Текст книги "Głowa Minotaura"
Автор книги: Marek Krajewski
Жанр:
Прочие детективы
сообщить о нарушении
Текущая страница: 15 (всего у книги 17 страниц)
Pedantyczny elegant o ironicznym poczuciu humoru, kiedyś uprzejmy w obejściu, zadbany i pachnący drogą wodą kolońską, stał się wulgarnym abnegatem. Zapominał zażywać leków na epilepsję i nie chodził do Szaniawskiego. Pewnego dnia w którejś knajpie upadł w drgawkach na podłogę i oddał mocz. Ulicznicy z obrzydzeniem wyrzucili go na podwórko, a jeden z nich wsadził mu twarz w końskie gówno, licząc, że komisarz się nim udławi.
Zdarzało się, że tygodniami nie zmieniał koszuli, a jego łysa głowa zarastała po bokach kępkami rzadkich włosów. Wódkę pił szklankami, ale jego potężny organizm przewrotnie się jej opierał. Komisarz nie mógł się upić, zagłuszyć swych myśli, usnąć jak kamień. Wracał do domu nad ranem, chwiejąc się na nogach, uśmiechał się sztucznie do wystraszonej Leokadii, wypytywał ją rozespaną o codzienne sprawy i bridżowe zagrania, całował z uszanowaniem w dłoń, po czym szedł do swojego pokoju, walił się w pościel i nie spał do południa. Wtedy wstawał, opłukiwał twarz i podziękowawszy stokrotnie za pyszne śniadanie, które ledwie tykał, szedł do pracy. Listy od Mocka piętrzyły się nieczytane na jego biurku, a telefony – na jego rozkaz – odbierała wyłącznie Hanna, która słysząc niemczyznę, po prostu odkładała słuchawkę.
Gdyby żył Wilhelm Zaremba, wiedziałby, jak się zająć przyjacielem. Już kiedyś go widział w takim stanie – po śmierci jego żony Stefanii, znanej aktorki lwowskiej, która po wydaniu na świat Rity doznała krwotoku w łonie i umarła. Niestety, Zaremba, podobnie jak Stefania Gor-gowicz-Popielska, spoczywał na Cmentarzu Łyczakowskim, a inni ludzie, których by Popielski dopuścił do siebie – Leokadia i Eberhard Mock – albo nie wiedzieli, jak z nim rozmawiać, albo byli zbyt daleko.
W to smutne i zalane deszczem październikowe popołudnie był na jednej ze swoich eskapad, które opisywał w raportach jako „działania rozpoznawcze”. Siedział w „Morskiej Grocie” i czekał nie wiadomo na co. Tym razem był wyjątkowo czysto ubrany. Miał na sobie nową prążkowaną koszulę ze sklepu „Poland” z Gródeckiej, którą od Leokadii dostał tego dnia z okazji imienin. Również w związku z imieninami, które zapowiadały się na smutną, dwuosobową kolację, został zmuszony do kąpieli oraz ogolenia się. Krawata jednak nie założył, podobnie jak sygnetu i spinek do mankietów. Butów również nie wypastował. Pił małymi łykami drugą setkę i czekał. Kiedy ludzie wchodzili, przypatrywał im się uważnie, lecz niezaczepnie. Oni również na niego patrzyli, kiwając głowami. Ci o lżejszym sumieniu siadali, ci o cięższym wychodzili, nie chcąc mieć żadnego kontaktu ze stróżem prawa.
Dwaj mężczyźni, którzy weszli do lokalu, gdy Popielski wysuszył już stopkę, nie zachowali się tak jak inni. Żaden z nich nie usiadł ani nie wycofał się. Uderzając mocno butami o schody i o klepisko podłogi, podeszli do stolika, przy którym samotnie siedział komisarz. Patrzyli na niego przez chwilę zza motocyklowych okularów. Jeden z nich sięgnął za pazuchę długiego skórzanego płaszcza, wyjął jakąś fotografię i położył na stole. Widniał na niej Popielski, młodszy i uśmiechnięty. Dziesięcioletnia może Rita również się uśmiechała i opierała głowę na ramieniu ojca. To zdjęcie nosiła przy sobie zawsze.
Znaleźliśmy to przy twojej córce – powiedział jeden z mężczyzn, wskazując na fotografię. – Chcesz ją zobaczyć, to chodź!
Nie czekając na odpowiedź, obaj ruszyli do wyjścia. Popielski patrzył przez chwilę na ich wojskowe buty, po czym wstał od stolika.
Lwów, środa 13 października 1937 roku,
godzina ósma wieczór
Popielski nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Odtworzył wypadki od momentu, gdy wychylił drugą wódkę i spotkał motocyklistów. Kiedy ujrzał fotografię, a tajemniczy mężczyźni opuścili lokal, zerwał się na równe nogi. Chciał oznajmić wszystkim, że ci dwaj są porywaczami jego córki i należy ich ująć. Nie zrobił tego jednak. Powstrzymały go nie tyle obojętne miny baciarów, ile głos rozsądku. Zdał sobie sprawę, że ważniejsze jest dla niego ujrzenie córki niż złapanie jej porywaczy. Wyszedł na podwórko, roztrzęsiony i blady. Mężczyźni czekali na niego. Siedzieli jeden za drugim na motocyklu „Sokół”. Jeden z nich wskazał Popielskiemu miejsce w koszu i podał okulary. Komisarz nałożył je na oczy. Od wewnątrz były wyłożone czarnym aksamitem.
– Jeśli będziesz próbował patrzeć, dokąd jedziemy -usłyszał – to wyrzucimy cię, rozumiesz?
– Rozumiem – odparł.
Jechali dość długo. Popielski naliczył dwadzieścia zakrętów, a potem coś mu się pomyliło i przestał liczyć. Po dwóch, jak mu się zdało, kwadransach motocykl zadudnił głucho w jakimś podwórku i zgasł. Poczuł, że biorą go pod ramiona i wyciągają z kosza. Weszli razem do jakiegoś pomieszczenia, które śmierdziało odczynnikami chemicznymi. Posadzili go na krześle, które niebezpiecznie zatrzeszczało pod jego ciężarem. Czuł, jak jego ramiona wsuwają pod oparcie krzesła. Skuli go z tyłu kajdankami. Nie protestował. Czekał.
Wtedy zdjęto mu okulary. Najpierw myślał, że jest w teatrze. Siedział w ciemności, a przed nim rozpościerała się punktowo oświetlona ciemnowiśniowa kurtyna. Rozejrzał się i zobaczył, iż nie ma żadnej widowni, jego krzesło jest jedyne w pomieszczeniu, a kurtyna jest bardzo niewielka i powieszona na stojącym półokrągłym stelażu parawanu. Wokół kurtyny znajdowały się statywy z lampami, z aparatami fotograficznymi oraz z lampami błyskowymi. Usłyszał szczęk żabek i kurtyna się rozsunęła. W rzęsistym świetle siedział na krześle młody mężczyzna, który wydał się Popielskiemu znajomy. Ubrany był w jasnoszary garnitur z drogiej wełny, z którym mocno kontrastowały krawat w kolorze wina i czerwona róża w klapie marynarki. Wysoko zadarta noga obuta była w trzewik do gry w golfa. Rysy twarzy miał niezwykle regularne, wargi pełne, twarz szczupłą i pociągłą. Gdyby nie krótkie zaczesane na bok włosy, męska sylwetka i cień zarostu na twarzy, mógłby uchodzić za kobietę. Piękną kobietę.
– Chce pan zobaczyć Minotaura, komisarzu? – Głos miał gruby i wyrazisty. – Mamy go. Jest żywy i czeka na swojego Tezeusza. A pan…
Popielski nie wiedział, skąd zna tego mężczyznę. Czy to możliwe, by człowiek przed nim był księdzem Kier-skim, duszpasterzem młodzieży, który swym potężnym głosem kaznodziei rozpalał dziewczęce serca? To wydawało się niemożliwe, a jednak…
– Czy pan jest księdzem? Czy ksiądz Konstanty Kierski? – przerwał mu w pół zdania.
– O ile wiem, to nigdy nie byłem księdzem – mężczyzna odparł z powagą. – Choć niegdyś bardzo dobrze znałem jednego. Czy ma pan jeszcze jakieś pytania, czy też pozwoli mi kontynuować?
– Co to znaczy „mamy Minotaura”? Ja nie przyszedłem tu dla Minotaura! Gdzie jest moja córka? – Popielski szarpnął się na krześle.
Mężczyzna wstał i podniósł z podłogi jakiś podłużny przedmiot. Był to kij do gry w golfa. Podszedł do Popiel-skiego, pochylił się nad nim i przyglądał się przez chwilę jego małżowinie. Komisarz nie dostrzegł ruchu, lecz poczuł ból, który wbił mu się w głowę jak kolec. Ucho zapulsowało i szybko się powiększało. Przeraźliwy pisk wibrował mu w czaszce. Mężczyzna podszedł z drugiej strony i zaczął oglądać drugie ucho jak laryngolog. Wziął zamach. Głową Popielskiego targnął drugi cios. Komisarz wolno runął wraz z krzesłem. Pisk podnosił się. Był tylko jeden sposób, żeby go zagłuszyć. Samemu trzeba było krzyczeć. Popielski darł się z bólu jak ranne zwierzę. Tarzał się po podłodze i wierzgał nogami. Zamiast uszu miał dwie ciepłe, wilgotne i obolałe galarety.
Poczuł perfumy. Otworzył oczy. Mężczyzna kucał nad nim z kijem golfowym w dłoni. Popielski spodziewał się kolejnego ciosu. Przestał krzyczeć. Musiał zachować trochę sił na kolejne uderzenia.
– Już mi pan nie przerwie więcej, prawda, komisarzu? – powiedział cicho mężczyzna. – To, co teraz pan usłyszy, to historia pewnego chłopca, a potem młodzieńca. Koherentna jak ciąg. Prawdziwa jak ekstremum paraboli.
Mężczyzna wyciągnął z kieszeni marynarki gruby, oprawiony w słoniową skórę notes i zaczął czytać.
Chłopiec urodził się w roku 1910 w zamożnej i arystokratycznej rodzinie Woronieckich w majątku Baranie Peretoki w powiecie sokolskim. Był późnym dzieckiem swoich rodziców. Jego ojciec, Juliusz hrabia Woroniecki, właściciel wielkich dóbr ziemskich, był absolwentem matematyki Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Drzemała w nim wielka pasja społecznikowska, którą realizował, ucząc wiejskie dzieci matematyki. Jeśli w którymś odkrywał umysł ścisły, zaczynał się nim opiekować. Opłacał dziecku gimnazjum, aby talent się nie zmarnował. Dwaj starsi, już dorośli, bracia chłopca też byli matematykami. Obaj polegli na Wielkiej Wojnie pod Gorlicami. Chłopiec prawie ich nie pamiętał. Od małego wychowywano go na wybitnego matematyka. Zamiast bajek przed snem czytano mu matematyczne zagadki, zamiast żołnierzyków ustawiał na podłodze figury geometryczne, zamiast zamków z piasku budował czworokąty na bokach trójkąta, zamiast latawcami bawił się trójmianami kwadratowymi. Był genialnie uzdolniony. W wieku lat sześciu rozwiązywał układy równań, a w wieku lat dziesięciu badał już przebieg funkcji.
Wszystko to przestało mieć dla niego znaczenie, kiedy pewna rusińska wiejska dziewczyna odkryła przed nim świat fizycznych doznań, który pochłonął go bez reszty. Od układów równań wolał układy cielesne, funkcje wykładnicze kojarzyły mu się już wyłącznie z wykładaniem przez kobiety piersi ze stanika. W Sokalu, gdzie chodził do gimnazjum, podglądał wraz kolegami, jak dyrektor kina „Świt”, pan Karol Poliszuk, nocami przypiera do ściany swojego kantorka miejscowe kurtyzany. Któregoś dnia został przyłapany na podglądaniu. Dyrektor kina wcale się na niego nie gniewał i zaproponował mu współudział. Matematyka nudziła chłopca coraz bardziej, a jej lekcje przerywał bieganiem do szkolnego ustępu. Dwukrotnie repetował klasę i raz leczył się z rze-żączki. Ojciec wpadał w furię, lecz w jej interwałach zakładał, że buntowniczy wiek dojrzewania – który brał za przyczynę całego zła – prędzej czy później minie, a jego syn wróci w objęcia królowej nauk. Postanowił odseparować go od wszelkich złych wpływów i oddał pod żelazną opiekę swojego brata, byłego oficera, Stanisława hrabiego Woronieckiego, który w śląskim Skoczowie był właścicielem dużej fabryki parasolów i lasek „Palus”. Niestety, stryj Stanisław miał dwudziestoletniego syna Janusza, który był zdeprawowany w stopniu nie mniejszym niż jego kuzyn. Chłopiec, już wówczas osiemnastoletni młodzieniec, zapoznał przez Janusza mądrą i znającą życie kobietę, byłą właścicielkę burdelu, podówczas szefową biura matrymonialnego, Klementynę Nowoziemską. Ona szybko mu podpowiedziała, jak ma wykorzystać swoją nadzwyczajną urodę i jak dobrze może prosperować, robiąc na dodatek to, co najbardziej lubi.
Młodzieniec posłuchał madame. Nie szczędził swych wdzięków paniom i panom, a wszyscy hojnie mu się odpłacali. W wieku lat dziewiętnastu wyprowadził się od stryja i zamieszkał u pani Nowoziemskiej. Ojciec, nieszczęśliwy i zrozpaczony, wyklął swojego jedynego syna i zerwał z nim wszelkie stosunki, co winowajcy nie zmartwiło, nawiasem mówiąc, w stopniu najmniejszym. Bez żalu zapomniał o ojcu, który był dla niego personifikacją matematyki, i o matce, która poza swoją migreną nie widziała świata. Żył tak, jak chciał. Pieniędzy mu nie brakowało, gdyż – dzięki kontaktom pani Nowoziemskiej – bywał dawcą rozkoszy i częstym towarzyszem podróży bogatych niemieckich ekscentryków, z którymi przemierzał luksusowymi salonkami trasę
Katowice-Wrocław-Berlin. Najczęściej podróżował w towarzystwie wrocławskiego barona von Criegern, który wtajemniczał go w różne swoje plany i zamiary. Jeden z nich spodobał się młodzieńcowi nadzwyczajnie. Baron von Criegern zamierzał założyć we Wrocławiu dom publiczny dla bogaczy. Największym problemem, zdaniem barona, była rotacja personelu, prostytutki bowiem bardzo często zmieniały miejsca swojej pracy. Był tylko jeden skuteczny sposób na zatrzymanie ich na stale – nielegalne przemycenie i przetrzymywanie w zamknięciu w stanie półniewolniczym. Ponieważ Polki i Czeszki były kobietami nadzwyczaj pięknymi, a przemycenie ich oznaczałoby pokonanie tylko jednej granicy, stały się one, siłą rzeczy, najodpowiedniejszym towarem. Młodzieńcowi aż zaiskrzyły się oczy, kiedy baron von Criegern przedstawił mu ten pomysł. Doszli szybko do porozumienia – baron wykładał pieniądze i udzielił swojemu wspólnikowi dwuletniej bezodsetkowej pożyczki, a młodzieniec wnosił swoje bezcenne kontakty. Kilka dni później we Wrocławiu zarejestrowano firmę przewozową „Woroniecki und von Criegern”.
Działalność ich nie była skomplikowana. Klementyna Nowoziemska w porozumieniu z Ernestyną Nierobisch zajmowały się wynajdowaniem młodych kobiet. Szukały przede wszystkim sierot i pań ocierających się o półświatek, których zniknięcia nikt by nie zauważył, a na pewno by się nim nie przejął. Woroniecki nawiązywał z tymi kobietami kontakt jako kandydat na męża. Mało która nie dała się uwieść pięknemu hrabiemu i mało która odmawiała wspólnej romantycznej wycieczki do Niemiec. A tam już czekał na nie przedsiębiorczy baron von Criegern.
Firma prosperowała znakomicie. Von Criegern nawiązał międzynarodowe kontakty, zwłaszcza ze swoimi argentyńskimi odpowiednikami, wśród których wielu pochodziło z jego rodzinnego miasta. W kwitnącym interesie pojawiła się jednak rysa. Minęły dwa lata i baron zażądał zwrotu pożyczki. Woroniecki miał takie dochody, że odkładając ich drobną część, zebrałby potrzebną sumę w ciągu kilku miesięcy. Ale on nie znał słowa „oszczędność”. Pieniędzmi szastał równie nieprzyzwoicie, jak się prowadził, a kiedy baron zażądał szybkiego zwrotu pożyczki, akurat przepuścił cały swój zapas pieniędzy w katowickim kasynie. Zniecierpliwiony baron nie ustawał w ponagleniach. Woroniecki starał się o kredyt, ale nie wiedzieć czemu, bankierzy kręcili nosem nad wypłacalnością firmy spedycyjnej, której był właścicielem. Wówczas von Criegern po cichu nawiązał kontakty z Nowoziemską i postawił młodemu człowiekowi ultimatum – jeśli nie odda pieniędzy w ciągu miesiąca, to on rozwiąże firmę i poszuka sobie innego uwodziciela. Co najgorsze, baron zademonstrował mocno swoją determinację. Któregoś dnia Woronie-ckiego odwiedziło dwóch Niemców i złamało mu rękę. Przybysze zagrozili, że jeśli nie odda pieniędzy, złamią mu drugą. Nadto Nowoziemską zerwała z nim kontakty i młodzieniec spadł bardzo nisko – znów został zmuszony do zarobkowania własnym ciałem, ale warunki znacznie się zmieniły: wyrzucano go z dobrych lokali, a klientki i klienci w tych podlejszych nie płacili już tak dużo. Ręka się źle zrastała i bardzo bolała. Pewnego dnia Woroniecki dowiedział się od kuzyna Januszka, iż jego ojciec umiera. Posypał głowę popiołem i udał się do Baranich Peretok.
Ojciec, rzeczywiście dożywający już swoich dni, przywitał syna marnotrawnego ze łzami i bez szemrania wręczył mu czek na sumę żądaną przez barona von Criegern. Młodzieniec ucieszył się nie tylko tym, że w końcu spłaci swój dług i uwolni się od gangstera, lecz przede wszystkim tym, że oto kończą się szaleństwa i nadchodzi czas stabilizacji. Ojciec umrze, a on, jako jedyny spadkobierca, obejmie zarząd dobrze prosperującego majątku ziemskiego, ustatkuje się, ożeni, osiądzie w Baranich Peretokach, no może czasami tylko odwiedzi jakiś tajny klub w dużym mieście… Juliusz hrabia Woroniecki przejrzał najwyraźniej plany syna i pokazał mu swój testament. Był w nim zapis, iż majątek przejdzie na rzecz potomka tylko wtedy, gdy ten w ciągu dwóch lat zdobędzie tytuł doktora filozofii w zakresie matematyki lub logiki. „Twój geniusz nie może zostać zmarnowany”, tak brzmiały ostatnie słowa starego hrabiego.
Woroniecki bez większego trudu podniósł krzesło wraz z Popielskim. Postawił je i znów wszedł na prowizoryczną scenę. Usiadł okrakiem na odwróconym krześle, oparł brodę na jego oparciu i wpatrywał się w fioletowe uszy komisarza.
– Byłem załamany – powiedział – ale mam w sobie chyba coś z księdza, jak pan zauważył, bo Bóg nade mną czuwał. Na pogrzeb mojego ojca przyjechał jego dawny uczeń, chłopiec z ludu, który wykazywał wielkie zdolności matematyczne. Była to właśnie taka wiejska perła, którą wyłowił szlachetny hrabia i której zapewnił edukację. Tak… Wtedy właśnie, na pogrzebie ojca, spotkałem Minotaura.
Woroniecki wstał i wyszedł przez drzwi, których Popielski nie widział, ponieważ zasłaniał je parawan. Po chwili deski podłogi zadudniły. Hrabia znów się pojawił na scenie. Nie był sam. Przy jego kolanach warowała bestia.
Woroniecki w lewej dłoni dzierżył gruby łańcuch. Drugi jego koniec obwiązywał szyję Zdzisława Potoka. Nagi więzień miał skrępowane ręce na brzuchu, a nogi – w kostkach. W jego ustach tkwił knebel. Czapa gęstych włosów była pokryta jakimś smarem. Na białawym, zarośniętym włosami ciele były widoczne czerwone ślady otarć, strupy ran i skórnych wyprysków. Pod skórą napinały się potężne i dobrze wyrobione mięśnie. Potok, pochylony, patrzył spode łba na Popielskiego. W jego ustach poruszył się lekko knebel. Minotaur się śmiał. Komisarz na chwilę zapomniał o Ricie. Poczuł, jak pulsuje mu krew w skroniach. Nie wytrzymał i rzucił się wściekle do przodu wraz z krzesłem.
– Niech się pan nie denerwuje, komisarzu – uśmiechnął się hrabia Woroniecki. – Zaraz pan dostanie tego potwora w swoje ręce. Ale najpierw historia o młodzieńcu, którego życie jest dowodem na istnienie boskiej opatrzności. Otóż, jak panu mówiłem, spotkałem Potoka na pogrzebie mojego ojca. Zaintrygował mnie swoją brzydotą, bo lubię wszelkich odmieńców. Zaprosiłem go na stypę i długo rozmawialiśmy. Dowiedziałem się o nim wszystkiego. Że studiował matematykę w Krakowie, że chciał się naukowo poświęcić logice, że krakowscy uczeni go nie doceniali i wyśmiewali jego pomysły. Nie chcieli wyjść poza swoje wąskie poletka naukowe. A Potok zamierzał, idąc w ślad za pracami Łukasiewicza, badać teksty starożytnych logików przy zastosowaniu matematycznego instrumentarium. Krakowscy uczeni odsyłali go do filologów, ci z kolei nie chcieli z nim rozmawiać, nie mając pojęcia o matematyce.
Potok rozczarował się ciężko, przerwał studia, wyjechał z Krakowa i został jakimś guwernerem w majątku koło Brodów. Ale wróćmy do rzeczy. Po pogrzebie mojego ojca rozmawiałem z Potokiem długo w noc i zaproponowałem mu, by napisał za mnie pracę doktorską. Obiecywałem mu za to złote góry, ale on nie chciał. Chciał tylko kobiet. Parsknąłem w myślach śmiechem. To nie był dla mnie żaden kłopot. Ale po chwili przestałem się śmiać. Potok chciał tylko dziewic. Zażądał ich trzech: jednej na początku pisania pracy, jednej w połowie i jednej niejako na deser – Woroniecki roześmiał się ze swojego dowcipu – po napisaniu pracy. Nie wytłumaczył mi zresztą, skąd takie zachcianki, ale ja jestem tolerancyjny. Wiele dziwactw w życiu widziałem.
Przerwał, usiadł w fotelu i zapalił papierosa.
– Widzę, że jest pan bardzo zainteresowany, komisarzu. – Uśmiechnął się do Popielskiego. – No to niech pan słucha. Teraz dopiero się zacznie! Wynająłem dla Potoka mieszkanie na Żulińskiego, niedaleko mojej tajnej garsoniery, w której raz na jakiś czas odbywałem dyskretne spotkania. Moja dawna znajoma, Klementyna Nowoziemska, obiecała mi pomóc w całej sprawie, oczywiście nie za darmo. Zażądała jednak takiego honorarium, że aż mnie zatkało. Ale nie targowałem się. Po miesiącu znalazła mi najprawdziwszą dziewicę z Tarnowa. Spotkałem się z nią kilkakrotnie i co tu kryć, rozkochałem ją w sobie dość szybko. Zaproponowałem jej wspólną wycieczkę w Karpaty i zabrałem ją tam moim autem. Po drodze, pod Mościskami, udałem, że auto mi się zepsuło. Zapadał wieczór. Wysłałem ją do hotelu. Niby ze względów obyczajowych kazałem jej zameldować się pod fałszywym nazwiskiem.
Miała tam na mnie czekać. A doczekała się Minotaura.
Woroniecki zmienił się na twarzy. Zerwał się na równe nogi, chwycił kij golfowy i zaczął nim bić Potoka. Ten upadł na twarz. Dudniły żebra bitego, końcówka kija zagłębiała się w jego ciało jak w ciasto. Na kneblu pojawiły się wykwity krwi i piany.
– I przyszedł do niej kanibal, monstrum, ludożerca! – wrzeszczał Woroniecki, bijąc Potoka w głowę. – I zeżarł ją, zamiast tylko wyruchać, jak obiecał! Tak, zwierzaku?
Tak zrobiłeś, pokrako, pokurczu?
Minął dobry kwadrans, zanim Woroniecki się uspokoił. Potok leżał na boku i sapał ciężko w knebel. Na jego nagim, białawym ciele wyrastały czerwone plamy.
– Nie miałem wyjścia. – Woroniecki ciężko westchnął. -
Oczywiście, mogłem go wydać policji. Ale kto by wtedy za mnie napisał pracę? Nawet gdybym kogoś znalazł, to zawsze istniałby cień niepewności, czy ten ktoś mnie nie wyda… A ten bydlak nigdy by mnie nie zdradził, bo wydałby sam siebie. Tak czy inaczej, byłem zdany na niego. – Otarł pot z czoła. – Przyniósł mi wkrótce połowę pracy i zażądał nowej dziewicy. Już nie miałem złudzeń.
Wiedziałem, co się z nią stanie… – Znów westchnął. -
I powtórzyliśmy wszystko, z tą różnicą, że dziewczyna była z Kielc, a Potok ją… zabił w Drohobyczu. Cała Polska huczała, wszyscy szukali Minotaura. – Uśmiechnął się dziwnie do Popielskiego. – To pan wymyślił, zdaje się, tak? Zgrabne. Mitologiczne. W każdym razie stało się. Minotaur tymczasem napisał resztę pracy i zażądał ostatniej ofiary. I tutaj coś się zacięło w naszej sprawnie naoliwionej maszynerii. Nowoziemska nie mogła znaleźć dziewicy. Wtedy zjawiła się u niej Maria Szynok, wysłana tam przez starą Nierobisch. Nowoziemska, jako była burdelmama, wiedziała, jak imitować dziewictwo. Spotkałem się z tą Szynok… Nie była zła… Sam nawet miałem na nią ochotę… Ale cóż. Złożyłem ją w kolejnej, już ostatniej, jak myślałem, ofierze. I tu pojawił się problem. Potok odkrył, że jest fałszywą dziewicą… Nie mógł jej posiąść, bo to byłoby niezgodne z jego zasadami… – Woroniecki roześmiał się perliście. – No to tylko ją pokąsał! – Spoważniał nagle, jakby zmiany nastrojów były jego specjalnością. – Na wszystkich z nas padł blady strach. Wszak dziewczyna ocalała, pamiętała moją twarz i twarz Potoka. Musieliśmy ją zlikwidować. Na nasze szczęście oszalała. No co, niech pan powie! Czyż nie czuwa nade mną opatrzność?
Patrzył przez chwilę na Popielskiego, ale ten niczego nie potwierdził.
– Ale zwierzątko chciało jeszcze papu. – Woroniecki zaczął cmokać, jakby wysyłał całusy. – Ostatnia dziewczynka była naprawdę dziewicą. Pochodziła ze Śląska.
Wychowanka sierocińca. Bojaźliwe, trochę zapłakane dziecko… Takie do przytulania, pocieszania…
Woroniecki zaczął chodzić wokół Potoka, co chwila lekko go kopał szpicem buta i kłuł kijem golfowym. Bawiło go to niezmiernie.
– Nic nie mogło przeszkodzić w złożeniu ostatniej ofiary – powiedział. – Musiałem wszystko dokładnie przewidzieć. To nie mogło stać się w Polsce. Tu było zbyt niebezpiecznie. Skontaktowałem się z baronem von Criegern i przebaczyłem mu moją złamaną rękę. Widzi pan, jaki byłem wielkoduszny! Salonką przyjechałem do Wrocławia z dziewicą, a kilka przedziałów za nami siedział Potok. Pod Wrocławiem przebrałem się za kobietę. Nietrudno mi zresztą udawać niewiastę. – Poprawił sobie kokieteryjnie nieistniejące włosy i zaczął się wdzięczyć do Popielskiego. – Zawiozłem ją do hotelu, który mi polecił von Criegern. Przy okazji pozbyłem się maszyny do pisania, na której Potok napisał moją, swoją pracę. To tak na wszelki wypadek… Przecież pisałem listy do Nowoziemskiej na tejże maszynie, jako fikcyjny hrabia von Banach. Przezorna kobieta, kazała mi pisać te durne listy, aby zmylić ewentualne śledztwo… -Nagle zmienił temat: – Ale we Wrocławiu było bardzo przyjemnie. Ja spędziłem sylwestra u von Criegerna, a Potok przy ostatniej ofierze.
Woroniecki zaczął kręcić głową i robić dziecinne miny, jak kiepski aktor.
– Och, jakaż ona była wystraszona! – mówił cienkim głosem. – Wciąż pytała, po co mi ten kobiecy strój… A ja jej na to: „Kochanie, idziemy na sylwestrowy bal przebierańców. Poczekaj tylko na mnie w tym hotelu. Niedługo po ciebie przyjadę”.
Popielski zamknął oczy. Nie mógł patrzeć na Woronieckiego, nie mógł już słuchać jego modulowanego głosu, który raz był zdławionym basem, raz ciętym falsetem.
– No i zrobiłem doktorat u Łukasiewicza – Usłyszał jakby z oddali. – Ale, ale! Wracajmy do naszej lektury!
Nie obyło się to bez pewnych istotnych posunięć ze strony doktoranta. Zanim przystąpił do wstępnych rozmów z promotorem, zmienił nazwisko. Przybrał pierwsze, które mu przyszło do głowy. Nie mogło w żaden sposób się kojarzyć z Juliuszem hrabią Woronieckim, który był w środowisku naukowym powszechnie znany i szanowany za fundowanie stypendiów niezamożnej młodzieży. Jego syn nie chciał, by kojarzono go z ojcem. To mogło grozić pewną sensacyjnością, zainteresowaniem prasy, etc. A on chciał uzyskać tytuł w miarę cicho i bez rozgłosu. Najpierw musiał zażegnać niebezpieczeństwo demaskacji. Fałszywy doktorant nie mógł sobie pozwolić na indywidualne dyskusje ze swoim promotorem nad pracą in statu nascendi. Te konsultacje bowiem mogły obnażyć jego niewiedzę. Na kilku nielicznych spotkaniach z profesorem Łukasiewiczem w Warszawie Woroniecki rzucał głową na boki, śmiał się sam do siebie, klaskał w dłonie, słowem: udawał ekscentryka i dystrakta. Mówił bardzo niewiele, ale wszystkie uwagi promotora zapisywał nader skrzętnie. „Niech moja praca mówi za mnie”, powtarzał. Ponieważ w tym środowisku nie brakowało wybitnych uczonych zachowujących się jeszcze bardziej osobliwie niż doktorant, Łukasiewicz i dwaj recenzenci pracy wzięli to motto za dobrą monetę, tym bardziej że praca była rzeczywiście znakomita i odkrywcza.
I wszystko skończyło się tak, jak to sobie zaplanował. Woroniecki został doktorem filozofii w zakresie logiki matematycznej. Wykonawca testamentu, słynny lwowski adwokat, doktor Przygodzki-Nowak, nie robił problemu z nowej tożsamości spadkobiercy, tym bardziej iż procedura zmiany nazwiska została przeprowadzona w jego kancelarii. Syn marnotrawny stał się więc jedynym dziedzicem ogromnego majątku. Postanowił osiąść w Baranich Peretokach i zacząć nowe życie. I tak pewnie by zrobił, gdyby nie strach, który objawiał się najpierw lekkim ukłuciem, a potem rozrósł się jak rak. Woroniecki bał się panicznie, że zbrodnie wyjdą kiedyś na jaw. Istotnym zagrożeniem były dla niego trzy osoby, trzy najważniejsze dramatis personae: Nowoziemska, Nierobisch i Potok. Najpierw wbił w głowę Nowoziemskiej ukryty w lasce śmiercionośny szpic. Zamierzał to samo zrobić z głową Nierobisch, ale nie było to łatwe. Ją wciąż ktoś odwiedzał. Nawet ktoś się do niej włamywał, kiedy nie było jej w domu. I w końcu, kiedy już Woroniecki miał wymarzoną sytuację, pod mieszkanie Nierobisch, na ulicę Żogały, zajechał policyjny furgon i niedoszła ofiara zastała aresztowana. Całe Katowice huczały od plotek na temat babki spędzającej płody w jakiejś norze. Wiele kobiet drżało na myśl, co ona może wyznać w śledztwie. Drżał też Woroniecki. Ale Nierobisch niczego nie wyznała w jego sprawie, za co hojnie się jej odwdzięczył, przekazując skrycie sporą sumę pieniędzy, dzięki którym mogła ułożyć sobie nie najgorzej więzienne bytowanie.
Dostałem niedawno telegram od von Criegerna. – Głos Woronieckiego znów dochodził z bliskiej odległości. -Naprzykrza mu się we Wrocławiu pański przyjaciel, niejaki Eberhard Mock. Ale von Criegern nie takie trudne sprawy załatwiał, sam odstręczy go skutecznie od śledztwa. – Machnął ręką lekceważąco. – Zagrożenie stanowił więc już tylko głodny amator dziewic. Ale i tu Bóg nade mną czuwał. Kiedy Potok zabił policjanta w swoim mieszkaniu, miał podczas obławy jedną drogę ucieczki: po dachu do sąsiedniej bramy, a potem skok na galeryjkę, gdzie z kolei ja wynajmowałem tajne mieszkanko. Akurat tam byłem, bo umówiłem się z pewną uroczą młodą damą. Ugościłem zatem Potoka w mojej garsonierze. Siedział w tym mieszkaniu przez dwa tygodnie, nie ruszał się stamtąd, nawet do ustępu. Gównem napełniał wiadro, a szczynami zlew. Fe! Wie pan, jak śmierdziało?! Niemcy mówią: „śmierdziało bestialsko”. Bestia śmierdziała bestialsko! – Znów się – roześmiał. – Po dwóch tygodniach wyprowadziłem go ciemną nocą i przywiozłem tutaj. Tu mieszkał przez pół roku. A dziś wydam go w pańskie ręce, komisarzu. Koniec opowieści. Czas na Tezeusza.
Woroniecki odetchnął po długiej przemowie i milczał przez chwilę. Potem wstał, lekko przesunął parawan i skierował światło na pieniek do rąbania drewna, w którym tkwił duży topór. Pieniek był ustawiony na podłodze wyłożonej gumowymi fartuchami.
– Wiesz, co wymyśliłem, Edziu? – Hrabia spoglądał tona jednego, to na drugiego związanego. – Wymyśliłem, jak rozwiązać problem Potoka i Nierobisch jednocześnie. Jestem w końcu doktorem matematyki, potrafię rozumować logicznie i oryginalnie. Pamiętasz z mitologii, jak Tezeusz zabił Minotaura? Tak, pamiętasz. Odciął mu głowę, Edziu. A teraz odegramy ten mit na nowo. Ty będziesz nowym Tezeuszem, a ja to upamiętnię na taśmie filmowej.
Chodził dokoła i zapalał dodatkowe reflektory. Był bardzo podekscytowany – jak dyrektor przed teatralną premierą. Nastawił kamerę i zaczął kręcić. Obiektyw kierował to na Popielskiego, to na Potoka.
– Zrobisz to, Edziu, zrobisz – mówił Woroniecki, jakby do siebie – a ja to wszystko zarejestruję. Będę miał na taśmie pięknego Tezeusza i pięknego Minotaura. A potem taśmę schowam w moim sejfie i będę ci wydawał rozkazy. A ty będziesz je spełniał. Jeśli nie będziesz chciał, usłyszysz magiczne zaklęcie. Brzmi ono: „Wyślę taśmę do Mariana Zubika”. Będziesz mój, Edziu… Będziesz wykonywał rozkazy i prosił o więcej. A oto pierwszy:
wydostaniesz z więzienia Nierobisch i oddasz mi ją w prezencie.
Dość mam płacenia tej starej, brudnej czarownicy…
– Nikogo nie zabiję – wycharczał Popielski.
– Nie zabijesz? – Woroniecki z łatwością wyciągnął topór z pnia. – No to trudno. Moi ludzie, moi wierni przyjaciele z katowickich czasów, wywiozą cię do brzuchowickiego lasu. Wykopią tam dół, wrzucą cię do środka i przykryją naszym żyznym czarnoziemem. A twoja ukochana Rita nie przyjdzie na twój grób… Nie zapali świeczki tatusiowi, do którego się tak pięknie przytulała, jak na tym zdjęciu…
Popielski patrzył na Woronieckiego jak skamieniały.
– Nie przyjdzie… – Hrabia przesunął palcem po ostrzu topora. – Bo będzie daleko stąd. Będzie królową piękności. W burdelu w Buenos Aires!