lwowskiego lokalu. Za nimi dreptali Czuchna i Grawadze. Nie mógł ich zostawić na zewnątrz w obawie, by któryś nie zatelefonował na zaplecze do „dziewuszek” i nie ustalił szybko wspólnej wersji. Wszyscy czterej zatrzymali się przed drzwiami z napisem „Garderoba”, których górny róg był ozdobiony kwiatkiem z bibuły.

– To tutaj – powiedział dyrektor Pohorylec. – Wraz z innym tancerkami przebierają się tu panna Stefcia i panna Tunia z naszej rewii. Ale usilnie upraszam pana aspiranta o pośpiech. Obie panny zaraz występują na scenie! A teraz niech sam pan aspirant spojrzy, jakie u nas tańczą śliczne dziewczyny. Może to zachęci pana aspiranta do odwiedzenia naszego lokalu? Nigdy pana aspiranta u nas nie widziałem!

A szkoda, wielka szkoda… Proszę posłuchać, jak na górze ładnie śpiewają!

Powiedziawszy to, dyrektor lokalu wskazał palcem na sufit. Z pomieszczenia nad nimi wyraźnie słychać było słowa skocznej piosenki:

Hulaj braci, fajnu.

Gdy harmonia gra.

Bier baby pod pachi,

Bóg ci zdrowia da.

Wszendzi braci hulaj,

Gródyk, Kliparów,

Pu sali katulaj,

Ni majak nasz Lwów.


Pohorylec pokiwał głową, jakby potwierdzał słowa piosenki, i otworzył bez pukania drzwi garderoby. Z pomieszczenia dobiegł śmiech i okrzyki udanego przestrachu. Cygan spojrzał surowo na Czuchnę i Grawadzego, którzy stali w niszy prowadzącej do toalety.

No już – warknął. – Nie ruszać się z tej dziury i czekać na mnie!

– A ja już pójdę, panie aspirancie – powiedział Pohorylec. – Wie pan aspirant, obowiązki czekają, teraz pełnia karnawału, usilnie upraszam o pośpiech…

Cygan powstrzymał się od zwrócenia uwagi dyrektorowi, że jego gadanina jest zupełnie czcza, skinął głową, wszedł do garderoby i zamknął za sobą drzwi.

Policjant miał już lat dwadzieścia osiem, był od niedawna zaręczony i nie pamiętał dobrze czasów, kiedy gimnazjalistę Stefcia Cygana niepokoiły erotyczne sny i marzenia o tancerkach z tingel-tangla. Ten niepokój i fantazje teraz powróciły. Widok tuzina półnagich kobiecych ciał, falbanek i pończoch, zapach perfum i pudru – wszystko to spadło na Cygana nieoczekiwanie i wyprowadziło go na moment z równowagi. W powrocie do niej nie pomagały mu bynajmniej uśmiechy, trzepotanie długimi rzęsami i zalotne, zaciekawione spojrzenia tancerek. Postanowił zastosować niezawodne remedium przeciwko płciowej ekscytacji – przypomniał sobie fotografie kobiecych genitaliów zdeformowanych przez choroby weneryczne, które oglądał na zajęciach z medycyny sądowej podczas szkolenia policyjnego w Tarnopolu. Pomogło. Spojrzał na tancerki ze sztuczną powagą.

– Które z was mają na imię Stefcia i Tunia? – zapytał.

– My. – Dwie dziewczyny, brunetka i blondynka, wystąpiły spośród innych.

– Nazwiska, nie pseudonimy!

– Ja jestem Stefania Mazur – powiedziała szczupła blondynka. – A to Antonina Kaniewska, czyli nasza Tunia. – Wskazała na swoją czarnowłosą koleżankę.

– Macie narzeczonych? – Cygan wyjął ołówek i zganił się w myślach za głupie pytanie.

– A bo to jednego, panie komisarzu? – roześmiała się w głos tancerka, która właśnie poprawiała pończochę.

– Milcz, głupia małpo! – krzyknęła do niej Stefcia i uśmiechnęła się do Cygana. – Mamy, ale przy panu komisarzu to każdy z nich słabowaty…

Plebejski komplement podziałał na Cygana elektryzująco. Przenosił wzrok ze Stefci, która oparła dłonie na wąskich biodrach i przypatrywała mu się z sympatią, na tancerkę, która rolowała pończochę na swoim kształtnym udzie.

Wyobraźnia pokonała go. Zamiast strasznych obrazów wciąż widział oplatające go lubieżne kobiece ciała. Na szczęście w garderobie rozległ się dzwonek wzywający tancerki na scenę.

– Z kim panna Stefcia i panna Tunia spędziły Sylwestra? – zapytał rozpaczliwie.

Wtedy otworzyły się drzwi i stanął w nich zaniepokojony dyrektor Pohorylec. Zza jego szczupłej sylwetki doskonale widoczni byli Czuchna i Grawadze.

– O, z nimi – krzyknęła z radością panna Tunia, wskazując palcem na obu cudzoziemców. – Z tymi ślicznymi Kozakami! Jakie oni robią piękne prysiudy!

Lwów, środa 27 stycznia 1937 roku,

godzina druga po południu

Aspirant Walerian Grabski siedział w poczekalni Banku Komercjalnego przy ulicy Legionów i wyglądał przez okno, czekając na pracującego w bankowym zespole jurystów pana Antoniego Zająca. Policjant był bardzo zadowolony ze swojego dnia pracy. Po uzyskaniu ważnej informacji od pedla Józefa Źrebika udał się natychmiast do sekretariatu Wydziału Prawa Uniwersytetu Jana Kazimierza. Tam leciwa kierowniczka biura, panna Eugenia Koczurówna, założyła zarękawki i przeprowadziła skrupulatne poszukiwania w studenckich aktach. Znalazła bez trudu studenta o nazwisku „Antoni Zając”, urodzonego w roku 1910. Wynotowała numer indeksu onego i przejrzała akta absolwentów. Po tych sumiennych eksploracjach, które wprawiły Grabskiego w prawdziwy urzędniczy podziw, kierowniczka oznajmiła, iż pan magister Antoni Zając ze Zdołbunowa ukończył studia prawnicze rok temu i postanowił odbyć bezpłatną roczną praktykę w intendenturze uniwersytetu. Aspirant Grabski wygłosił wyrazy podziwu dla akrybii panny Koczurówny i udał się do intendentury, gdzie dowiedział się, iż praktykant o takim nazwisku pracuje od kilku tygodni w Banku Komercjalnym.

Grabski był teraz w owym banku, stał – bardzo z siebie zadowolony – przy oknie na korytarzu prowadzącym do gabinetów bankowych jurystów i z nudów przyglądał się pracownikom odśnieżającym chodnik przed cukiernią Bienieckiego, gdzie zamierzał w nagrodę za swoje dzisiejsze sukcesy zjeść kilka ciastek z kremem.

Szczęknęły drzwi i na korytarzu rozległy się powolne kroki. Grabski odwrócił się i ujrzał zbliżającego się ku niemu młodego mężczyznę w ciemnym ubraniu. Był on niewysoki, śniady, czarnowłosy, o dużych czarnych oczach.

– Pan Antoni Zając, rocznik 1910? – zapytał.

– Tak, to ja – odpowiedział mężczyzna. – O co chodzi? Z kim mam przyjemność?

– Aspirant Walerian Grabski. – Odsłonięta odznaka policyjna zrobiła na Zającu duże wrażenie. – W jakiej bursie pan mieszkał podczas studiów?

– W Domu Techników na Issakowicza – odparł urzędnik.

Grabski uchylił kapelusza na pożegnanie i przecisnął się z trudem obok Zająca, ocierając się o jego potężny wystający brzuch.

Lwów, piątek 29 stycznia 1937 roku,

południe

Dziękuję panu, panie Grabski, za relację – powiedział Zubik po polsku i zapalił ulubione cygaro „Patria”. – Ten Zając okazał się słoniem, a słonie nie chodzą po hotelowych rynnach…

Kacnelson i Grabski uśmiechnęli się wymuszenie, Zaremba wybuchnął szczerym i głośnym śmiechem; jedynie Mock milczał, nie zrozumiawszy ani słowa z dowcipu Zubika.

– Niedobrze, moi panowie, niedobrze – powiedział naczelnik. – Ci dwaj Ruscy mają alibi, kolejny podejrzany jest gruby, zbyt gruby, aby uprawiać akrobacje na dachu. – Tu przeszedł na niemiecki. – W sierocińcach i szkołach też nic, co zrelacjonował nam pan Zaremba. A co z mniejszościami narodowymi, panie Kacnelson? Mamy tu jakiś trop?

Herman Kacnelson skrzywił się, słysząc „mniejszości narodowe”, i opowiedział o swoich nieudanych poszukiwaniach w żydowskich środowiskach religijnych. Mimo jego kwaśnej miny koledzy słuchali w napięciu raportu, ponieważ wiedzieli, że ich „Gudłajek” – jak nazywali go po kryjomu – lubi niespodzianki tak bardzo jak szachową grę kombinacyjną i po niewinnym, niczego niezwiastującym początku nie raz i nie dwa potrafił na końcu swej relacji uderzyć prawdziwą bombą.

Po przesłuchaniu wszystkich ortodoksów – tak zawsze Kacnelson określał zaangażowanych religijnie staro-zakonnych – wziąłem na celownik świeckie bursy i te prowadzone przez żydowskie organizacje społeczne.

Dyrektor Domu Sierot Żydowskich, pan – spojrzał do notesu – Wolf Tyśminicer, podał mi interesujący trop. Dwudziestoletni mieszkaniec bursy, niewysoki i szczupły brunet o nazwisku Izydor Drescher, nader chętnie grywał role niewieście w przedstawieniach szkolnych. Po ukończeniu szkoły kupieckiej pracował w firmie drzewnej „Ingber i Wiener” i miał warunkowo mieszkać w bursie, dopóki nie znajdzie jakiegoś samodzielnego lokum. Pan Tyśminicer zastał go kiedyś pijanego na schodach bursy. Natychmiast wymówił mu miejsce. Drescher przeprowadził się na Zieloną. Wypytałem tam stróża o niego. Dowiedziałem się, że inwigilowany już nie pracuje w firmie drzewnej, lecz nadużywa alkoholu i jest artystą estradowym w pobliskiej knajpie Kanarienfogla. Przedwczoraj wieczorem obejrzałem program artystyczny pokazywany w tej spelunie. Doprawdy, było co oglądać! – Prychnął pogardliwie. – Drescher z obfitą brodą, w sukience, na scenie kręci się w kółko w żydowskim tańcu i wrzeszczy do klezmerskej muzyki: „Aj, waj!” A wokół ryczący z uciechy tłum żołnierzy i podoficerów z koszar na górze św. Jacka. Po występie podszedłem do Dreschera i przesłuchałem go szczegółowo. Nade wszystko chciałem sprawdzić, czy ta broda jest prawdziwa.

– Po co? – zapytał Zubik.

– Podejrzany odznacza się kobiecą urodą, tak? – Kac-nelson spojrzał przeciągle na naczelnika. – Gdyby miał brodę, to chyba nie zostałby we Wrocławiu porównany do kobiety, prawda?

– No i co się stało z tą brodą – dopytywał się Mock. -Urwał mu pan tę brodę?

– Coś się stało. Z moją twarzą. – Kacnelson dotknął swojego policzka, na którym widniał duży siniec. – Nie chciałem panom wyjaśniać, kiedy panowie dzisiaj pytali o siniak, bo panowie wiedzą, jak lubię niespodzianki. – Uśmiechnął się cierpko. – A zatem kiedy pociągnąłem Dreschera za jak najbardziej prawdziwą brodę, rzucił się na mnie jakiś drab, jego przyjaciel, który myślał, że chcę tancerzowi zrobić krzywdę. I dostałem fangę pod oko.

– A gdzie jest ten przyjaciel i jak się nazywa? – zapytał Mock.

– Nie wiem. – Kacnelson pogardliwie wzruszył ramionami. – Uciekł, a ja nie mogłem go zatrzymać. Akurat tego dnia nie wziąłem ze sobą broni.

Mock po każdym wygłoszonym dziś raporcie czerwieniał coraz mocniej, osobliwie na karku, a po wypowiedzi Kacnelsona jego szyja nabrała koloru purpury. Wyciągnął w górę krótkopalczastą dłoń – sygnet z onyksem błysnął – i spojrzał w oczy Zubikowi.

Bardzo proszę. – Naczelnik skinął głową. – Udzielam panu głosu!

– Dziękuję, panie inspektorze. – Mock wstał i rozejrzał się po zebranych. – Nie chciałbym panów urazić, ale żałuję, że nie ma z nami komisarza Popielskiego. Mam coś ważnego do powiedzenia, a on by to dobrze przetłumaczył…

– Nie ma go – powiedział Zubik z irytacją – bo dla niego jest za wcześnie. Świeci dziś słońce. Mógłby ulec atakowi choroby, której nikt nigdy nie widział…

– O, przepraszam pana naczelnika. – Zaremba zerwał się z krzesła. – Ja widziałem i zaręczam…

– Panowie! – przerwał mu Mock. – Przepraszam, że się wtrącam, ale nie czas na kłótnie. Czy pozwolą panowie, że wygłoszę kilka uwag krytycznych o panów pracy?

– Proszę! – Zubik obrócił się gniewnie w stronę Mocka, omal nie zrzucając z biurka przepełnionej popielnicy.

– Po pierwsze – Mock mówił już spokojnie – wszyscy z panów prowadzą samodzielne działania, a powinno się chodzić we dwóch! To policyjny elementarz! Pan Kacnelson został zaatakowany. A co by było, gdyby ten Drescher był rzeczywiście mordercą? Uciekłby razem ze swoim obrońcą, a policjant leżałby nieprzytomny gdzieś w kącie sali. Po drugie – nabrał tchu – panowie są zbyt łatwowierni i przepraszam, zbyt naiwni. Jak można iść do podejrzanego i nie wiedzieć, ani kim on dokładnie jest, ani jakie ma słabości, ani jak go można przycisnąć, by do wszystkiego się przyznał! Zaoszczędziliby panowie mnóstwo czasu, gdyby wypytali świadków o wygląd podejrzanego, czy jest chudy, czy gruby, czy ma brodę, czy też nie…

– Proszę nas nie pouczać! – warknął Zubik. – Co to znaczy „przycisnąć”? Szantażować? My nie stosujemy szantażu wobec przesłuchiwanych, my działamy zgodnie z prawem! To, co pan nam proponuje, to są jakieś… To są jakieś… Tortury – przypomniał sobie niemieckie słowo. I powiedział z naciskiem: – To są metody faszystowskie, może dobre w Niemczech, ale nie u nas, rozumie pan, szanowny panie dyrektorze kryminalny?

Zanim Mock zdołał ochłonąć i zebrać myśli po ostrej ripoście, uchyliły się drzwi i do gabinetu weszła panna Zosia. Jej widok i łagodny uśmiech podziałały kojąco na wszystkich mężczyzn. Zubik obciągnął kamizelkę na wydatnym brzuchu, Zaremba zaczął przewracać oczami, Grabski oderwał się od notatek, Kacnelson przestał masować policzek, a Mock zapomniał w jednej chwili o tym, że nie wprost został nazwany „faszystą”.

– Pukałam – powiedziała sekretarka – ale panowie byli chyba zbyt zaabsorbowani naradą i nie słyszeli. Mam ważny telegram z Katowic. Właśnie go rozszyfrowali.

– Proszę przeczytać, panno Zosiu. – Zubik przybrał władczą pozę. – A pan, panie Zaremba, niech przetłumaczy wszystko naszemu szanownemu gościowi!

– W zakładzie dla obłąkanych w Rybniku, stop, kobieta pogryziona na twarzy przez psa, stop, Maria Szynok, lat dwadzieścia, stop, twierdzi, że pogryzł ją jakiś hrabia – panna Zosia odczytała treść depeszy i spojrzała na obecnych.

– Dziękujemy pani. – Zubik nie krył rozczarowania, kiedy odbierał od sekretarki druk z podpisem policyjnego deszyfranta. – No i co, moi panowie? – Obrócił się do policjantów, kiedy już wyszła. – Który z panów ma ochotę pojechać na Śląsk, przesłuchać chorą psychicznie kobietę i dowiedzieć się, czy ugryzł ją hrabia, czy tygrys? Może pan chciałby, panie dyrektorze kryminalny Mock? Stamtąd jest tak blisko do Wrocławia…

– Nie wypędzi mnie pan stąd – odparł Mock przez zaciśnięte zęby i oparł się pięściami o blat biurka Zubika – dopóki nie znajdę tej świni! A pojadę do Katowic, bo ja nie lekceważę żadnego tropu, rozumie pan, wielce szanowny i wielce moralny panie inspektorze?

– Powinien pan powiedzieć „znajdziemy”, a nie „znajdę”! – Zubik wstał i również oparł pięści o biurko. – To nie jest pańska prywatna sprawa!

Żuchwy obu policjantów ruszały się, jakby młócili w ustach przekleństwa i obelgi. Obaj wyglądali jak goryle, które szykują się do ataku. Trwali w tej pozie dobre piętnaście sekund. Ani jeden, ani drugi nie mrugnął nawet okiem. Zapadła ciężka cisza.

Pierwszy ustąpił Mock. Odszedł od stołu, włożył płaszcz i melonik, po czym powiedział bardzo powoli:

– Tak, ma pan rację. Powinienem był użyć liczby mnogiej. „Znajdziemy” tę świnię. Ale to „znajdziemy” dotyczy mnie i jeszcze kogoś. Żadnego z panów tu obecnych! Z tym kimś znajdziemy we dwóch tego potwora i przyniesiemy tu jego głowę. Per fas et nefas. Wie pan, co to znaczy? Wnioskując z pana miny, sadzę, że pan nie wie. Ale ten ktoś będzie wiedział, bo zna łacinę.

Powiedziawszy to, Mock wyszedł z gabinetu naczelnika.

Lwów, piątek 29 stycznia 1937 roku,

godzina pierwsza po południu

Na stole w zaciemnionym salonie stała patera z dużymi kawałkami sernika i makowca, a obok niej talerze z sałatką jarzynową, sztangielkami, przyozdobionymi grubą solą i kminkiem, i ze śledziami, owijającymi połówki jajek. Określenie poczciwej Hanny Półtoranos: „śledzie z beczki”, od lat co piątek korygował Edward Popielski, mówiąc: „Zawsze myślałem, że śledzie są z morza”. To żartobliwe poprawianie służącej należało do piątkowej tradycji domowej i wywoływało u domowników zawsze te same reakcje: u Hanny – pobłażliwe kiwanie głową, u Leokadii – lekki uśmiech, a u Rity – znudzone i pogardliwe wydęcie warg.

Dzisiaj Popielski z nikim się nie przekomarzał. Siedział przy stole w swej wiśniowej bonżurce z aksamitnymi wyłogami, w jego ustach dymił papieros w bursztynowej cygarniczce, a świeżo ogolona głowa wydzielała zapach wody kolońskiej, kupionej zeszłego dnia przez Leokadię w perfumerii „Pod Czarnym Psem”. Nie tknął ani ciastek, ani sałatki, ani ulubionych śledzi. Zastygł w osobliwej pozie dalekowidza, któremu się nie chce założyć binokli: w jednej wyprostowanej ręce trzymał jakiś list, a w drugiej gazetę, i co chwila przenosił wzrok między oboma tekstami.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю