Текст книги "Głowa Minotaura"
Автор книги: Marek Krajewski
Жанр:
Прочие детективы
сообщить о нарушении
Текущая страница: 6 (всего у книги 17 страниц)
Grabski. A swoją drogą, to po co w ogóle te sierocińce?
– Dyrektor kryminalny Mock wszystko panom wyjaśni. – Popielski spojrzał na Niemca.
Mock wstał z krzesła i spojrzał na zgromadzonych. Tego mu brakowało od trzech lat. Odpraw, koncentracji, trafnych pytań, przerzucania się sugestiami przyprawionymi dyskusjami politycznymi. W Breslau już nie można było dyskutować o polityce. Można było wyznawać jedyne słuszne poglądy i czcić austriackiego kaprala. Mock odetchnął. Tak brakowało mu tego zadymionego świata narad, przekleństw i wyszukiwania tropów! W dalekim Lwowie odnalazł to, za czym tęsknił w swoim sterylnym gabinecie, gdzie dokonywał analiz informacyj i pisał bez końca raporty i sprawozdania.
– Moi panowie – mówił wolno i wyraźnie. – My nie będziemy w sierocińcach szukać śladu podejrzanego. My tam będziemy szukać śladów ofiar. Musimy je zidentyfikować, bo ten trop może doprowadzić nas do mordercy. Wczoraj przy szachach dużo o tym rozmawialiśmy z komisarzem Popielskim. Zadaliśmy sobie pytanie, dlaczego nikt nie rozpoznał zamordowanych dziewczyn mimo znakomitej rekonstrukcji ich twarzy, dokonanej przez obecnego tu doktora Pidhirnego? Dlaczego nikt nie zgłosił ich zaginięcia?
– Bo mogły być sierotami! Rzeczywiście! – wszedł mu w słowo Pidhirny. – To mogły być wychowanki jakiegoś sierocińca.
– Do roboty, panowie! – krzyknął Zubik. – Wszyscy wiemy, co mamy robić?
W pokoju rozległo się szuranie krzeseł, wertowanie kartek, zasyczały papierosy gaszone w mokrej popielnicy. Mock odetchnął pełną piersią. Tego mu brakowało. Po raz pierwszy w życiu pomyślał z wdzięcznością o Krausie, który chciał go zesłać na wygnanie, a zamiast tego obudził w nim coś, czego chyba już nikt w nim nie wykorzeni: radosne podniecenie śledczego, który na swoim sztandarze mógł wypisać hasło investigo, ergo sum, tropię, więc jestem.
Lwów, poniedziałek 25 stycznia 1937 roku,
godzina trzecia po południu
Mock, Popielski i Zaremba stali na schodach gmachu na Łąckiego i patrzyli pewnym siebie, twardym wzrokiem w fotograficzne flesze, które co chwilę omiatały ich sylwetki przeraźliwie białym światłem. Wysuwali przed siebie szczęki, wypinali piersi w stronę obiektywów, wciągali brzuchy, słowem robili wszystko, aby czytelnicy lwowskich gazet zobaczyli dziś w wieczornym wydaniu trzech wielkomiejskich kowbojów, zdecydowanych i gotowych na wiele, byleby tylko ująć ludożercę i gwałciciela dziewic.
Popielski dal znak woźnemu, który poprawił czapkę i szynel, po czym ochoczo ruszył w stronę żurnalistów i naparł na nich swym wielkim brzuchem.
– No, wystarczy, panowie, wystarczy! Koniec! Tu się pracuje! – powtarzał cieć tubalnym głosem i rozpościerał ramiona, zgarniając wszystkich w stronę obrotowych drzwi.
Nagle policjanci usłyszeli za sobą tupot damskich pantofli. Obejrzeli się i każdy z nich inaczej popatrzył na sekretarkę naczelnika: Zaremba z pobłażliwym uśmiechem,
Popielski z niepokojem, a Mock z pożądaniem. Panna Zosia zarumieniła się pod ich wzrokiem, choć w tym męskim świecie pracowała od dwóch lat i znała różne przejawy zainteresowania jej osobą – od nieśmiałych spojrzeń po zakamuflowane propozycje.
– Panie komisarzu – wyciągnęła w stronę Popielskiego kartkę – przepraszam, dopiero teraz zdążyłam to przepisać. Szef chciałby, aby pan spojrzał na depeszę, którą zaraz wyślę do wszystkich komend wojewódzkich…
– Dziękuję. – Popielski wziął kartkę i ex abrupto przetłumaczył ją na niemiecki. – Uprasza się wszystkich naczelników wydziałów policyjno-śledczych o zebranie informacji na temat mordów dokonanych ze szczególnym okrucieństwem z cechami praktyk ludożerczych. Informację prosimy przesłać na podany niżej adres. Podpisany naczelnik i tak dalej…
Popielski spojrzał na Mocka. Ten w jednej chwili z satyra zamienił się w czujnego wywiadowcę.
– Wydaje mi się – Mock zamyślił się – że coś należałoby dodać…
– Chyba wiem, o co panu chodzi, dyrektorze kryminalny. – Popielski spojrzał na Zarembę. – Odwróć się, Wilek, i zgarb się trochę! Nie ma tu pulpitu, napiszę to na twoich plecach.
– A teraz będę wielbłądem z Arabii. – Zaremba zaczął horyzontalnie poruszać szczękami, udając egzotyczne zwierzę.
Panna Zosia wybuchnęła śmiechem. Zaremba zdjął kapelusz i robił do niej głupie miny, kiedy komisarz swoim watermanem wypisywał na jego plecach dłuższą notkę.
– Uprasza się też o poinformowanie o wszelkich wypadkach pogryzień dokonanych przez ludzi, nawet jeśli nie mamy do czynienia z wypadkami śmiertelnymi, pod tym wszakże warunkiem, że obrażenia nastąpiły w okolicach twarzy. – Popielski mówił, co pisze, a następnie postawił kropkę tak mocno, że omal nie przebił stalówką papieru. – Proszę tak właśnie uzupełnić, panno Zosiu. I proszę powiedzieć naczelnikowi, że wyjaśnię mu przy okazji ten dopisek.
Panna Zosia pobiegła, prosząc, aby chwilę poczekali, a jej szczupłe zgrabne łydki migały w mroku korytarza. Mock nie spuszczał z nich wzroku.
– Hejże, dyrektorze kryminalny! – Popielski spojrzał na Mocka surowo. – Niech się pan ocknie! O taki dopisek panu chodziło?
– Tak, właśnie o coś takiego. – Mock machnął ręką, jakby odganiał osę. – Wyczytał to pan chyba w moich myślach… I dajmy już spokój z tymi tytułami, dobrze?
Mock wciąż patrzył w zamyśleniu w czeluść korytarza.
– Nikt mi nigdy nie mówił, że w Polsce są takie piękne kobiety! – Uśmiechnął się lubieżnie.
– Daj pan spokój. – Popielski zdjął melonik i przyglądał się Mockowi nieruchomym wzrokiem. – Panna Zosia mogłaby być pańską córką!
Mock również zdjął nakrycie głowy. Przeczesał kościanym grzebykiem gęste, falujące włosy. Potem poprawił swój płaszcz, naciągnął mocno rękawiczki na palce, stanął w rozkroku przed Popielskim i oparł pięści na biodrach. Był od niego niższy, ale mocniej zbudowany. Wysunął szczękę i wycedził przez zęby:
– Drogi panie, wypraszam sobie takie uwagi! Nie ma pan prawa być moralistą! To nie ja jeżdżę z dziuniami – użył polskiego słowa zasłyszanego u Zaremby – pociągiem! I nie ja chędożę je w salonce jak byk!
Popielski patrzył na Mocka długo. Musiał szybko zareagować, aby pokazać temu Szwabowi, że nie jest u siebie, że jest tutaj tylko pomocnikiem. Czeladnikiem w polskiej Policji Państwowej. Ale gdyby nie Mock i jego ustalenia, Popielski załamywałby teraz ręce nad swoją bezradnością wobec monstrum, które w Drohobyczu i w Mościskach wpełzło przez dach do pokojów zajmowanych przez panny, pozbawiło je czci, zmasakrowało ich twarze i udusiło. I to wcale nie wiadomo, jak podkreślał Mock, czy w takiej właśnie kolejności. Gdyby ten niemiecki policjant nie przyjechał tu z dalekiego Wrocławia, on sam patrzyłby codziennie rano z bólem i bezsilnością na piękną, jeszcze dziecinną twarz śpiącej Rity i zastanawiał się, kiedy jego córka stanie się ofiarą bestii. Przez głowę przelatywały mu szybkie obrazy: salonka pełna westchnień i jęków Blondi, jego dłonie zaciśnięte na jej biodrach, obrona sycylijska w szachach, doktor Pidhirny pochylony nad zwłokami zszywa twarz dziewczyny, recepcjonista w żydowskim hotelu w Mościskach szlocha rozdzierająco, Rita pali papierosa w spelunce na Zamarstynowskiej, jego dłonie zaplątane we włosach Blondi, Mock uśmiecha się znacząco, Homo sum et nil humani a me alienum esse puto. Te obrazy nakładały się na siebie i zwiastowały atak. Ale to on panował nad epilepsją, a nie ona nad nim! On był władny pozwolić jej na chwilę zaczernić i jednocześnie rozjaśnić umysł. Ale jeszcze nie teraz. Chędożył jak byk. Jak byk. Ta fraza bardzo mu się spodobała. Nagle wybuchnął śmiechem.
Muszę panu powiedzieć – oparł dłonie na kolanach i wył ze śmiechu – że to właśnie przez pana nie pochędożyłem, ile chciałem. A tyle jeszcze miałem czasu do Lwowa…
– Wciąż kursują pociągi między Lwowem a Breslau! -odparł Mock, zmrużył oczy, wysunął język i zacisnął pięść, a jego przedramię ruszało się w przód i w tył, przypominając tłok lokomotywy. – Zapraszam pana do nadodrzańskiej metropolii. W towarzystwie jakichś dwóch młodych dam z Polski! Zwiedzimy to i owo!
– Panowie, panowie! – wysyczał Zaremba. – Nie wstyd wam deprawować młodzież? Ileż wy macie lat? Łyssy, nie dokazuj!
Przed nimi stała zarumieniona panna Zosia z depeszą do ostatecznej akceptacji. Nie znała niemieckiego, ale wiedziała doskonale, co oznacza ruch przedramienia wykonany przez Eberharda Mocka.
Lwów, poniedziałek 25 stycznia 1937 roku,
godzina piąta po południu
Ulica Słowackiego tonęła w ciszy mimo pory wzmożonego ruchu ulicznego. Na miasto spadła zadymka tak gęsta, że nie można jej było przebić wzrokiem więcej niż na kilka metrów. To ona wyciszyła miejskie odgłosy. Zatykała rury wydechowe automobili i pokrywała lepką wilgocią chrapy koni ciągnących sanie. Witryny sklepów jarzyły się kolorowymi lampkami, dozorca posypywał piaskiem chodnik przed gmachem Poczty Głównej, a zdenerwowany policjant, kierujący ruchem na skrzyżowaniu, zdejmował co chwila czapkę, obleczoną ceratą, i strzepywał z niej rosnące w oczach mokre warstwy śniegu. Studenci z pobliskiego uniwersytetu czekali na tramwaj i klaskali dłońmi sinymi od zimna.
Popielski, Mock i Zaremba siedzieli w chevrolecie, który stał w długiej kolejce aut i furmanek. Milczeli i marzli, choć nie tak bardzo jak podskakująca studenteria. Każdy z nich myślał o czym innym. Wilhelm Zaremba o przepysznej leguminie, którą służąca, nie mogąc się go doczekać, już pewnie wstawiła do lekko podgrzanego piekarnika; Edward Popielski o Ricie, która za kilka dni wyjeżdżała z ciotką Leokadią na narty do Worochty, a Mock o dwóch sierocińcach, które mieli jeszcze do sprawdzenia.
Dzisiaj odwiedzili już dwa takie zakłady. Reakcje wszędzie były takie same. Najpierw przestrach na widok delegacji trzech policjantów, którzy między sobą rozmawiali po niemiecku, a potem oburzenie z powodu zadawanych pytań.
– Nie, to niemożliwe, żeby ofiara była z naszego sierocińca. Nasze wychowanki są obyczajnymi pannami i przez całe swoje dorosłe życie odwiedzają nasz zakład albo przynajmniej wysyłają nam życzenia świąteczne. Cały czas mamy ze sobą łączność.
Tak mówiła pani Aniela Skarbkówna, dyrektor Zakładu Wychowawczego im. Abrahamowiczów. Pan Antoni Świda, dyrektor Miejskiego Domu Sierot, trochę inaczej to ujął, lecz treść jego wywodów była identyczna. Popielski zareagował wtedy gniewem.
„Przecież panny te były dziewicami, podnosił głos Łysy, a zatem były obyczajne!” „Żadna przyzwoita panna nie nocuje sama w hotelu!”, tak na ogół chcieli zamknąć rozmowę szefowie instytucji dobroczynnych.
Popielski im na to nie pozwolił. Z jakąś dziką satysfakcją wypytywał ich o wychowanków wykazujących odchylenia w swej płciowości, niespokojnych, sprawiających kłopoty moralne. Tutaj oburzenie było tak gwałtowne, że policjantom nie pozostawało nic innego, jak odejść z kwitkiem.
Wycieraczka w chevrolecie zgarniała płaty śniegu. Jej guma piszczała po szybie. Para oddechów osiadała od wewnątrz na szkle. Kolorowe żarówki w sklepie z konfekcją męską Markusa Ludwiga zaczęły migotać. Popielski nasunął melonik na głowę i zamknął oczy. Mimo okularów i zaciśniętych powiek widział szybkie błyski, oświetlające eleganckie kapelusze, laski i krawaty. Zaczął się pocić. Nagle wstał, otworzył gwałtownie drzwi auta i wysiadł. Ruszył przed siebie, potykając się o grudy śniegu.
– Dokąd on poszedł? Do domu? – Mock wychylił się, ale masywna postać komisarza już zniknęła w bocznej ulicy. – Chyba niedaleko stąd mieszka? Co mu się stało? Źle się poczuł?
– On nie poszedł do domu. – Zaremba odwrócił się i spojrzał na Mocka z powagą. – Ja wiem, dokąd on poszedł. A pan nie. I długo nie będzie pan wiedział. Coś panu powiem. Aby wiedzieć o niektórych sprawach różnych ludzi, nie wystarczy zagrać z nimi w szachy.
Lwów, poniedziałek 25 stycznia 1937 roku,
wpół do szóstej po południu
Popielski zwolnił kroku, kiedy już oddalił się znacznie od automobilu. Minął swój dom i poszedł alejkami Ogrodu Jezuickiego – bardzo powoli, aby się nie pośliznąć. Jego ruchy nabrały szybkości, kiedy zdjął ciemne okulary. Słabe mruganie gazowych latarń było dla niego równie niegroźne jak chybotanie płomienia świecy lub lampy naftowej.
Szedł ulicami Mickiewicza, Zygmuntowską i Gródecką. Po drodze minął potężny gmach dyrekcji kolei, pałac Gołuchowskich i kościół Św. Anny. Przeskoczył dziurawy bruk ulicy i po chwili był na rogu Janowskiej i Kleparowskiej, na którym znajdował się szynk, zwany „na rogu Kliparoskiej i Janoskiej”. W lokalu tym groziło mu inne niebezpieczeństwo niż w „Morskiej Grocie”, gdzie sponiewierał kilka dni temu Felicjana Kościuka, zwanego Felkiem Dziąsło. Tutaj, w szynku na rogu, nie dostałby żadnego ostrzeżenia w postaci świńskiego ucha przebitego gwoździem. Tutaj byłby wyszydzony i wysmagany obelgami. Przegrałby każdą pyskówkę i kłótnię. Tutaj dostałby piwem po twarzy, a w jego melonik ktoś by nacharkał.
To wszystko spotkało go zresztą przed kilkoma laty, kiedy chcieli wraz z Zarembą zakończyć w tym lokalu jakąś nocną alkoholową rundę. Rozwścieczony, wyjął wtedy pistolet i zaczął nim wymachiwać. Śmiech był tak potężny, że Popielski od razu odczuł groteskowość całej sytuacji. Rozejrzał się po lokalu przekrwionymi oczami, zapluty melonik włożył na głowę jakiegoś najgłośniej śmiejącego się studenta i wyszedł. Próbował zemścić się później na właścicielach lokalu, ale napotkał nieoczekiwane przeszkody w referacie politycznym Urzędu Śledczego. Wytłumaczono mu, że nic złego nie może spotkać gospodarzy lokalu, w którym jest możliwe spore zagęszczenie szpiclów. Tam bowiem gromadzili się członkowie i sympatycy Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, biedni gruźliczy studenci, wściekli radykałowie i zapici przedstawiciele lwowskiej bohemy ze swoimi przechodnimi muzami.
Popielski odrzucił wspomnienia, minął knajpę i wszedł do pierwszej bramy na Kleparowskiej. Cicho stąpając, znalazł się na pierwszym piętrze. Stuknął palcem w żarówkę, która rozjarzyła się na moment słabym światłem i zaraz zgasła. Ta chwila wystarczyła jednak, żeby Popielski dostrzegł jakąś całującą się namiętnie parę. Ludzie ci stali w zagłębieniu muru, pod kolumienką, która do tego budynku pasowała równie dobrze jak gotyckie sklepienie do obory. Zapukał mocno w drzwi oznaczone numerem 3. Niebawem otworzyły się one ze zgrzytem. Stał w nich wysoki mężczyzna w długim białym płaszczu i z papierosem w dłoni.
– O, pan komisarz! – uśmiechnął się. – Dawno u nas pana nie było!
– Ale to chyba nie pierwsze dzisiaj spotkanie z policją, co, panie Szaniawski? – Popielski podał mu rękę, którą ten mocno uścisnął.
– Rzeczywiście. – Szaniawski zamknął drzwi i szybkim ruchem podłożył pod brodę wysmukłe palce, co miało oznaczać zadumę. – Był dzisiaj ten pański młody współpracownik i wypytywał o jakiegoś śniadego chłopaka. Przekazałem mu dwie informacje…
Popielski rozejrzał się po mieszkaniu Szaniawskiego, które ten od kilku lat wynajmował od właściciela knajpy na rogu. Było ono umeblowane kiczowato, ze sztucznym przepychem lwowskiego przedmieścia. Taki styl tancerz uwielbiał – szczególne upodobanie znajdował w tandetnych dekoracjach rodem z tingel-tangla i w sztucznych chryzantemach. Mieszkanie służyło mu do tajemnych spotkań z młodymi bandytami i artystami, których narajali mu różni pośrednicy. W swoim domu nie mógł tego czynić z obawy przed utratą dobrej reputacji, o której utrzymanie bardzo dbał. Szaniawski pozwalał tu nocować i przyprowadzać znajomych różnym chłopcom. Był wyrozumiały, zawsze w dobrym humorze i z pieśnią na ustach. Do momentu, aż kiedyś jeden z takich uliczników roztrzaskał mu głowę świecznikiem i go okradł. Popielski znalazł złodzieja tego samego dnia. Szaniawski, gdy już wygrał ze śmiercią w klinice chirurgicznej na Pijarów i po tygodniu ujrzał skradziony portfel, gdzie trzymał drogocenne precjozum – pierścionek swojej uwielbianej śp. mamy – poprosił komisarza o spotkanie, podczas którego cichym, łamiącym się głosem zapewnił, że jest zawsze do jego usług. Popielski szybko dał Szaniawskiemu okazję do odwzajemnienia uprzejmości. Kilka tygodni później poprosił go o udostępnienie mu mieszkania, w którym mógłby dać upust swoim, jak to określił, nieszkodliwym dziwactwom.
To dobrze, że pan udzielił informacji mojemu młodszemu koledze. – Popiełski jeszcze raz rozejrzał się po mieszkaniu i wydało mu się ono zupełnie puste. – Dziękuję w imieniu policji. Sprowadza mnie dzisiaj do pana to, co zwykle. Moje małe dziwactwo.
– Proszę bardzo. – Szaniawski wskazał palcem na drzwi, znajdujące się obok wejściowych. – Pański pokój kąpielowy jest wolny. I mój kozaczek napalił w piecu. Jakbym wiedział!
– Dziękuję – Popielski nacisnął klamkę i wszedł do ciemnego, długiego pomieszczenia z małym oknem; na środku stała wąska wanna i sporych rozmiarów waterklozet.
Od pieca biło gorąco. Zamknął drzwi i zapalił światło. Rozebrał się do naga i złożył ubranie na krześle. Następnie sięgnął po kartonik z ługiem stojący na wannie. Starannie umył jej powierzchnię, i spłukał ją. Potem zgasił światło, zasłonił okno i zapalił kilka długich, cienkich świec. Wszedł nagi do wanny, nie napuściwszy wody. I czekał.
Lwów, poniedziałek 25 stycznia 1937 roku,
godzina ósma wieczór
Mimo dotkliwego zimna Popielskiemu zamykały się oczy. Siedział w chevrolecie, który został podstawiony przez Zarembę na ulicę Zieloną, szczypał się w policzek, palił papierosy, wietrzył co chwila wnętrze – nic nie pomagało. Tak zawsze było po seansach u Szaniawskiego. Po tych granicznych i nieopisywalnych zupełnie przeżyciach, pełnych udręki, bólu i gwałtownych napięć mięśni, nachodziło nań tak głębokie odprężenie, że najchętniej wróciłby do domu i zrobił to, co lubi najbardziej: otworzył na oścież okno, a po dwóch kwadransach wpełzł pod pierzynę i rozgrzewał pościel ciepłem swego ciała. Nie mógł jednak nigdy tak postąpić, ponieważ zaśnięcie wczesnym wieczorem gwarantowało poranne przebudzenie, a to zburzyłoby jego stary tryb życia i pracy i – co więcej – naraziłoby go na ataki epilepsji spowodowane ostrym porannym światłem. Toteż zwykle po seansach u Szaniawskiego wracał do swoich codziennych policyjnych obowiązków, lecz nie wykonywał ich, jak należy. Znikała gdzieś przenikliwość myśli, był ospały i wyrozumiały dla świata.
Teraz też odpędzał senność i zmuszał się, aby nie odwracać załzawionych oczu od budynku gimnazjum żeńskiego Królowej Jadwigi przy Zielonej 8. Było to o tyle nieoczekiwane, że zazwyczaj piętnastominutowa drzemka u Szaniawskiego przedłużyła się do trzech kwadransów; wyrwał go z niej jakiś dziwny dźwięk, przypominający ni to rozruch silnika, ni to warczenie psa. Spał zbyt długo, i dlatego nie zdążył na przedstawienie żywych obrazów, w którym występowała Rita. Nie chciał wchodzić podczas spektaklu, bo na pewno by go zauważyła i nie szczędziłaby mu przy okazji jakiejś kłótni kąśliwych uwag. Nie pozostawało mu nic innego, jak tylko cierpliwie czekać, kiedy wyjdzie z przedstawienia.
Widząc gazeciarza, wysiadł z auta i kiwnął na niego. Wręczył mu pięć groszy i otworzył dodatek nadzwyczajny do „Lwowskiego Ilustrowanego Expressu Wieczornego”. Na pierwszej stronie widniała fotografia trzech asów policji. „Spółka detektywów Popielski, Mock i Zaremba prowadzi śledztwo”, głosił napis. Tak, pomyślał, to brzmi bardzo dobrze. Dobra, rytmiczna nazwa dla firmy. Popielski, Mock i Zaremba. Jakie to metrum? Wyjął watermana i zaczął na gazecie, na której osiadały rzadkie płatki śniegu, wypisywać sylaby i akcenty: Po-piel-ski-Mock-i-Za-rem-ba. Jakiś człowiek potrącił go i uchylił kapelusza, przepraszając.
Popielski, wyrwany z filologicznych rozważań, zauważył, że z gimnazjum wychodzą rodzice ze swoimi córkami. Złe wspomnienia i myśli obudził w nim widok jakiejś matki, która tuliła swoją rozpromienioną i szczęśliwą latorośl. Odprowadził je wzrokiem aż do wylotu ulicy Jabłonowskich, gdzie objęte zniknęły pośród słabego światła latarń gazowych. Oto idzie Rysia Tarnawska, szydził w myślach, prymuska w klasie Rity, najlepsza z łaciny! Ciekawe, czy to dziewczę wie, że jej dumny ojciec, inżynier Marceli Tarnawski, który ledwie mi się teraz odkłonił, siedział kiedyś przed moim biurkiem zapłakany i błagał – powołując się na wspólną znajomość z wywiadówek! – o zatuszowanie sprawy samobójstwa pewnej młodej manikiurzystki? Gazety napisały, że powodem samobójstwa kobiety, uzależnionej zresztą od kilku lat od morfiny, był zawód miłosny. Pan inżynier bał się, że przy tej okazji wypłyną na jaw jego kilkumiesięczne figle z ową manikiurzystką. A teraz wdowa Zacharkiewicz ze swoją córką Beatą, zwaną „Tyką”, udała, że go nie widzi. Jakżeż była oburzona, kiedy pomylił kiedyś klasy i usprawiedliwiał przed wychowawcą swoje spóźnienie na wywiadówkę. Trafił do sali klasy trzeciej „a”, podczas gdy Rita chodziła do „b”! „Coś niesłychanego, proszę pani”, powiedziała wdowa do swojej sąsiadki, jakoś ją tytułując, „Żeby ojciec nie wiedział, do której klasy uczęszcza jego dziecko! Nic dziwnego…” Tego Popielski jednak nie dosłyszał.
I nagle przez głowę przeszła mu straszna myśl. Tak potworna, że nie chciał sam przed sobą się do niej przyznać.
Na szczęście z budynku gimnazjum wyszła Rita, co w jednej chwili wymiotło z jego głowy wszelkie złe przeczucia. Była zarumieniona i roześmiana. Wiedział, dlaczego. Jej talent teatralny docenił nowy polonista, który od tego roku wykładał im romantyzm. Poprzednia nauczycielka, nudna i pedantyczna panna Mąkosówna, nie pozwalała Ricie uczestniczyć w szkolnych przedstawieniach teatralnych, ponieważ odbiłoby się to na jej i tak słabych wynikach w nauce. Pan profesor Kasprzak natomiast nie brał pod uwagę tak nieistotnych dla teatru szczegółów.
– Dobry wieczór, papo – powitała go radośnie Rita. – I jak się to wszystko podobało tatusiowi?
– Bardzo, moja mała. – Pocałował ją w czoło, mocno wciągając nosem powietrze.
Odetchnął z ulgą. Ani śladu zapachu papierosów.
– O, cześć, kochana Jadziu – zawołała Rita i wyciągnęła rękę do swojej przyjaciółki, która podeszła bliżej i dygnęła przed Popielskim.
Kiedy dziewczęta się pocałowały, uświadomił sobie, że Jadzia Wajchendlerówna wyszła wcześniej ze szkoły, stanęła niedaleko niego, pod okrąglakiem z gazetami, i już mu się kilkakrotnie kłaniała, ale wtedy nie zareagował. Jej osoba była dla niego wyrzutem sumienia. A wyrzutów sumienia miał już na dzisiaj dość.
– Widziałam wcześniej pana komisarza. – Jadzia uśmiechnęła się do niego. – Ale nie chciałam przeszkadzać. Był pan komisarz taki zamyślony… Jakaś kolejna fascynująca zagadka…
– Tatusiu, niech tata powie – przerwała jej Rita, ku pewnej uldze swojego ojca – która scena najbardziej się tacie podobała? No która?
Domagała się tego tonem, jaki często u niej słyszał, kiedy jako dziecko prosiła go o zabawki. Nie mogli przejść razem obok sklepu „Aptawag” na Sykstuskiej, aby nie przyklejała nosa do szyby, a potem ust do jego policzka. Nigdy nie musiała go terroryzować, tupać nogami ani padać na chodnik. Zawsze jej wszystko kupował. „Zanadto ją rozpieszczasz, Edwardzie”, mawiała Leokadia. Wtedy ranił swoją kuzynkę. „A kto ją ma rozpieszczać, jeśli nie ja? Ty bardziej kochasz bridża, książki i koncerty niż moją córkę!” Kiedy później przepraszał Lodzie, widział w oczach kuzynki błysk niepokoju, ale i pewnego rozbawienia, w jakie wprowadzał ją, jak mawiała, „ojciec zakochany do szaleństwa w córce”.
– No, tatusiu, która scena?
Popielski czuł mętlik w głowie. Przez ten przeklęty seans u Szaniawskiego nie mógł sobie przypomnieć, jakie to żywe obrazy miały być dzisiaj przedstawiane. Na pewno Matejko. Ale gdzie u niego występują młode panny?
No przecież był pan taki zachwycony – zawołała Jadzia – kiedy Marek Winicjusz odwiedził w więzieniu ukochaną Ligię!
– Ależ oczywiście! – udawał entuzjazm. – Wspaniale to zagrałaś, kochanie! Ale wiesz co? Czekam, aż zagrasz nie tylko pantomimę. Masz taki dźwięczny i piękny głos.
– Dziękuję za komplement, papo. – Rita spojrzała na drobny śnieg, który sypał w świetle latarni.
– No to co, dziewczęta? – Popielskiemu udzieliła się pogodna atmosfera. – Jedziemy na ciastka do pana Masełki?
Uśmiech Jadzi był pełen akceptacji, lecz Rita zawahała się, co oznaczało, że ta propozycja nie napawa ją zbytnim entuzjazmem. Przypomniał sobie te wszystkie wymuszone cukierniane rozmowy z córką, przerywane kłopotliwą ciszą. Wszystkie one nieuchronnie prowadziły do konkluzji: kiepskie wyniki w nauce, karygodne zachowanie, i kończyły się dąsami, a raz nawet płaczem. Wspomniał, jak wznosiła oczy, kiedy proponował jej w niedzielę wspólny wyskok do kawiarni „Europejskiej” na ptysie. „No nie, znowu!” To mówiła jej mina. I wtedy, i teraz.
– Rozumiem, jesteś zmęczona – powiedział ze sztucznych uśmiechem. – No to jedziemy do domu. Proszę, wsiądź, Jadziu, do automobilu. Podwiozę cię.
– A nie możemy wrócić same piechotą? – w oczach Rity była prośba. – Jadzia mnie odprowadzi. Proszę, papo!
– Nie. – Podszedł do samochodu i otworzył drzwi. -Proszę wsiadać.
Kiedy dziewczęta posłusznie wsiadły, Popielski zapuścił silnik i odwrócił się do tyłu.
– Muszę wam coś ważnego powiedzieć. We Lwowie jest teraz bardzo niebezpiecznie…
– To dlatego tata przyjechał na przedstawienie – wykrzyknęła Rita. – Nie dlatego, aby mnie zobaczyć, ale aby mnie niby chronić. Tak? To dlatego! Ileż to razy ja słyszałam o tych niebezpieczeństwach, które tylko czyhają na młode panny!
– Rito, jak śmiesz tak się do mnie odzywać! – powiedział zimno. – I to w dodatku przy twojej koleżance!
– Ależ, Rito – Jadzia, mówiąc to, wpatrywała się w niego wzrokiem prymuski, zawsze gotowej do odpowiedzi – przecież twój tato chce dobrze…
Popielski odwrócił się i ruszył. Dziewczęta milczały. W lusterku widział, jak Rita wpatruje się w mijane sklepy i budynki, a Jadzia czyta dodatek nadzwyczajny, który rzucił na tylne siedzenie, wychodząc z auta przed szkołą. Nie odrywała wzroku od pierwszej strony. Popielskiego przez całą drogę dręczyła jedna myśl. Minotaur mordował i gwałcił tylko dziewice. Można by uchronić Ritę przed bestią, gdyby… I tu Popielski rzucał w bok głową, aby tylko nie dopuścić do wyartykułowania tej potworności. „Gdyby nie była dziewicą”, powiedział jakiś demon.
Lwów, poniedziałek 25 stycznia 1937 roku,
godzina ósma wieczór
Aspirant Stefan Cygan siedział u Atlasa i przeklinał swój efebowaty wygląd. W tym wystawnym lokalu na rogu Rynku bywali literaci i artyści, a wśród nich także mężczyźni o zdecydowanie greckich gustach. Ci ostatni zbierali się zwykle w dni nieparzyste w Sali Szarej. Nikt o tym nigdy nie mówił expressis verbis, no, może poza policjantami, którzy nie mogli kierować się drobnomieszczańską pruderią i musieli nazywać rzeczy po imieniu. Z grona mężczyzn hołdujących greckiemu nałogowi bywali tutaj i baletmistrz Juliusz Szaniawski, i bogaty marszand, właściciel antykwariatu, Wojciech Adam, i dyrektor Banku Narodowego, Jerzy Chruśliński. Często towarzyszyły im dla niepoznaki kobiety, zawsze skore do żywej dyskusji i wygłaszające głośno niekonwencjonalne lub zgoła rewolucyjne poglądy na tematy obyczajowe. Nie-lwowiakowi, który by tu zaszedł po raz pierwszy, mogłoby się wydawać, że jest w ekskluzywnej restauracji, która jeśli już się czymś wyróżnia, to jedynie przepychem. Dopiero gdyby się przyjrzał uważnie wypomadowanym, szczupłym i wyprostowanym jak struna kelnerom, zobaczyłby, że są oni młodzi i odznaczają się niezwykłą urodą. Nie-lwowiak nie miałby pojęcia, że pracę w tej luksusowej restauracji niektórzy z kelnerów dostali za protekcją swoich zamożnych kochanków.
Aspirant Cygan był lwowiakiem od urodzenia i ani trochę się nie dziwił greckim gustom niektórych kelnerów i klientów. Od razu po wejściu napotkał aż dwa powłóczyste spojrzenia. Widział doskonale w lustrach te karesy, którymi obdarzali go i niemłody już brunet o farbowanych włosach, pijący jakiś alkohol w szerokim i płytkim kieliszku, i trzydziestoletni może mężczyzna o budowie atlety i tubalnym głosie, wychylający stopkę za stopką i zagryzający wódkę – o zgrozo! – ciastkami z kremem.
Cygan nie odwzajemniał spojrzeń ani uśmiechów, lecz spokojnie palił papierosa, pił małymi łykami zmrożoną setkę, zajadając do wódki wspaniały tatar, który doprawił sobie nadzwyczaj ostro, i cierpliwie czekał. Wiedział od Szaniawskiego, którego dzisiaj przesłuchiwał, że w jego środowisku pojawili się ostatnio dwaj młodzi mężczyźni, którzy – ze względu na swoją smagłą cerę i nadzwyczaj piękne czarne oczy – natychmiast znaleźli się na czułym celowniku niektórych bywalców Atlasa. Mówili oni – jak się wyraził Szaniawski – „mieszaniną polsko-rosyjską”, co w jego oczach, nie wiedzieć czemu, dodawało im atrakcyjności. Cygan siedział zatem przy drzwiach i wypatrywał młodych brunetów o śniadej cerze. Po godzinie czekania, które skracał sobie wódką, tatarem i lekturą tygodnika „Sygnały”, ujrzał młodzieńców odpowiadających opisowi baletmistrza. Najpierw usłyszał tupanie przed drzwiami, a potem zobaczył ich wewnątrz, jak otrzepują płaszcze ze śniegu i wręczają je szatniarzowi. Po chwili przeszli obok Cygana i usiedli pod oknem, z którego rozpościerał się widok na fontannę Adonisa. Kelner zjawił się natychmiast i odebrał zamówienie: dwie szklaneczki dżynu i szarlotka ze śmietaną.
Wraz z kelnerem do ich stolika podszedł Stefan Cygan i ukłonił się im z wielką galanterią. Usiadł, nie czekając na zaproszenie i powiedział cicho coś, co sprawiło, że obaj przestali się uśmiechać i odstawili swe szklanki na marmurowy blat.
– Policja kryminalna – powiedział słodkim głosem. -Nie będę teraz wyjmować odznaki, bo wszyscy na nas patrzą. Nasza rozmowa ma wyglądać na przyjacielską pogawędkę, zrozumiano? No to proszę podnieść szklanki do ust i ładnie się uśmiechać.
Przy stole zapadła cisza.
– Nazwiska panów? – zapytał Cygan, kiedy uczynili to, co im polecił.
– Iwan Czuchna.
– Anatol Grawadze.
– We Lwowie od niedawna?
– Od dwóch lata.
– I ja, tak jak mój drug.
– Razem panowie przybyli do naszego miasta?
– Tak, toczno. Wmiestie pryjechali.
– Skąd?
– Iz Odessy, a potem iz Stambuła.
Cygan umilkł i zastanowił się, czy któryś z nich mógł być poszukiwanym przez policję człowiekiem. Obaj byli bardzo elegancko i wytwornie ubrani. Garnitury z bielskiej wełny, diamentowe szpilki w krawatach. Nie sądził, że będą mówić tak słabo po polsku. Niemiecki celnik na granicy i dorożkarz we Wrocławiu odróżniliby język polski od rosyjskiego, zwłaszcza po śpiewnym akcencie. Ale czy na pewno? A on odróżniłby duński od szwedzkiego? Chyba nie, ale czy kiedykolwiek słyszał te języki? Nie. Lecz celnik na granicy musiał wielokrotnie słyszeć polską mowę. Ale któryś z tych Rusków mógł mówić do celnika niemieckiego po polsku. A wtedy celnik musiałby naprawdę dobrze znać język polski albo mieć muzykalne ucho, by odróżnić polszczyznę literacką od używanej przez obcokrajowca. Cygan postanowił nie liczyć na muzykalność niemieckich funkcjonariuszy i dokładnie sprawdzić znajomość polszczyzny obu przesłuchiwanych.