355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Marek Krajewski » Głowa Minotaura » Текст книги (страница 14)
Głowa Minotaura
  • Текст добавлен: 7 октября 2016, 14:36

Текст книги "Głowa Minotaura"


Автор книги: Marek Krajewski



сообщить о нарушении

Текущая страница: 14 (всего у книги 17 страниц)

– A on co na to?

– W kolejnym liście, tydzień temu, znów wspomniał o pięknie swoich oczu. Jest chyba bardzo pewny siebie. No bo zobacz, który mężczyzna wysłałby kobiecie zadedykowaną fotografię, na której widnieje jego tors…

– Co takiego?

– Tors, tors, Beatko, co cię tak dziwi? Nie widziałaś męskiego torsu?

– Ależ widziałam. – Tyka się nadąsała. – No ale mów dalej, co ci odpisał.

– Napisał, że proponuje mi spotkanie, oczywiście w miejscu publicznym, gdzie będę je mogła, wyobraź sobie!, gdzie będę je mogła podziwiać.

– Co, jego oczy? Czy tors?

– No przecież nie miejsce publiczne!

Przerwały na chwilę, ponieważ wszystko zagłuszyły okrzyki ulicznego handlarza, który objuczony workami, wchodził do jakiejś bramy i darł się wniebogłosy: „Han-dełe! Handełe!”

– No i gdzie jest to miejsce publiczne?

Rita stanęła i spojrzała z uśmiechem na koleżankę. Napawała się jej gorącym zaciekawieniem.

– Właśnie tam idziemy, głuptasko.

– Co? Idziemy tam?

– Nie chcesz? – Rita stała się poważna i wskazała na wewnętrzną kieszeń płaszczyka. – Mam tu adres. Wszystkie jego listy noszę przy sobie, aby nie znalazł ich mój stary. To publiczne miejsce to klub bilardowy… Chcę, żebyś mi towarzyszyła… Oczywiście nie dlatego, że się boję iść sama, ale żebyśmy potem wymieniły uwagi o tych jego niby pięknych oczach…

– Dziękuję ci, kochanie! – Tyka ucałowała ją w oba zarumienione policzki. – Dziękuję ci stokrotnie za twoje zaufanie!

– Cicho – syknęła Rita. – Lepiej dowiedzmy się, która godzina. Bo już prawie jesteśmy na miejscu. Ale najpierw obejrzymy sobie tę kamienicę.

Minęły bramę opatrzoną numerem 10, a potem numerem 10a i po chwili znalazły się na rogu Łyczakowskiej. Weszły do knajpy Krebsa. Z powodu zasłoniętych okien było w niej całkiem ciemno. Zobaczyły tylko jakiegoś pijaka i barmana o twarzy tak ponurej i zasępionej, że mógłby być głównym szwarccharakterem miejskich ballad. Pijak, który zapewne przesadził z leczeniem kaca, kołysał się nad stopką wódki i usiłował ugryźć śledzia, którego dwoma palcami trzymał za ogon.

– A czegóż tu taki paniunci sobi u nas winszuju? -zahuczał barman potężnym głosem.

– Chciałybyśmy wiedzieć, która będzie godzina -powiedziała Rita, znacznie odważniejsza od Tyki.

– A będzi to i północ, a jest przed dzisiątu – roześmiał się barman.

– Dziękujemy. – Rita dygnęła grzecznie.

Na ulicy było pusto. Wyszły z knajpy, po czym Rita wciągnęła koleżankę do najbliższej bramy.

– No, daj jeszcze wina, Beaciu!

– Już! – odparła Tyka.

Wypiły po sporym łyku. Mrużąc oczy, wychyliły się z bramy i rozejrzały po ulicy. Było nadal pusto, tylko kilka metrów dalej parkował właśnie czarny automobil.

– Który to dom, Rito, który to dom? – Beatka była aż blada z podniecenia. – Ten, przed którym stoi to auto?

– Nie! – Teraz Rita też była blada. – Chwyciła koleżankę mocno za łokieć: – Musimy wracać. Natychmiast! Tędy, przez podwórko!

– Jak to wracać? Teraz? Już mi nie ufasz? – Tyka ze łzami w oczach biegła za szybko idącą Ritą, która kierowała się przez tylną bramę na podwórze.

Dogoniła ją dopiero po kilkunastu metrach. Zaskoczony ich widokiem handlarz przestał wykrzykiwać swoje „Hadełe” i przyglądał się obu pannom.

– Jak mogłaś? – płakała Beata. – Wiesz, co to znaczy być odepchniętą, sponiewieraną? Takiej mi narobiłaś nadziei!

– To auto prowadził mój stary, rozumiesz?! – Oczy Rity były pełne furii. – Nie wiem, jak odkrył moją tajemnicę, ale to dla niego pestka! – Parsknęła szyderczym śmiechem. – Dla tego asa polskiej policji…

– Posłuchaj, Rito. – Beata nagle się uspokoiła. – A może twój tato przyjechał po tego człowieka? Sam napisał ci w liście, że ścigała go policja wielu krajów. Może twój tato go tropi?

– O Boże, Boże. – Rita włożyła swe szczupłe, długie palce we włosy. – To może być prawda! Muszę to wiedzieć! Chodź wracamy do tej knajpy i będziemy patrzeć przez witrynę!

– Ale tam jest jakiś pijak i ten straszny barman!

– Nie bój się, w razie czego…

– Zawołasz twojego tatę?

Rita patrzyła na Beatkę długo, jakby chciała swym spojrzeniem wypalić jej oczy.

– Nawet tak nie myśl! – powiedziała powoli. – Nigdy nie poproszę o pomoc tego gada, który mnie śledzi na każdym kroku! Który moje życie zamienił w piekło! Wiesz, że przez niego nie będę grała w Medei? Kasprzak odsunął mnie od tej roli i dał ją Jadźce! Kiedy go zapytałam, dlaczego, odpowiedział, żebym o to dowiadywała się u swojego ojczulka! Rozumiesz? Czy ty myślisz, że go kiedykolwiek o coś poproszę?!

Lwów, sobota 20 marca 1937 roku,

pięć minut na jedenastą przed południem

Zaremba usłyszał kroki na schodach. Przyłożył oko do małej dziury w firance, wiszącej w drzwiach ustępu. Po galeryjce wolno wchodził mężczyzna w kapeluszu i z plecakiem. Ubrany był w znoszoną i za dużą jesionkę. Minął ustęp, spojrzał uważnie na kartkę z napisem „Awaria” i powlókł się na ostatnie piętro noga za nogą. Był młody, a poruszał się jak starzec. Był szczupły, a sapał jak grubas. Był człowiekiem, a wyglądał jak zwierzę. Zaremba, przebrany za hydraulika, usiadł na zamkniętej muszli i połą robotniczego fartucha otarł twarz z potu. Usłyszał chrobot klucza w zamku i trzaśniecie drzwiami. Nie miał wątpliwości. To był Potok. Właśnie wszedł do swojego mieszkania.

Policjant usiłował zebrać myśli. Obława na Potoka miała się odbyć nazajutrz. Wszak sąsiad wyraźnie zapowiedział jego powrót na niedzielę. Tymczasem Potok wrócił dzień wcześniej. Zarembie zimno się zrobiło na myśl, co by było, gdyby przybył do swojego mieszkania pół godziny temu, kiedy on sam sprzeniewierzył się środkom ostrożności i wyskoczył na dół po papierosy.

Jeśli coś miało nie wypalić w misternym planie policji, to mogło to nastąpić jedynie z winy ludzkiego błędu. Nie zaniedbano bowiem żadnych środków ostrożności. Wyszykowano ustęp – jako punkt obserwacyjny – a zaopatrzony w aparat pobliski sklep galanteryjny Wassermanna na rogu Żulińskiego i Łyczakowskiej stanowił punkt łączności z komendą. Aby umożliwić szybką komunikację, na centrali telefonicznej poprowadzono specjalną linię między owym sklepem a komendą. Pułapka, zastawiona na Potoka w jego kamienicy, miała być niezawodna. Aby smród nie przeszkadzał wywiadowcom w obserwacji mieszkania podejrzanego, ustęp zamknięto pod pretekstem naprawy hydraulicznej. Do niedzieli mieszkania Potoka dzień i noc miał pilnować jeden policjant i legitymować, i przesłuchiwać każdego, kto by go odwiedził. Na podstawie tych relacji chcieli dowiedzieć się o Potoku czegoś, co by umożliwiło ujęcie go, gdyby jakimś szóstym zmysłem wyczuł obławę i nie wrócił do swojego mieszkania. W niedzielę wszystko się zakończy. O czwartej rano na Żulińskiego miało się zaroić od policjantów. Wśród nich powinni być wszyscy czterej funkcjonariusze urzędu policyjno-śledczego oraz dwunastu tajniaków z IV komisariatu na Kurkowej. Sześciu cywilnych funkcjonariuszy miało czekać na dworcu. A tymczasem Potok przyjechał dzień wcześniej!

Zaremba powoli się uspokajał i zastanawiał, co powinien uczynić. Nie mógł opuścić swojego punktu obserwacyjnego i zatelefonować ze sklepu Wassermanna na komendę, ponieważ wiązało się to z ogromnym ryzykiem.

Potok mógł w tym czasie odwiedzić sąsiada, dowiedzieć się, że był u niego brat – kto wie, czy w ogóle go miał – i najzwyczajniej w świecie zbiec. Zarembie pozostawało albo czekać na zmiennika, którym o wpół do jedenastej miał być Kacnelson, albo samemu zaaresztować Minotaura. Zdecydował się na to drugie. Pod pachą wymacał browninga i zaczął zdejmować fartuch hydraulika.

Wtedy na schodach usłyszał kroki. Na galeryjkę wszedł Popielski. Był nieogolony i osobliwie ubrany, w kurtkę od munduru galowego. Na jego szyi rozlewała się jakaś malinowa plama. Zaremba otworzył mu i Popielski wślizgnął się do ustępu.

– Jest, Edziu, właśnie Mino… – rozpoczął gorączkowo Zaremba, zapominając, że jego kolega bardzo nie lubi zdrobnienia „Edzio”.

– Poczekaj – przerwał mu Popielski. – Mów, gdzieś widział Ritę parę dni temu, jak wyszła z kościoła, mów szybko, miałem sen, nie ma jej w szkole, muszę ją znaleźć…

– Przestań bałakać – szept Zaremby zabrzmiał jak krzyk rozkazu. – Potok jest u siebie.

– Idziemy. – Popielski natychmiast się uspokoił, ale jego malinowy wypiek na szyi zaczął się powiększać. – Idziemy po to zwierzę.

Wyszli z ustępu. Zaremba po drodze zapinał fartuch. Stanęli cicho pod drzwiami opatrzonymi numerem 12. Zaremba zapukał.

– Kto tam? – z mieszkania rozległ się dziwny, piskliwy głos.

– Ta hydraulik – odpowiedział Zaremba. – W kiblu coś si popsuwału, muszy u pana rury sprawdzić.

Drzwi uchylały się powoli. Pojawiło się w nich oko. Małe, okrągłe i wciśnięte w głąb oczodołu. Oko od góry otoczone było potężnymi brwiami, których zakręcone kłaki zwijały się nad napuchniętymi czerwonymi powiekami. Poniżej na policzku widniały sztywne pasma niegolonej szczeciny, między którymi wykwitały strupy z białym łojotokiem. Oko pokręciło się w oczodole i dojrzało Popielskiego z browningiem.

Popielski z boku uderzył lufą w to oko. Nie trafił precyzyjnie, ale ostry metal rozciął skórę czoła. Potok chwycił się obiema rękami za ranę. Spomiędzy jego palców trysnęła krew. Zupełnie tak jak krew z oka Rity w sennym koszmarze. Popielski odepchnął Zarembę i wpadł do mieszkania. Potok usiłował przed nim uciekać. Miotał się między wąskimi ścianami przedpokoju, brocząc krwią. Popielski poślizgnął się na urwanej częściowo zasłonie, oddzielającej kuchnię od przedpokoju. Potok był już na progu. Odwrócił się i spojrzał na Popielskiego. Uśmiechnął się. Krew spływała po jego nosie i policzkach. Kapała z warg na zęby. Popielski zobaczył zakrwawione dziąsła i kły. Potok szczękał nimi, jakby chciał zademonstrować coś Popielskiemu. Jak na wizji lokalnej. Tak gryzłem ofiary, tak przedzierałem się przez ich tkanki, tak żułem galaretę policzka.

Popielski zerwał ceratową zasłonę. Metalowe kółka potoczyły się po kuchni. Jednym szybkim ruchem szpicem trzewika kopnął bestię między nogi. Potok opadł na kolana, ściskając się za jądra. Wtedy Popielski obwiązał mu głowę ceratową zasłoną i zaczął go dusić.

– Edziu, zostaw go! – krzyknął Zaremba, łapiąc Popielskiego za ramiona. – Zabijesz bydlaka, a pójdziesz siedzieć za człowieka! Zostaw go, do cholery!

Popielski ujrzał krew Potoka, zmieszaną z jakąś wydzieliną, na rękawie kurtki swojego galowego munduru. Poczuł obrzydzenie. Odsunął się ze wstrętem od rzężącego ciała. Potem przemógł się jeszcze, chwycił Potoka za przegub i przykuł go do nogi od łóżka. Głowę bestii wciąż owijała cerata. Wznosiła się pod urywanym oddechem.

Popielski usiadł na łóżku i zapalił papierosa.

– Idź, Wilek, do naszego punktu i zadzwoń po samochód transportowy – powiedział, wypuszczając chmurę dymu – bo nam całe auto zabrudzi juchą. Ja go popilnuję.

– Lepiej ty idź, Edziu. – Zaremba uśmiechnął się wesoło. – Jak cię z nim zostawię, to go jeszcze zabijesz! Koniecznie chcesz się przeprowadzić na Brygidki?

Popielski wytarł pościelą krew z rękawa kurtki i wstał. Zniknął malinowy wykwit na szyi. Popielski chwycił ramę łóżka i poruszył nią kilkakrotnie. Śmiał się jak opętany.

– Mamy go! – wrzasnął, a potem powiedział z uśmiechem: – Zaraz tu będę, a ty dobrze go pilnuj! No jak tam, panie ładny? – kopnął lekko Potoka i wybiegł na schody.

Potok poruszył głową i zrzucił z niej ceratę. Spojrzał na swój unieruchomiony przegub. Kajdanki stanowiły istotnie przeszkodę, ale przecież noga łóżka nie była przymocowana do podłogi.

Lwów, sobota 20 marca 1937 roku,

kwadrans na jedenastą przed południem

Rita siedziała w ciemnej knajpie przy samym oknie, obserwowała przez witrynę ulicę Żulińskiego i zastanawiała się, co ma robić dalej. Nie mogła się nawet poradzić Tyki w tej sprawie, gdyż ta uciekła do domu, wystraszywszy się i ponurego barmana, i zapijaczonego klienta, który wysysał słone mięso z kolejnego śledzia. Ani jeden, ani drugi nie zaczepiał Rity. Barman wycierał kufel i słuchał nadawanego właśnie przeboju Hanki Ordonówny A kogo nasza miłość obchodzi? Pijak drzemał z czołem opartym o dłonie.

Nagle Rita ścisnęła stojącą przed nią szklankę letniej herbaty. Ujrzała ojca. Szedł w jej stronę. Zrobiło się jej słabo na myśl, że tu przyjdzie, że zaraz ją znajdzie. Ojciec jednak skręcił i wszedł do sklepu galanteryjnego dwadzieścia metrów wcześniej. Rita wyszła z knajpy, podeszła do okna sklepu i spojrzała jednym okiem zza załomu muru. Dostrzegła łysą głowę ojca. Wytarł kark chusteczką z monogramem, który mu kiedyś wyszyła – w dawnych czasach, kiedy siedząc mu na kolanach, zwierzała się ze swoich dziecinnych sekretów. Zrobiło się jej smutno na wspomnienie tamtych lat i na widok bezradnego gestu ojca, gdy wycierał pot. Potrząsnęła głową, odpędzając sentymenty, i pobiegła szybko ulicą. Musiała koniecznie sprawdzić, czy jej nieznajomy jest ścigany przez ojca.

Kiedy znalazła się w bramie, rozejrzała się dokoła. Nigdzie nie było szyldu klubu bilardowego. Z bijącym sercem zaczęła wspinać się po schodach. Jej pantofle stukały po stopniach. Weszła na galeryjkę ostatniego piętra. Jedne drzwi były uchylone. Popchnęła je, lekko zaskrzypiały. Nagle poczuła strach. Chciała się wycofać i uciec stamtąd. Nie mogła. Ktoś za nią stał.

Lwów, sobota 20 marca 1937 roku,

dwadzieścia minut na jedenastą przed południem

Popielski otarł kark i schował chustkę do kieszeni.

– Niedługo będzie tam dwóch mundurowych z komisariatu IV i niezależnie od nich Kacnelson, który idzie zmienić Zarembę – usłyszał w słuchawce głos aspiranta Stefana Cygana.

– Dobrze, Stefek, no to ja idę do Wilka.

– Proszę poczekać, panie komisarzu. – Cygan był podekscytowany. – Mam dla pana ważną wiadomość z Wrocławia. Tamtejsi technicy stwierdzili, że praca naukowa została pisana na tej maszynie, którą znaleziono przy zamordowanej.

– A niech to! – Popielski zaniemówił z wrażenia. – No to żadna papuga już go nie wybroni!

– I ostatnia rzecz: dzwonił Mock. Ma sensacyjną wiadomość o tej katowickiej szwarcmamie… Baba jest zamieszana w handel żywym towarem…

– Stefciu – Popielski się roześmiał – czy ty musisz mi teraz zawracać głowę? Mamy Minotaura, rozumiesz to, mamy go!

– Ale Mock będzie za chwilę telefonował. Co mu powiedzieć?

– To mu powiedz: przyjeżdżaj do Lwowa! Czas oblać nasze śledztwo!

Cygan chciał jeszcze coś dodać, ale Popielski odwiesił słuchawkę. Mrugnął wesoło do zaaferowanej sprzedawczyni i wyszedł na ulicę. Spojrzał z niechęcią na jasne światło i zasłonił oczy okularami. Do bramy domu przy Żulińskiego 10 weszli już dwaj mundurowi i Kacnelson. Żaden z nich nie dostrzegł Popielskiego.

Galeryjka rozbrzmiewała ciężkim odgłosem kroków. Skrzypnęły drzwi na ostatnim piętrze. To policjanci weszli do mieszkania Potoka. Popielski szedł po schodach uśmiechnięty, trzymając się poręczy. Był piętro pod nimi. Na poręczy wisiał jakiś brudny chodnik. Dotknął go i natychmiast otrzepał dłonie. Popatrzył na swoje trzewiki, oparł nogę na stopniu, po czym wytarł z czubka plamę po kapuście na gęsto, która leżała na schodach. Spojrzał do góry i poczuł silny niepokój. Nie usłyszał słów powitania ani odgłosu rozmów, żadnych żartów między policjantami, którym się udało po dwóch latach ująć bestię. Ruszył szybko do góry.

Z mieszkania wypadł Kacnelson.

– Niech pan tam nie wchodzi, błagam! – Kacnelson wyciągnął ręce, jakby chciał odepchnąć Popielskiego. – Pan nie może tego widzieć!

Odepchnął swojego kolegę i wbiegł do mieszkania. Łóżko przestawione było w poprzek pokoju, a okno otwarte na oścież. Jeden z mundurowych wychylił się na zewnątrz, długo patrzył w górę i w dół, a potem pokręcił głową. Drugi minął Popielskiego i ruszył na boczną klatkę schodową, a stamtąd na dach. Po chwili jego ciężkie kroki zadudniły nad ich głowami i ucichły. Kacnelson chwycił Popielskiego za rękaw, jakby chciał go wyprowadzić z mieszkania. Ten wyszarpnął mu się. Patrzył i patrzył. Pod łóżkiem ktoś leżał. Cerata okrywała ciało, sięgała do szyi. Głowa była odsłonięta. Nie była to głowa Potoka.

Lwów, sobota 20 marca 1937 roku,

godzina jedenasta przed południem

Głowa Zaremby leżała na kolanach Popielskiego, który trzymał przyjaciela za policzki. Bał się, że głowa ta odpadnie od poderżniętej szyi. Płakał. Zaremba usiłował się uśmiechać. Otworzył i zamknął powieki, a nawet lekko poruszył głową, jakby chciał powiedzieć: wszystko w porządku, Edziu.

Jego policzki nagle zafalowały jak u pływaka po skoku na główkę. Znów otworzył powieki, ale już ich nie zamknął. Zrobił to za niego Popielski.

Lwów, środa 24 marca 1937 roku,

godzina szósta po południu

Eberhard Mock wysiadł z pociągu na Dworcu Głównym, postawił walizkę i zaczął się rozglądać po peronie. Szukał oczami wysokiej, ubranej na czarno postaci Popielskiego. Na darmo jednak wypatrywał jego łysej głowy, ciemnych okularów lub białego szalika. Z dymu i pary bijącej od lokomotywy wynurzali się tragarze, bagażowi, gazeciarze i sprzedawcy lemoniady. Para opadła, a Popielskiego nie było. Mock naciągnął mocniej rękawiczki i z paczki „Egipskich” wyciągnął zębami jednego papierosa. Podskoczył do niego jakiś usłużny tragarz, przypalił mu i zabrał walizkę.

Mock szedł za nim, zamyślony i niespokojny. Znał Popielskiego od niedawna, lecz był stuprocentowo pewien, że Polak dotrzymuje słowa nie tylko w sprawach ważnych, ale i w drobiazgach. Jego nieobecność na dworcu, mimo iż kilka dni temu wyraźnie zapowiadał osobiste powitanie Mocka, mogła świadczyć o jakimś niespodziewanym wypadku, o jakimś złym zdarzeniu. Myśli Mocka krążyły wokół sobotniej klęski Popielskiego. Wiedział dobrze o wszystkim – o śmierci Zaremby i ucieczce Potoka po dachu. Wiedział, że dwaj mundurowi oraz Kacnelson rzucili się w nieudany pościg za mordercą, podczas gdy Popielski skamieniał nad zwłokami Zaremby. Relację z sobotnich wydarzeń jeszcze tego samego dnia wieczorem Popielski złożył mu telefonicznie. Już wtedy miał jakiś dziwny głos. Zamyślał się długo, przerywał i szukał słów, jakby dopiero uczył się niemieckiego, a nie władał nim jak rodowity wiedeńczyk. Te nieoczekiwane problemy Popielskiego z wysławianiem się Mock zrzucił na karb porażki i wstrząsu po śmierci Zaremby. To mógł być też powód jego nieobecności na dworcu. Ale jak długo, pytał Mock sam siebie, można przeżywać taki wstrząs, kiedy bestia jest wciąż na wolności? Jak długo można rozpamiętywać przegraną, kiedy zwierzę cały czas się kryje w jakichś zaułkach i miejskich matecznikach?

Wsiadł do dorożki, zapłacił tragarzowi, a fiakrowi podstawił pod nos wizytówkę z prywatnym adresem Popielskiego. Drynda ruszyła. Mock nie podziwiał już Dworca Głównego, którego harmonia i odpowiednie dozowanie architektonicznych ozdobników przewyższały – jego zdaniem – bombastyczny dworzec w Breslau. Nie przyglądał się po drodze ani kościołom, ani fasadom gimnazjów i uczelni. Zwrócił jedynie uwagę na łaciński napis na budowli wyglądającej na bibliotekę, kiedy już skręcał z głównej ulicy w stronę parku, przy którym mieszkał Popielski. Hic mortui vivunt et muti loquuntur.

Tutaj martwi żyją, a niemi przemawiają. Oby zmarli potrafili mówić, pomyślał z goryczą, nie miałbym wtedy nic do roboty na tym świecie. Mock poczuł coś w rodzaju pocieszenia.

Przypominał sobie niedawne wypadki katowickie i wciąż nie mógł zrozumieć, jaką rolę odegrał w nich Zdzisław Potok. Po znalezieniu u Ernestyny Nierobisch segregatora pochodzącego z biura zamordowanej Klementyny Nowoziemskiej śledztwo ruszyło jak z kopyta. Komisarz Zygfryd Holewa, czując, że ma oto sprawę, która może decydować o jego awansie, zapomniał natychmiast o zakazie wydanym Mockowi i ruszył ostro do akcji w stylu, który wrocławianin lubił. Nie patyczkował się specjalnie z Nierobisch w pokoju przesłuchań i po dwóch dniach uzyskał od obolałej od ciosów i kopniaków kobiety wszystkie potrzebne informacje. Potwierdziły się przeczucia i Mocka, i Popielskiego. Spędzająca płody okazała się stręczycielką, podobnie jak Nowoziemska. Obie ściśle współdziałały: Nierobisch wyszukiwała zdesperowane dziewczyny – służące, które pozwoliły panu na zbytnie spoufalenie, kelnerki i pomywaczki, którym właściciel stawiał propozycje nie do odrzucenia, czy w końcu zwykłe prostytutki, którym ciąża przeszkadzała w uprawianiu zawodu. Nierobisch doskonale wiedziała, że dla wszystkich tych kobiet spędzenie płodu oznaczało jeszcze większą ruinę wszelkich zasad i wartości. Zapisywała skrupulatnie ich dane i przekazywała Nowoziemskiej, która po jakimś czasie zjawiała się u tych dziewczyn jako szacowna kapłanka małżeństwa i obiecywała egzotyczną podróż do Argentyny lub mniej egzotyczną – do Niemiec – gdzie będzie na nie czekał dużo starszy bogacz, spragniony słowiańskiej piękności. Bogacz okazywał się oczywiście właścicielem burdelu, a dziewczyny prędzej czy później godziły się na swój niewolniczy los. Wiele z nich, o dziwo, po jakimś czasie bardzo cieszyło się z odmiany swego życia i wysyłało do Nierobisch widokówki z serdecznymi pozdrowieniami. Nowoziemska hojnie płaciła babce za każdą dziewczynę i dawała jej często dodatkowe prezenty, na przykład komplet – co prawda używany – luksusowych segregatorów. Sama na tym procederze niezwykle profitowała, choć nie wszystkie kobiety udawało się oszukać i wyekspediować do Niemiec lub Argentyny. Nie zdołała tego dokonać w wypadku Marii Szynok. Nierobisch z kolei nie znała jej losów ani nazwisk rzeczywistych czy wydumanych narzeczonych. O nieszczęsnej obłąkanej dziewczynie, której spędziła płód, wiedziała tylko tyle, że dla Nowoziemskiej Szynok była ważnym towarem matrymonialnym, nie zaś burdelowym, i że miała być wyswatana za jakąś dużą sumę zamożnemu klientowi, któremu szczególnie przypadła do gustu. Mimo gróźb i bicia Nierobisch nie powiedziała już nic więcej.

Mock, dowiedziawszy się tego wszystkiego, pożegnał Holewę, Wybrańca i Śląsk, który zresztą z rozrzewnieniem potem wspominał. Kupił bilet na najbliższy pociąg do Lwowa. Był pewien, że teraz będzie potrzebny Popielskiemu. Razem znajdą bestię i poprowadzą śledztwo w sprawie gangu handlarzy żywym towarem, który musiał mieć jakieś międzynarodowe powiązania, skoro dziewczyny lądowały w Argentynie i w Niemczech. Z tym procederem powiązany był jakoś Potok, a to z kolei – ze względu na jego ostatnią ofiarę – kieruje śledztwo w stronę Breslau i barona von Criegern. Przecież ciągle nie został odnaleziony, myślał Mock, piękniś, który przywiózł do Breslau Annę Schmidt! Sprawa ta jest jakąś gigantyczną aferą na skalę europejską, a nawet światową! W ciągu dwóch, trzech dni wszystko dokładnie przemyślimy z Popielskim, zrobimy precyzyjny plan, a potem pojadę na Wielkanoc do Breslau. A po świętach wszystko się zacznie na nowo! Investigo ergo sum! Mock zapłacił dorożkarzowi i wysiadł. W bramie kamienicy drogę zastąpił mu stróż i uprzejmie o coś zapytał. Mock pokazał wizytówkę Popielskiego i zobaczył, jak na twarzy mężczyzny odmalowuje się przerażenie. Policjant minął go i coraz bardziej zaniepokojony, wbiegł na pierwsze piętro. Nacisnął guzik dzwonka. Otworzyła mu panna Leokadia Tchorznicka. Oczy miała zapuchnięte od płaczu. Zostawiła drzwi otwarte i cofnęła się bez słowa. Mock, wchodząc do mieszkania, poczuł, jakby był na miejscu zbrodni. Tyle że zamiast trupiego fetoru rozchodziła się woń waleriany. Z kuchni doszedł go nagły krzyk, a potem szarpiący i dławiący szloch. Ktoś się krztusił, charczał i kaszlał jednocześnie.

Mock znalazł się tam natychmiast. Służąca siedziała przy stole i opierała czoło o blat. Jej ciałem wstrząsały drgawki, a łzy kapały na podłogę. Mock rozejrzał się wokoło przerażony. Drzwi do gabinetu i jednocześnie sypialni Popielskiego były otwarte. Podszedł tam ostrożnie i zajrzał.

Edward Popielski siedział w fotelu przy stoliku, na którym stała potężna, wypełniona niedopałkami popielniczka. Jego policzki pokrywał kilkudniowy zarost. Miał na sobie granatową kurtkę od policyjnego munduru; pod nią widać było rozchełstaną koszulę od piżamy.

Nie spojrzał nawet na Mocka, lecz wpatrywał się w swoje dłonie, które opierał na stole.

– W sobotę Rita nie wróciła do domu – powiedział po niemiecku. – A oto, co w niedzielę podrzucono mi na balkon!

Wskazał dłonią na swoje biurko. Leżał na nim bardzo starannie złożony gimnazjalny mundurek Rity i śnieżnobiały, sztywny kołnierz marynarski.

– Hanna tak pięknie wyprasowała ten kołnierz. – Popielski uniósł głowę, a w jego przekrwionych od nie wyspania oczach pojawiły się łzy. – Wyprasowała jak na pogrzeb.

Pochylił głowę, aby Mock nie widział, jak płacze. Jego łysa głowa spurpurowiała, całym ciałem szarpały spazmy. Spomiędzy palców, którymi przyciskał policzki i oczy, płynęły łzy. Mock usiadł obok niego na poręczy fotela i z trudem otoczył ramieniem barczyste plecy przyjaciela. Siedział tak długo, dopóki Popielski nie znieruchomiał. Potem wstał i udał się do salonu. Leokadia wpatrywała się w tarczę stojącego zegara. Przed nią dymił papieros.

– Zamieszkam tu z państwem przez kilka dni – powiedział cicho Mock.

– Nie jedzie pan do swojej żony na święta? – zapytała Leokadia.

– Nie. Zostaję tutaj, z Eduardem.

– Nawet pan nie wie, co się tu będzie działo! Nawet nie zdaje sobie sprawy, jak wyglądają ataki jego rozpaczy!

– Nie wiem? No to się dowiem – powiedział Mock i wrócił do gabinetu.

Część III

Głowa Minotaura

Tezeusz kroczy przez ocean skrwawionych kolumn liści w czas odnowy unosi w zaciśniętej pięści trofeum oskalpowaną Minotaura głowę

Gorycz zwycięstwa okrzyk sowy odmierza świt miedzianą miarką by słodką klęskę ciepły oddech do końca życia czuł na karku

Zbigniew Herbert, Głowa

Lwów, środa 13 października 1937 roku,

godzina siódma wieczór

Edward Popielski siedział w „Morskiej Grocie” i popijał małymi łykami drugą setkę wódki. Lokal był pustawy, a nieliczni patrzyli ukradkiem na komisarza i wiedzieli bardzo dobrze, o czym myśli.

O Ricie od pół roku nie było żadnych wiadomości. Całe miasto rozważało, czy została porwana, czy zamordowana, czy jej zniknięcie ma jakiś związek ze sprawą ucieczki Minotaura. Snucie takich przypuszczeń w obecności Edwarda Popielskiego było niebezpieczne, o czym przekonał się kiedyś Herman Kacnelson. Wszyscy policjanci wiedzieli, że Popielski obwinia się o śmierć Zaremby. Każdy wiedział, że przykucie bestii do nogi łóżka, które łatwo mogło zostać uniesione, było karygodnym zaniedbaniem. Zbieżność między ucieczką Potoka a zniknięciem Rity Popielski interpretował prosto i osobiście: jeśli jest winny ucieczki Minotaura, która ma związek z zaginięciem Rity, to jest również winny zaginięcia swojej córki. Analiza tej zbieżności, dokonana kiedyś przez Kacnelsona, została przez Popielskiego uznana za nienawistny atak. Jak rozwścieczony byk rzucił się na kolegę, powalił go na ziemię i wziął go na obcasy. Może nawet uczyniłby mu krzywdę, gdyby Kacnelson nie krzyknął: „Chcesz mnie zabić, tak jak Zarembę?” To momentalnie uspokoiło Popielskiego i sprawiło, że zaraz usiadł na krześle. Przez następną godzinę trzymał twarz w dłoniach i milczał. Następnego dnia publicznie przeprosił Kacnelsona, a ten potraktował to z pełnym zrozumieniem, podobnie jak inspektor Marian Zubik, który ani myślał o wszczęciu procedury dyscyplinarnej.

Edward Popielski od Niedzieli Palmowej, kiedy zawiniątko z rzeczami Rity wylądowało na jego balkonie, był innym człowiekiem. Zmiany, które w nim zaszły, inaczej ujawniały się w domu, a inaczej poza nim. W domu był tak niezwykle czuły i troskliwy wobec Hanny i Leokadii, iż ta pierwsza w rozmowach z innymi służącymi wynosiła go pod niebiosa, a ta druga wyczuwała w nim jakiś fałsz. Leokadia nie mogła uwierzyć, że jej kuzyn – dotąd prawie wyłącznie skoncentrowany na swoich myślach, hipotezach i śledztwach – nagle zaczął wypytywać o jej codzienne sprawy, rozmawiać z nią nieustannie o jej bridżowych rozgrywkach oraz o lekturach, stał się uprzedzająco grzeczny i nadskakująco pomocny. Nigdy się nie unosił, co wydawało się nienaturalne. Czasami tylko niebezpiecznie błyskały jego oczy, czerwone od bezsenności i alkoholu. Leokadia wprawdzie wiele razy słyszała, iż cierpienie uszlachetnia człowieka, ale sztuczny uśmiech kuzyna nie był znakiem szlachetności, lecz jakąś maską, pod którą Edward ukrywał swe prawdziwe uczucia.

Poza domem Popielski zachowywał się zupełnie inaczej. Jeśli do tej pory był gwałtowny i porywczy, teraz stał się rozdrażnionym szerszeniem, atakującym wszystkich dokoła. Jego wściekłość i agresję odczuli głównie baciarzy i chojraki z przedmieść. Popielski był bowiem przekonany, że Minotaur ukrywa się gdzieś wśród nich, najpewniej na Łyczakowie, i czeka na stosowną okazję, aby niepostrzeżenie opuścić miasto; co z jego fizjonomią, widoczną na obwieszczeniach na każdym słupie ogłoszeniowym, stanowiło poważną trudność. Nie bestia była jednak najważniejszym powodem wściekłości Popielskiego wobec lwowskich łotrzyków i bandytów. Dręczyła go inna monomania: porwanie Rity. Popielski był pewien, że porwali ją dla okupu ludzie z półświatka. Brak jakichkolwiek żądań okupu miał świadczyć jego zdaniem o chęci podbicia ceny. Komisarz sądził, że lwowscy bandyci niedługo zażądają za Ritę czegoś, co zrujnuje mu życie – na przykład odejścia z policji.

Komisarz zaczął więc swoją prywatną i – co gorsza – samotną krucjatę wśród lwowskiego półświatka, a prowadził ją w sposób sobie właściwy. Wpadał do jakiejś mordowni – jawnej lub tajemnej, z szyldem lub bez – zamawiał wódkę, zakąski i wodził rozjątrzonymi bezsennością oczami po baciarach, którzy wówczas najczęściej pierzchali. Nie wszyscy jednak, niektórym z nich na to nie pozwalał, zatrzymywał ich i sadzał przy swoim stole. Częstował wódką i uprzejmie wypytywał o Ritę i o Minotaura. Kiedy baciarzy odmawiali poczęstunku, a na pytania o Ritę bezradnie potrząsali głowami, Popielski lał im wódkę w gardło i poniewierał nimi na oczach innych.

Nic dziwnego zatem, że nad jego głową gromadziły się czarne chmury – coraz gęstsze i coraz bardziej złowrogie.

Jeszcze kilka miesięcy wcześniej, zaraz po zniknięciu Rity, przyszła do niego delegacja z legendarnymi królami podziemia, Mosze Kiczałesem i braćmi Żelazny. Ten pierwszy, ubrany w nieskazitelnie jasny garnitur, złożył mu serdeczne wyrazy współczucia z powodu zaginięcia córki i przysiągł, że żadna z lwowskich grup przestępczych nie ma z tym nic wspólnego, ba! – obiecał nawet pomoc w ujęciu porywaczy. Popielski zarzucił mu kłamstwo i walnął pięścią w stół z taką siłą, że wylał Moszemu kawę na garnitur. Kiczałes i bracia Żelazny odeszli bardzo zagniewani, ale mimo wszystko nakazali swoim ludziom tolerować wybryki Popielskiego przez jakiś czas – aż do momentu, kiedy podejmie się w jego sprawie ostateczną decyzję. Nie wszyscy jednak słuchali królów, a ekscesy komisarza zaczęły być dla bandytów nie do zniesienia. W kolejnych knajpach dostawał ostrzeżenia w postaci świńskich uszu przebitych gwoździem, ale drwił sobie z tego. Wyjmował je nie raz, nie dwa i wszystkim podstawiał pod nos z okrzykiem: „No co, skurwysynu, ty mi to sprezentowałeś?”


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю