Текст книги "Głowa Minotaura"
Автор книги: Marek Krajewski
Жанр:
Прочие детективы
сообщить о нарушении
Текущая страница: 11 (всего у книги 17 страниц)
Popielski wstał, zgasił papierosa i podszedł do biurka właścicielki. Potrafił unosić górną wargę, odsłaniając – jak pies – ostre kły, potrafił mrużyć oczy tak, że jego twarz przypominała maskę wściekłości, potrafił nawet rozszerzać nozdrza swojego złamanego nosa, i wtedy jego twarz stawała się podobna do mordy goryla. Wszystko to potrafił robić na zawołanie, czym często zresztą bawił małą Ritę. Teraz te wszystkie umiejętności ujawniły się wbrew jego woli.
– Nie wie pani o mnie jednego, madame – głos dochodzący z jego krtani był dziwnie świszczący – tego, że teraz już stąd nie odejdę. I albo zaraz wszystko mi pani powie, albo rozwalę w proch tę szafę! Rozumiesz, ty stara rajfurko?
Pani Klementyna Nowoziemska powiedziała mu więc o Marii Szynok i o zainteresowanym nią panu. Wiedziała, co by się stało, gdyby odmówiła. W ciągu dwudziestu lat swojej pracy dobrze poznała mężczyzn.
Katowice, poniedziałek 1 lutego 1937 roku,
południe
Mocka i Popielskiego łączyło wiele podobieństw. Obaj byli skorzy do gniewu i pedantyczni, obaj władali językami klasycznymi, uwielbiali szachy, bridża, obżarstwo oraz nie stronili od towarzystwa upadłych kobiet. Mieli jeszcze jedną wspólną cechę: niecierpliwość. Najczęściej ujawniała się u nich wtedy, gdy musieli długo czekać na realizację zamówienia w restauracji. Wtedy sapali z irytacją, wypalali mnóstwo papierosów, stukali palcami o blat stołu, zaczepiali co chwila kelnera, drapali się nerwowo po karku, słowem: byli w stanie przed-wybuchowym.
Teraz jednak, kiedy siedzieli w restauracji „Eldorado” przy ulicy 3 Maja, nie tylko zapomnieli o upływającym czasie, lecz nawet nie pamiętali, co zamówili na obiad. Mock wpatrywał się w Popielskiego i starał się nie uronić ani słowa z jego wypowiedzi:
Maria Szynok przyniosła pani Nowoziemskiej jakieś oszczędności w swoim woreczku i poprosiła o wpisanie jej do rejestru i zamieszczenie w prasie ogólnopolskiej ogłoszenia o następującej treści – i tu Popielski spojrzał na jedną z dwu kartek papieru, które wypożyczyła mu właścicielka biura. – „Kopciuszek szuka swojego księcia z bajki. Skromna, pracowita i urodziwa panna, lat dwudziestu, poszukuje statecznego, zamożnego i kulturalnego w obejściu pana, któremu jest gotowa dać wszystko, co najbardziej sobie ceni admirator domowego ogniska”. Dwa tygodnie później do biura przyszedł ten oto list – i tu zaczął czytać kartkę bloku listowego, pokrytą pismem maszynowym.
– „Wielmożna Pani! Bardzo zainteresował mnie anons «Kopciuszka», ogłoszenie numer 142/37. Chętnie zapoznałbym tę pannę. Ponieważ jednak od kilku lat szukam odpowiedniej kandydatki na małżonkę, jestem dobrze obeznany z oszustwami, jakie stosują niektóre bardzo sprytne i zdeterminowane młode osóbki, chcące zdobyć męża takiego jak ja – z koligacjami, majątkiem i tytułem szlacheckim. To z całą pewnością nie dotyczy renomowanego zakładu matrymonialnego Wielmożnej Pani, wolałbym jednakowoż zaoszczędzić sobie żmudnej, dalekiej podróży i późniejszych rozczarowań. Dlatego jestem zobligowany do postawienia Szanownej Pani dwóch pytań: 1. Czy «Kopciuszek» jest sierotą? 2. Czy jest czysta i nienaruszona cieleśnie? Abym miał przyjemność oglądania Pani oblicza oraz zapoznania się z «Kopciuszkiem», na oba pytania powinienem otrzymać odpowiedzi twierdzące. W przeciwnym razie będę zmuszony zrezygnować z tej arcyciekawej oferty matrymonialnej. Odpisywać proszę na Poste Restante w najbliższym urzędzie pocztowym. Z wyrazami głębokiego szacunku, hrabia…” – i tu wymienił jakieś osobliwe i z niemiecka brzmiące nazwisko, po czym aż cmoknął ze zdziwienia.
– Czemu tak się dziwisz? – zapytał Mock.
– Nic, nic… – Popielski zamyślił się na chwilę.
– Skąd ten list przyszedł?
– Nie wiadomo. Klementyna Nowoziemska znalazła go pod drzwiami swojego biura. Ktoś go tam wrzucił z korytarza.
– Żmudna, daleka podróż… – powtórzył Mock w zamyśleniu słowa listu.
– Poczekaj, teraz dopiero się zacznie. – Popielski aż uniósł się na krześle, jak sprinter startujący do biegu. -Nowoziemska odpowiedziała na oba pytania twierdząco…
– A jak sprawdziła dziewictwo, dozorcę poprosiła o przysługę?
– Nie. – Popielski parsknął śmiechem. – Też o to zapytałem. Powiedziała mi, że to najmniejsze zmartwienie… Chyba można jej wierzyć, wbrew swoim nienagannym manierom wygląda mi ona na byłą burdelmamę… Zatem odpisała hrabiemu, że dziewczyna jest sierotą i dziewicą, a on kilka dni później przyjechał…
– No i? – Mock był tak skoncentrowany, że nawet nie spojrzał na kelnerkę, która postawiła przed nimi po bombie piwa żywieckiego.
– Niski, chudy, około czterdziestki, bardzo elegancko odziany…
– Idealny pan Nikt – przerwał mu Mock. – Człowiek bez żadnych właściwości.
– Mylisz się. – Popielski łyknął piwa. – Pani Nowoziemska zmartwiła się niewymownie na jego widok. Gdy wszedł do biura, natychmiast sobie uzmysłowiła, że na tym panu to ona nie zarobi. „Niewyobrażalnie brzydki”, tak powiedziała. Pozwól, że ją jeszcze zacytuję. Zapisałem wszystko, co mówiła. A zatem: „Mężczyzna nie musi być piękny. Powinien być nieco ładniejszy od diabła. Ale nie może być diabłem”. Tak go scharakteryzowała. A oto dokładniejszy opis: „Gęste, grube i siwiejące włosy, jak czapka zaczynały się nad brwiami. Siny, wygolony zarost podjeżdżał aż pod oczy, które były małe i jakby wepchnięte w głowę. Kwadratowa szczęka, nierówne zęby, wąskie wargi”. Wzięła od niego wpisowe i umówiła go z Marią Szynok tego samego dnia, nie wierząc ani przez chwilę w matrymonialny sukces tego spotkania. I nawet odetchnęła, kiedy on nie przyszedł. Więcej już go nie widziała.
– Nie przyszedł… – powtórzył Mock w zamyśleniu.
– A teraz słuchaj uważnie. Spotkanie tego hrabiego z Klementyną Nowoziemską nastąpiło 30 sierpnia 1936 roku… I tegoż popołudnia miał się on spotkać z Marią Szynok. Mówi ci coś ta data?
– To wtedy znaleziono ją pogryzioną?
– Tak! – Popielski uderzył ręką w stół, aż rozlało się piwo – To on, Ebi! On przyszedł na to spotkanie, lecz nie wszedł do biura. Poczekał, aż z niego wyjdzie ta dziewczyna. I poszedł za nią. A ona może płakała, bo była zawiedziona, że nie zjawił się na spotkanie. Szła, nic nie widząc z powodu łez, a w swej nędznej torebce nadaremnie nosiła ałun, który miał przywrócić jej utracone dziewictwo. A to monstrum szło za nią… I gdzieś ją dopadło…
Podeszła kelnerka i rozstawiła przed nimi talerze. Przerwali rozmowę, lecz nie odrywali od siebie wzroku. Nie interesowała ich sztywna i przyrumieniona skórka, która lekko odstawała od różowego, wilgotnego mięsa, ani białe pryzmy klusek śląskich, ani małe kopce grochu i czerwonej, gęstej, parującej kapusty. Żaden z nich nie spojrzał nawet na kelnerkę, która nie odchodziła od stołu i patrzyła na nich wyczekująco.
– Czego ona chce? – Mock nie wytrzymał. – Napiwku? Daj jej, Eduardzie, bo ja nie mam drobnych!
– Nie chodzi o napiwek – odpowiedziała kelnerka po niemiecku, a jej twarz wyrażała oburzenie. – Dowiedziałam się o to, o co pan prosił – do Popielskiego zwróciła się już po polsku. – Właśnie przyszedł mój kolega, który obsługiwał wtedy tego brzydkiego pana.
– Może go pani zawołać? – Popielski wręczył jej pięćdziesiąt groszy napiwku.
– Helmut! – zawołała. – A pódź sam, synek!
– O co tu chodzi? – Mock nabił kluskę na widelec i zastygł. – Widziałem, że o czymś z nią długo konferowałeś, kiedy tu wchodziliśmy… Myślałem, że pytałeś o wolny stolik… Może mi wytłumaczysz w końcu…
Popielski przeniósł wzrok na kelnera Helmuta, który zbliżył się do ich stolika. Był to barczysty młodzieniec o twarzy ze śladami po ospie.
– Służę szanownemu panu. – Stanął obok nich w przepisowej pozie.
– Niech się pan napije, panie Helmucie, za moje zdrowie. – Popielski jemu też wręczył pięćdziesiąt groszy. -Możemy mówić po niemiecku?
– Mówić tak, napić nie – kelner wydukał po niemiecku, rozejrzał się po sali, lecz schował monetę do kieszeni. – Teraz nie mogę pić.
– A kto mówi, że teraz? – Popielski odkroił gruby plaster golonki i przesunął po nim nożem, zostawiając gruby nalot chrzanu. – Napije się pan później, a teraz to nam pan coś powie. Pańska koleżanka wspomniała, że pół roku temu był u państwa klient o odrażającej urodzie. A pan go obsługiwał… To może być bardzo ważne, ten człowiek może być niebezpiecznym mordercą – ostatnie słowa Popielski wypowiedział prawie szeptem, pokazując kelnerowi policyjną odznakę. – Może jest pan w posiadaniu niezwykle cennych informacji. Zechce pan nam je przekazać?
– Nie rozumiem jednego słowa. „Odrażający”? – Helmut był najwyraźniej zaaferowany.
– Brzydki jak małpa – wtrącił się Mock.
– Pamiętam go. – Kelner rozpromienił się. – Był rzeczywiście brzydki jak małpa i zabrudził całą serwetę… Coś na niej pisał… Zwróciłem mu uwagę. Przeprosił i nawet zapłacił za pranie. To wszystko, co pamiętam.
– Ejże, panie starszy – Popielski uśmiechnął się przyjaźnie – na pewno pan pamięta o wiele więcej… Niechże pan z nami usiądzie, napije się piwka albo wódeczki…
– Nie mogę przysiadać się do gości. – Helmut znów obejrzał się w stronę baru.
– Co zamówił ten klient? – zapytał Mock.
– Nie wiem, ale chyba to, co na ogół. Kluski śląskie i roladę. A potem poszedł. Więcej nie pamiętam. To było tak dawno…
– A co pisał na tej serwecie, pamięta pan? – Popielski podniósł do ust trzęsąca się skórkę, zbrązowiałą od musztardy.
– Nie, nie pamiętam. Zapisał całą serwetę. Nie do użytku.
– No co? List? Jakieś słowa? – Mock w odróżnieniu od Popielskiego nie przełknął ani kęsa.
– A gdzie tam! – Helmut potarł się w czoło. – Nie, on coś obliczał. Pisał liczby! I to atramentem! Serweta się nie chciała sprać!
– I pewnie ją wyrzuciliście? – zapytał Mock z rezygnacją w głosie.
– No tak. Co było robić? Przepraszam, ale muszę do gości.
Helmut ukłonił się i odszedł. Mock westchnął, zjadł kluskę, a potem wbił widelec w golonkę. Nie zdążył jejjednak podnieść do ust. Jego przedramię Popielski mocno przycisnął do stołu. Był cały napięty. Niemiec przyglądał mu się z otwartymi ustami, w których nie dane było zniknąć kawałkowi mięsa. Z golonki spływał teraz tłuszcz i kapał na obrus.
– Przyjechał tu z daleka, powtarzam „z daleka”, fałszywy hrabia, spotkał się matroną Nowoziemską, która poleciła mu ten lokal, powypisywał jakieś liczby na serwecie – Popielski przyciskał rękę Mocka do stołu, a żyły nabrzmiewały na jego czole – i w przerwie pogryzł Marię Szynok. A dwie pierwsze pogryzione ofiary znaleziono w okolicy Lwowa. Wiesz, jaka jest europejska stolica matematyki?
– Co to ma do rzeczy?
– Wiesz czy nie wiesz?
– No nie wiem… Chyba Getynga. Albo Paryż, Berlin?
– Nie, mój drogi – w głosie Popielskiego zabrzmiała duma. – Lwów. Właśnie moje miasto.
– Wiem, co chcesz powiedzieć. Że Minotaur jest matematykiem, który kreślił na serwecie wzory. A w liście do biura matrymonialnego pisał, że przyjedzie z daleka. Połączyłeś te dwa fakty. Ale przecież równie dobrze mógł być człowiekiem interesu i mieszkańcem Warszawy, który w wolnej chwili podlicza zyski… Wasza stolica też jest chyba daleko. I daj mi w końcu zjeść tę golonkę, do jasnej cholery!
– Wiesz, że we Lwowie jest słynna kawiarnia „Szkocka”, gdzie spotykają się matematycy? – Popielski puścił przedramię Mocka. – I wiesz, że przez całe lata pisali oni tam na serwetach albo po blacie stolika tak jak ten fałszywy hrabia? Może on też tam bywał i ten nawyk mu został?
– No może… – Mock żuł ze smakiem kęs golonki. – Rozumiem, że chcesz wracać do swojego miasta… I nie masz ochoty tłumaczyć się przed tym komisarzem Holewą, czy jak mu tam… Ale to tylko dwie informacje i twoja intuicja. I z tego powodu mamy wracać? Przecież tu jeszcze mamy wiele do roboty. Na przykład wypytać sąsiadów tej dziewczyny…
– Powiedziałeś, że połączyłem przypadkowo dwie informacje. Ale jest jeszcze fakt trzeci i najważniejszy. Powinienem od niego zacząć. To dlatego pojedziemy najbliższym pociągiem do Lwowa. Wiesz, jak się nazywa nasz hrabia? Jak się przedstawił w liście? „Hrabia Hugo Dionizy von Banach”. A wiesz, kim są profesor Hugo Dionizy Steinhaus i profesor Stefan Banach?
– Nie.
– Właśnie tak! – Popielski starannie ułożył resztki kapusty na ocalałych kawałkach golonki. – Są lwowskimi matematykami i bywalcami tej knajpy, gdzie się pisze po serwetach. Jedźmy, wstąpimy jeszcze na chwilę do „Matrimonium” i może tam zdobędziemy inne wiadomości. Żałuję, że nie wypytaliśmy pani Nowoziemskiej o akcent tego goryla, bo jestem pewien, że ta spostrzegawcza kobieta zauważyła w nim jakieś lwowskie osobliwości.
Katowice, poniedziałek 1 lutego 1937 roku,
godzina druga po południu
Pani Klementyna Nowoziemska miała zwyczaj jeść obiad około drugiej w pobliskiej restauracji „Teatralna”. Zamykała wtedy biuro, a na jego drzwiach wywieszałainformację „Przerwa obiadowa. Biuro czynne od 15.30”. Tak też zrobiła i dzisiaj. Włożyła futro z soboli i mały kapelusik z kwiatkiem, umocowanym na fantazyjnej pętelce, po czym ruszyła ku drzwiom z torebką pod jedną pachą, z kartonową wywieszką – pod drugą. Drzwi się otworzyły. Stanął w nich niewysoki mężczyzna w płaszczu i kapeluszu oraz z laską.
Właśnie idę na obiad. – Pani Klementyna stuknęła pomalowanym na czerwono paznokciem w lakierowaną wywieszkę. – Chce mi pan towarzyszyć? Równie dobrze tam możemy porozmawiać.
Pierwszy cios, który otrzymała, omal nie złamał jej oczodołu. Ciepła krew zalała oko, na czole wyrosła czerwona pręga, która szybko zaczęła sinieć. Uderzenie odrzuciło panią Nowoziemską na ścianę pokoju. Zsunęła się po niej z wyprostowanymi nogami i ciężko upadła na kość ogonową. Napastnik odkręcił dolną część swojej laski, uwalniając dziesięciocentymetrowy stalowy szpic. Podniósł ręce i wbił jej w głowę stalowy szpikulec, który z równą łatwością przeszedł przez kości czaszki, jak i przez kapelusz. Wcisnął i wkręcił szpikulec do oporu. Był miłosierny. Nie chciał, aby widziała, jak pochyla się nad nią, wbija nóż w jej policzek, głęboko go nacina, a potem w miejsce nacięcia wsuwa górne zęby. Nie chciał, by widziała, jak odrzuca głowę i czerwony miąższ kląska o posadzkę.
Część II
Komnata Minotaura
/…/ każde zaniedbanie jest świadome, każde przypadkowe zetknięcie jest uplanowanym spotkaniem, każde upokorzenie – karą, każde fiasko – tajemniczym zwycięstwem, każda śmierć – samobójstwem.
Jorge Luis Borges, Deutsches Requiem (przeł. Zofia Chądzyńska)
Worochta, poniedziałek 8 lutego 1937 roku,
godzina czwarta po południu
Rita Popielska szusowała po Jelenim Stoku, który prowadził od niedawno wybudowanego schroniska po ciemny pas buków. Jej zgrabna sylwetka, jasna, porcelanowa cera oraz policzki, które od mrozu i wiatru nabrały barwy rumianych jabłek, zwracały powszechną uwagę. Podczas schroniskowych posiłków starsze panie patrzyły na Ritę z lekką pogardą, zakładając, iż każda piękna dziewczyna prędzej czy później zostanie ulicznicą lub utrzymanką, młodsze – z zazdrością, panowie zaś – albo z pożądaniem, albo z bezsilną rezygnacją. Ona sama, nie zdając sobie nawet sprawy, iż wywołuje tak różnorodne uczucia, oddawała się śnieżnym rozrywkom z takim zapamiętaniem, jakby każdy dzień był ostatnim dniem zimowych wakacyj. Z ciotką Leokadią, która nieustannie grała w bridża, miała kontakt tylko w restauracji przy posiłkach. Nawet jednak wtedy nie musiała znosić jej ironicznych spojrzeń ani mędrkowatych uwag, ponieważ przy ich stoliku od pierwszego dnia wywalczyli sobie miejsce dwaj bracia, panowie Krzemiccy, z których młodszy, Adam, był studentem Politechniki Lwowskiej, a starszy, Zygmunt – podchorążym z Pułku Strzelców Kresowych w Stanisławowie. Rita z radością rzucała się podczas posiłków w błyskotliwą i pełną flirtów rozmowę z oboma młodzieńcami, zwłaszcza gdy ciotka Leokadia, przełknąwszy zaledwie kilka kęsów, biegła w stronę zastawionego palmami foyer, skąd dochodził zapach cygar i szelest tasowanych kart. Rita – dziewczę płoche i niestałe w zainteresowaniach – bardzo często z beztroskim uśmiechem przerywała rozmowę z braćmi, którzy jeden po drugim czerwienili się jak uczniacy, porzucała ich w pół słowa i biegła do swojego pokoju, aby tam przebrać się w ciepłe majtki, grube pończochy, wąskie narciarskie spodnie oraz dwa zakopiańskie swetry; czapki nigdy nie nosiła, gdyż wełna gryzła ją i drapała w głowę. A potem pędziła z nartami na stok i zjeżdżała w szalonym tempie w dół, z rozwianym czarnymi włosami, pozostawiając za sobą i braci Krzemickich, i kilku innych gimnazjalistów czy studentów, którzy na darmo starali się dorównać wysportowanej pannie. Było to prawie niewykonalne – dogonić dziewczynę, która na nartach jeździła od piątego roku życia i każde wakacje zimowe spędzała w Karpatach.
Myliłby się jednak ktoś, kto by sądził, że Rita Popielska rzuca się w wir wiatru i śniegu tylko z atawistycznej, młodzieńczej potrzeby wyładowania energii. Czyniła to z zupełnie innego powodu. Uznała bowiem, skądinąd bardzo słusznie, że im szybciej mija dzień, im bardziej zmęczona zanurza się wieczorami w chłodną, pachnącą pościel, tym szybciej upłynie jej cały dwutygodniowy pobyt w Worochcie i tym rychlej powróci do Lwowa. A tam chciała już być za wszelką cenę. Bo tam ktoś na nią czekał. Tajemniczy mężczyzna, który przez konduktora podał jej w pociągu liścik, kiedy nocą, otulona grubym pikowanym szlafrokiem, wracała z ustępu do sleepingu, dzielonego z chrapiącą ciotką. Konduktor uchylił wtedy czapki, wręczył jej pachnącą męskimi perfumami kopertę i powiedział, iż na dworcu we Lwowie pewien zamaskowany młodzieniec prosił go o tę przysługę, którą właśnie spełnia.
Rita dlatego między innymi uwalniała się od towarzystwa różnych adoratorów, bo chciała być sama. Pragnęła stanąć pomiędzy starymi świerkami i bukami i po raz setny przeczytać ów list, po którym czuła przyjemny mętlik w głowie.
Niepokojąca Panno Rito!
Zanim Pani nie ujrzałem w pewnym zakazanym miejscu na Zamarstynowie, w towarzystwie jakiejś panny oraz cyrkowych atletów, byłem zupełnie innym człowiekiem – znudzonym i cynicznym bon vivantem, który wszystko już przeżył i wszystko widział. Człowiekiem, który poznał i zło, i dobro w najczystszej postaci. Aby Pani udowodnić, że nie są to czcze słowa, dodam tylko, że byłem poszukiwany przez policje trzech krajów, siedziałem w więzieniu i doszedłem do ogromnego majątku. Dla przeciwwagi dodam, że jestem wysoko wykształcony i mam lat dwadzieścia siedem. W tej chwili nie muszę już pracować na mój byt, nie muszę robić niczego. W moje życie wkradła się potężna i obezwładniająca nuda. Aż do tego styczniowego dnia, kiedy Panią ujrzałem. Jeśli wcześniej poznałem zło i dobro w postaci czystej, to teraz w Pani osobie zobaczyłem najwyższe piękno. Słaby mężczyzna napisałby: – „Nie mogę spać ani jeść, marzę o jednym Pani spojrzeniu, o jednym uśmiechu
Pani cudownych ust”. Ja tak nie napiszę, ja jestem mocnym mężczyzną, typem zdobywcy, który cały świat może rzucić Pani do stóp, i dlatego powiem coś śmiałego i zuchwałego: marzę o Pani całej. Pani obecność w tej spelunce na Zamarstynowie świadczy, że jest Pani również osobą zdecydowaną i drwi sobie z tego, co społeczeństwo uważa za przyzwoite. Rito! Jeśli tylko zdobędzie się Pani na tak śmiały krok i zgodzi się otrzymać ode mnie następny list (do którego dołączę moje zdjęcie), to niechże Pani zechce którejś niedzieli w samo południe stanąć pod zegarem kawiarni „Wiedeńskiej” na Hetmańskiej. Co niedziela w samo południe będę stał w pobliżu i patrzył na przechodzących tamtędy ludzi. Wiem, że którejś niedzieli i Ty będziesz między nimi.
Lwów, środa 17 lutego 1937 roku,
godzina szósta po południu
Popielski od dłuższego czasu był stałym gościem kawiarni „Szkockiej” na rogu ulic Łozińskiego i Fredry i zdołał już przyzwyczaić personel do swoich dziwactw. Niczego nigdy nie zamawiał poza niezliczonymi szklankami gorzkiej mocnej herbaty, gdyż – jak oznajmił pierwszego dnia – przechodzi właśnie okres diety, która ma oczyścić organizm ze zbędnych trucizn. Nie dodawał już, że te trucizny są głównie alkoholowego pochodzenia, bo i po co miał się zbytnio spoufalać z kelnerami i kelnerkami, którzy w tym lokalu i tak wykazywali sporą dezynwolturę wobec gości. Z każdym dniem głodówki czuł, jak jego waga spada, a irytacja na cały świat rośnie: na Hannę, której poranne śpiewanie godzinek coraz częściej wybudzało go z dopiero rozpoczętego snu, na swoich kolegów z urzędu połicyjno-śledczego, którzy zbyt opieszale szukali ludzi o uderzającej brzydocie, i na matematyków, bywalców „Szkockiej”, którzy traktowali go z góry i nieco ironicznie.
Zdążył już poznać większość z nich i zorientować się w problemach, które ich zajmowały. Jednakże jego wiedza matematyczna, zdobywana onegdaj w Wiedniu u znakomitego Wielkopolanina, Franciszka Mertensa, i u posępnego Wilhelma Wirtingera, była już mocno zwietrzała, więc wybuchy entuzjazmu lwowskich matematyków nad jakimiś zagadnieniami, które nosiły osobliwe, a czasami i poetyckie nazwy, wydawały mu się szczenięcą ekscytacją. Kiedy profesor Stefan Banach unosił ręce – a nierzadko w każdej z nich jednocześnie dymił papieros – i zachwycał się nowym przyczynkiem do „kanapki Steinhausa”, „gry Mazura” lub „trójnogu i kostki Hilberta”, Popielski miał wrażenie, że przeniósł się w swoje lata gimnazjalne, gdy z kuzynką Leokadią grał w szachy i różne posunięcia określali nazwiskami bohaterów czytanych właśnie książek, w wyniku czego zrodził się „mat Winnetou” i „gambit Kmicica”. Kiedy Stanisław Ulam, skacząc jedną nogą po krześle, a drugą po podłodze, wywodził o „zagęszczaniu osobliwości” albo o „przestrzeniach niby-gęstych”, Hugo Dionizy Steinhaus i Stefan Kaczmarz rozlewali kawę, a niekiedy i wódkę, i każdy na swój sposób krytykował jakąś najnowszą pracę francuską o szeregach ortogonalnych, a Stanisław Mazur epatował liniowymi metodami summacji, komisarz – może pod wpływem skręcającego go głodu – popadał w coraz większą mizantropie i w głęboki kompleks swoich niewykorzystanych szans. Przypominał sobie szczęśliwe lata wiedeńskie i kochaną niegdyś matematykę, którą porzucił dla filologii z powodów zdrowotnych – wykłady i seminaria filologiczne na Uniwersytecie Wiedeńskim odbywały się zwykle wieczorami, wobec czego mógł unikać słonecznego światła. Nie zdążył zatem poznać skomplikowanych zagadnień, o których dyskutowali. Przychodził do „Szkockiej” w porze obiadu, siedział w ponurym milczeniu, sam, w pierwszej sali, pod kotarą wejścia prowadzącego w głąb lokalu, i przypatrywał się bardzo uważnie wchodzącym. Wiedział, że morderca zna doskonale z gazet jego aparycję i czekał, aż zobaczy na jakiejś twarzy przestrach na swój widok. Zdarzyło się tak tylko raz, lecz twarz wchodzącej osoby była niestety niebrzydka i na dodatek kobieca. Należała do pewnej prostytutki, która niegdyś wyśmiała dotkliwie jego męską poalkoholową niemoc. Nudził się więc Popielski haniebnie. Gazet nie czytał, a szachów nawet nie rozkładał, gdyż obawiał się, że jeszcze któryś z geniuszy matematycznych zechce z nim zagrać i spotka go natychmiastowa i nieunikniona klęska.
Pewne spostrzeżenie, jakie poczynił pierwszego dnia, obaliło powszechny lwowski mit, któremu on sam również uległ – a mianowicie przekonanie, iż uczeni ci pisali na obrusach. Otóż wcale tak nie było – matematycy zaczerniali chemicznymi ołówkami albo marmurowe blaty stolików, albo stronice specjalnej księgi, która zawsze znajdowała się u szatniarza. Ta obserwacja sprawiła Popielskiemu głęboki zawód, bo przecież mit ten był jednym z filarów jego rozumowania, iż człowiek o twarzy goryla, piszący po obrusie katowickiej restauracji „Eldorado”, jest lwowskim matematykiem. Szybko jednak pozbierał się po tym chwilowym niepowodzeniu i rozpoczął dokładnie zaplanowane śledztwo.
Przez cztery pierwsze dni obserwował matematyków i co chwila żądał od kelnera podawania ich nazwisk. Urozmaicał to sobie upartym podsumowywaniem dotychczasowego śledztwa, analizowaniem po raz tysięczny okoliczności, w jakich znaleźli z Mockiem zamordowaną Klementynę Nowoziemską, oraz rozmowami z pewną niewiastą lekkich obyczajów, która – na jego prośbę – przychodziła do kawiarni po to, aby „kobiecym okiem” ocenić ewentualną brzydotę jakiegoś mężczyzny.
Kiedy po tygodniu już poznał luminarzy i pretendentów do matematycznych wyżyn i z bólem nie stwierdził u żadnego z nich uderzającej brzydoty, rozpoczął szukanie takich spośród nich, którzy odznaczaliby się na tyle bogatą fantazją językową, żeby wymyślić bardzo zgrabne fikcyjne nazwisko „Hugo Dionizy von Banach”. W tym celu porzucił swoje dotychczasowe incognito i przeprowadzał z nimi długie i nudne rozmowy, na podstawie których wyrabiał sobie niezawodny pogląd o bogactwie ich słownictwa i asocjacjach językowych. Po czterech następnych dniach wytypował głównego podejrzanego, którego jednak szybko musiał wymazać ze swojego spisu. Był to bowiem Hugo Dionizy Steinhaus, człowiek, który operował przepiękną polszczyzną, pełną niezwykłych i bardzo trafnych skojarzeń. Po pierwsze, nie był on brzydki, po drugie, trudno byłoby przypuszczać, aby morderca przybrał pseudonim składający się z dwóch własnych imion!
Kiedy Popielski wykreślił wszystkich bywalców „Szkockiej” ze swojej listy podejrzanych, przystąpił do indywidualnego wypytywania o ich „brzydkich” kolegów i studentów. I wtedy się zaczęło!
– W jakim sensie „brzydki”? – pytał Meier Eidelheit.
– Wiem, panie komisarzu, jak się ma geometria wy-kreślna do pięknego, artystycznego przedstawiania przestrzeni u włoskich mistrzów – zamyślał się Kazimierz Bartel. – I stąd wnioskuję o pięknie. A mówiąc o brzydocie, musiałbym poprowadzić rozumowanie odwrotne.
Kiedy Popielski spekulacje te starał się zawęzić przez porównanie poszukiwanego do małpy, jego rozmówcy wciągali go na głębokie wody abstrakcji.
– Czy rzeczownik „małpa” jest definiowalny za pomocą skończonej liczby słów? – zasępiał się Mark Kac.
– Proszę pana – rozpierał się przy stole Leon Chwistek – mogę brzydotę definiować tylko jako brak piękna. A piękno dostrzegam w sztuce, która zrzuciła z siebie nieznośny balast naśladowania natury. Zatem obrazy małpy i Wenus z Milo są jednakowo brzydkie, bo obie są elementami natury, zaś piękna w przedstawieniach natury nie ma.
Po trzech tygodniach Popielski przerwał dietę, postanowił opuścić „Szkocką” i już więcej tam nie wracać. Ze słynnej kawiarni nie prowadził żaden trop. To, co zaplanował na następne dni, było jeszcze mniej absorbujące. Miał uczestniczyć w kilku najbliższych posiedzeniach Oddziału Lwowskiego Polskiego Towarzystwa Matematycznego i tam szukać Minotaura. Tych zebrań było niewiele: jedno w marcu, jedno w kwietniu, dwa w maju i jedno w czerwcu. Jak tu dalej tropić bestię? Miał w głowie straszną pustkę, jaką nazajutrz odczuje po przyjściu do swojego gabinetu w urzędzie policyjno-śledczym. Chciał jak najdalej odsunąć od siebie myśl o wściekłych współpracownikach, którzy chodzą po Lwowie, rozpytują się o ludzi „brzydkich” i wystawiają się na głupawe dowcipy. Nie mógł znieść myśli o Marianie Zubiku, który go jutro zapyta o postępy w śledztwie. To wszystko postanowił zagłuszyć alkoholem. Koniec diety, powiedział w myślach. Po wypiciu kilku wódek rozłożył szachy i – w przypływie odwagi – postanowił zaprosić do gry któregoś z dyskutujących matematyków. Zbliżył się do ich stolika, ale oni nawet na niego nie spojrzeli. Dyskutowali kwestię istnienia automatów, które mogłyby same o sobie dać odpowiedź, skoro byłaby dana pewna liczba bezwładnego materiału w ich otoczeniu.
Popielski machnął ręką, usiadł sam do szachowych zagadek z „Deutsche Schachzeitung”, który abonowano w „Szkockiej”, i zamówił jeszcze jedną wódkę. Zatęsknił za Mockiem. Chętnie by z nim zagrał. Eberharda jednak nie było.
Katowice, środa 17 lutego 1937 roku,
godzina szósta po południu
Eberhard Mock, po znalezieniu ciała Klementyny Nowo-ziemskiej, został w Katowicach z trzech powodów. Po pierwsze, nie wierzył w lwowski ślad, tak mocno forsowany przez Popielskiego, po drugie, z Katowic było blisko do Breslau i Karen, do której jego tęsknota wzrosła wprost proporcjonalnie do wyrzutów sumienia, jakie nim targały po erotycznych ekscesach. Po trzecie i najważniejsze, zabójstwo właścicielki biura „Matrimonium” domagało się wyjaśnienia, a jego okoliczności wskazywały na Minotaura, którego Mock zaczynał nienawidzić równie mocno jak Popielski. Wprawdzie w osobie Nowoziemskiej Minotaur nie zamordował dziewicy, ale rozszarpanie i wyrwanie policzka ofiary było jego znakiem rozpoznawczym. Poza wszystkim mógł objawić się jakiś jego obłąkany naśladowca albo dziewictwo poprzednich ofiar było przypadkowe. Śledztwo zapowiadało się jako nadzwyczaj żmudne, ponieważ z biura matrymonialnego zniknęły wszystkie segregatory. Policja miała do wyboru dwie drogi: inwigilować środowisko przestępcze w poszukiwaniu ewentualnych kontaktów zamordowanej lub szukać ciemnych sprawek w jej przeszłości. Żadna z tych dróg nie wyglądała zbyt poważnie, ponieważ pani Klementyna Nowoziemska była osobą szanowaną i cieszyła się nieskazitelną opinią. Mockowi wciąż jedna myśl nie dawała spokoju, a mianowicie sugestia Popielskiego, iż właścicielka biura musiała być niegdyś burdelmamą. Wrocławski policjant po przepracowaniu wielu lat w decernacie obyczajowym znał doskonale świat zakamuflowanych prostytutek, którymi były często ubogie kobiety z ludu. Świadczyły one skrycie usługi cielesne, a przy tym wykonywały zupełnie inne zawody – były na przykład robotnicami lub służącymi. Ukryta prostytucja stanowiła intratne zajęcie. Z jednej strony nie ryzykowały zetknięcia z policją obyczajową i wpisania na odpowiednią listę, co zrujnowałoby im reputację i spowodowało zwolnienie z pracy, z drugiej zaś, mogły uskładać sporo grosza na ewentualny posag. Ponieważ nigdy nie stały na ulicy, korzystały z różnych pośrednictw. Wprawdzie Mock przedtem nie słyszał, aby biuro matrymonialne było takim pośrednikiem, ale porównanie Nowoziemskiej do burdelmamy nie dawało mu spokoju i ten trop wydawał mu się nadzwyczaj kuszący. Był prawie pewien, że „brzydki hrabia” nie jest żadnym lwowskim matematykiem, lecz zwykłym śląskim przemysłowcem, który po kryjomu korzysta z pośrednictwa Nowoziemskiej i wydaje swe pieniądze na kryptoprostytutki. Choć była to tylko intuicja, musiał jednak ją sprawdzić – Mock był jak najdalszy od tego, aby pogardzać swoją śledczą intuicją.
Miał zatem co robić i, co najważniejsze, mógł śmiało działać. Rozstanie z Popielskim też niczego nie utrudniało – znajomość niemczyzny w Katowicach była powszechna, nawet wśród prostego ludu. Popielski wystarał mu się ponadto o stosowne pełnomocnictwa, dzięki którym mógł samodzielnie działać na terenie śląskim jako przedstawiciel komendy policji we Lwowie. Mock niechętnie pożegnał Popielskiego, lecz chętnie rzucił się w wielkomiejski żywioł stolicy Śląska. Czuł się znakomicie w mieście, które przypominało mu Breslau.