355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Marek Krajewski » Głowa Minotaura » Текст книги (страница 2)
Głowa Minotaura
  • Текст добавлен: 7 октября 2016, 14:36

Текст книги "Głowa Minotaura"


Автор книги: Marek Krajewski



сообщить о нарушении

Текущая страница: 2 (всего у книги 17 страниц)

– Na pańskim miejscu – w oczach von Hardenburga pojawiła się wesołość – nie wyrażałbym się tak lekceważąco – o swoim współpracowniku. On jest od dzisiaj pańskim asystentem.

Mock oparł się pośladkami o parapet. Nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. W roku 1934 odszedł z policji do abwery. Nie mógł patrzeć, jak kanalie gestapowskie wnikają jak krętki blade w jego świat i przewracają wszystko do góry nogami. Nie mógł spojrzeć w oczy dwóm swoim najlepszym ludziom, którzy tylko dlatego musieli pozostawić za sobą całe życie zawodowe, bo byli Żydami. Odszedł, wierząc, że w abwerze nie oblepi go ten cały brud, który wypłynął na powierzchnię po wyborach do Reichstagu i „nocy długich noży”. I nagle, po trzech latach, w pierwszy dzień nowego roku ten szlam go dopadł. Człowiek skalany zawsze będzie skalany, pomyślał, przesuwając językiem po szorstkim jak piasek podniebieniu.

To nie moja decyzja – von Hardenburg był teraz całkowicie poważny. – Podjąłem ją… nie bez pewnego przymusu. Po północy portier, którego pan kopnął w tyłek, poczuł wolę Bożą. Postanowił udać się do dziewczyny, która jak sądził, jest córą Koryntu. Ta dziewczyna została tu zameldowana jako Anna. Tylko tyle, żadnego nazwiska. To hotel na godziny i portiera nie interesuje nic ponad to, czy ktoś ma czym zapłacić. Dla niego gość mógłby nazywać się nawet „Potwór z Frankenstein”. Dziewczyna zjawiła się, ciągnąc ze sobą ten majdan. – Wskazał ręką pod łóżko, gdzie stała wielka kartonowa walizka. – Prawie w ogóle nie mówiła po niemiecku. Ale to nie przeszkadzało pijanemu portierowi, on miał wobec niej zamiary, by tak rzec, niekonwersacyjne.

A zatem kiedy poczuł wolę Bożą, wszedł do pokoju i zobaczył trupa. Zatelefonował natychmiast do prezydium policji, mówiąc, że zamordowana jest cudzoziemką, lecz on sam nie umie stwierdzić, jakiej mianowicie narodowości. Dyżurny wiedział, co ma robić, kiedy ginie jakiś obcokrajowiec. Zatelefonował natychmiast do komisji morderstw, gdzie dyżurnym był Hanslik, a potem na gestapo. Dyżurnym gestapowskim był nadsekretarz kryminalny Seuffert, który… No co? Co pan mianowicie zrobił, Seuffert?

– Zatelefonowałem do dyrektora kryminalnego Ericha Krausa – zameldował służbiście Seuffert, który nagle został oderwany od kontemplacji swoich starannie podpiłowanych paznokci. – A on…

– A on – przerwał mu von Hardenburg – najpierw przyjechał tutaj, a potem na bal do Domu Krajowego Prowincji Śląskiej, gdzie bawiłem się w najlepsze. Zameldował mi, że mamy do czynienia ze sprawą szpiegowską. Podejrzewał, że ta kobieta jest szpiegiem. Osobliwy szpieg, który nie mówi po niemiecku!

Chwycił Mocka za łokieć i przyciągnął do okna. Obejrzał się na Seufferta i dodał szeptem:

– Kraus zrobił tam prawdziwe theatrum. Przerwał muzykę, a potem oznajmił, że doszło do krwawych porachunków szpiegowskich. I wie pan, na kim wtedy spoczęły oczy wszystkich? Na kimś, kto jest specjalistą od spraw szpiegowskich w tym mieście! Na mnie! Musiałem więc naszym śląskim dygnitarzom pokazać, że jestem człowiekiem obowiązku, że mimo nocy noworocznej rzucam wszystko i staję na wysokości zadania. Musiałem porzucić bal i moją rodzinę, aby zająć się jakąś cudzoziemską dziwką! A ja – to powiedział już głośno – do tej sprawy wyznaczyłem pana, kapitanie, jako mojego najlepszego człowieka, który ma wielkie doświadczenie policyjne. Ale nikt niestety nie wiedział, gdzie pan spędza wieczór sylwestrowy, i dlatego zjawił się pan tu tak późno. Przez pana nie mogłem wrócić na bal!!! – von Hardenburg nagle wrzasnął, aż z oka wypadł mu monokl. – No, to do roboty, Mock! Ja idę spać!

Wyszedł, trzaskając drzwiami od numeru.

Minęła chwila. Mock przez rękawiczki otworzył walizkę dziewczyny i przerzucił jej rzeczy. Oprócz ciepłej bielizny, kilku par pończoch, szczotki do włosów, lusterka, talku, pachnącego mydła oraz kilku sukienek w walizce ofiary znajdowała się duża maszyna do pisania marki „Torpedo”. Spojrzał na klawisze. Niektóre były najwyraźniej dorobione, bo widniały na nich francuskie znaki diakrytyczne.

Mock usiadł na parapecie i poczuł mętlik w głowie. Już wiedział, skąd Kraus powziął podejrzenie o francuskiej siatce szpiegowskiej. Nie mógł się jednak skupić na tej myśli. W głowie dźwięczało mu określenie „cudzoziemska dziwka”. Zacisnął zęby. Szkoda, że nie zdążył wypomnieć von Hardenburgowi, że cudzoziemskie dziwki nie raz i nie dwa tuliły szefa abwery do snu w przybytku madame le Goef w podwrocławskim Opperau. Ludzie nie mają prawa umierać, myślał, bo jakaś wysoko postawiona kanalia nie dokończy swojego tanga! Pogryziona, zgwałcona i uduszona, chuda i biedna dziewczyna nie może wyzionąć ducha po strasznych mękach, bo jakiś skurwysyn w binoklach zostawi na talerzyku wpół-nadgryziony keks! Spojrzał na Seufferta, który oglądał swoje wymanikiurowane paznokcie, i poczuł przypływ furii. Żeby się opanować, zaczął w myślach odmieniać łaciński czasownik mordere – gryźć – w trybie łączącym czasu teraźniejszego strony biernej. Miał nadzieję, że ta mantra – mordear, mordearis, mordeatur, mordeamur, mordeamini, mordeantur – go uspokoi, że zaraz zjawi się portier z kolejnym syfonem, a on sam po solidnym łyku będzie mógł zebrać myśli. Zastukano do drzwi. Stał w nich portier.

– Niestety, nie ma piwa ani wody sodowej dla szanownego pana – powiedział wystraszony. – Byłem nawet „Pod Zielonym Polakiem”, ale tam bursze już wszystko wypiły.

Mock wstał z parapetu. Grubiańsko odsunął ramieniem i recepcjonistę, i Seufferta. Potem ruszył ciężko korytarzem i zadudnił na schodach. Nikogo nie było już w hotelu „Warszawski Dwór”.

– Dokąd pan idzie, dyrektorze kryminalny? – krzyknął Seuffert.

– Do domu, napić się czegoś zimnego – odpowiedział Mock powoli.

– A ja? – słychać było, że Seuffert traci panowanie nad swym głosem.

– A pan niech prowadzi śledztwo! Rozkazuję to panu, jako swojemu asystentowi!

Powiedziawszy to, ściągnął z wieszaka płaszcz oraz cylinder i wyszedł z hotelu. Znalazł się w zaśnieżonym zaułku, w którym śmieci przykryte już były warstwą puchu. Ruszył na Reuschestrasse i Wachtplatz, w stronę postoju dorożek. Przed kilku laty wsadziłby łeb do wiadra z zimną wodą i ruszył w poszukiwaniu bestii, która wygryzła dziewczynie pół twarzy. Ale tak bywało dawniej. Teraz Mock miał lat pięćdziesiąt i cztery. I coraz gorzej znosił kaca.

Breslau, piątek 1 stycznia 1937 roku,

godzina szósta rano

Mock nie dotarł do domu. Dochodząc do postoju dorożek, spojrzał w głąb Fischerstrasse i zauważył zasłonięte okna w kawiarni „Cafe Nicolaiplatz” na rogu. Poczuł silny, kłujący, kacowy głód. Z ciekawości zajrzał do lokalu przez okno. Sala była pusta i posprzątana, a o zabawie noworocznej przypominał jedynie wielki zegar ustrojony wygasłymi świecami i czerwonymi kokardami oraz pasma bibuły zwisające z sufitu. Mock wrócił myślami do studenckich czasów, kiedy brudny szynk, w którym gromadziła się głównie niezamożna młodzież uniwersytecka, nie przypominał w niczym dzisiejszej schludnej „Cafe Nicolaiplatz”. W przerwie między wykładami pochłaniał tam skromny obiad, który składał się na ogół ze smażonych kartofli i kiszonej kapusty albo z sałatki śledziowej, parówki i bułki. Głód, który teraz świdrował jego wnętrzności, był taki sam jak przed laty. To dodało mu otuchy. Nie czuł się teraz jak mężczyzna na granicy wieku średniego i starości, który ukojenie znajduje w braku potrzeb, lecz jak młodzieniec, który ma silne potrzeby i pragnie je zaspokoić.

Szarpnął za dzwonek przy drzwiach. Nikt się nie pojawił. Szarpnął jeszcze raz tak mocno, że omal nie urwał sznura. Nad lokalem otworzyło się okno i wyjrzał przez nie starszy mężczyzna w koszuli nocnej i w czarnej bindzie przyciskającej sumiaste wąsy.

– Hej, człowieku, co się tak dobijasz?! – krzyknął. – Nie widzisz, że zamknięte?! Jeszcze ci piwsko ze łba nie wywietrzało?!

– To dla ciebie – Mock uniósł dłoń z banknotem dwudziestomarkowym – za najlepsze noworoczne śniadanie!

– Już schodzę do szanownego pana – powiedział grzecznie człowiek w bieliźnie.

Po chwili Mock siedział w jadłodajni, a sam kierownik lokalu, pan Heinrich Polkert, powiesiwszy jego płaszcz i cylinder, odbierał solidne zamówienie. Gość najpierw dostał w dzbanku kawę i śmietankę w mieczniku. Po kilku łykach poczuł, że jego mięśnie tężeją, a piasek pod powiekami się rozpuszcza. Rozwiązał muszkę, zdjął gors i kołnierzyk, a potem rozpiął trzy guziki koszuli. Na stole pojawiły się potrawy. Najpierw lekko czerstwe bułki i kula masła przystrojona pietruszką. Potem jajecznica rozłożona równomiernie na grubych plastrach przysmażonego boczku. Na niewielkiej salaterce przybyły śledzie marynowane, chrzan, ogórki kiszone, a potem wjechały dwa podłużne półmiski, na których zwijały się rolki szynki i piętrzyły kulki wątrobianki z pietruszką. Na drugim z nich ułożono również piramidę z polskich kiełbasek na gorąco i suchych knackwurstów. Mock był wirtuozem smaku. Metodycznie smarował bułkę masłem, wątrobianką i układał na tym wszystkim plastry szynki. Odgryzał część tej kanapki, po czym napełniał usta jajecznicą, boczkiem i kawałkiem kiełbaski polskiej lub plastrem knackwursta. Kolejny kęs to był śledź z chrzanem i ogórkiem. I tak dalej. Na zmianę. W militarnym porządku, narzuconym przez smakosza pedanta.

Pan Polkert uniósł w dłoni butelkę żytniówki i kieliszek, a jego brwi podjechały na czoło. Mock kiwnął głową, pochłonął ostatnie kęsy sutego śniadania i po chwili stanął przed nim wysoki kieliszek. Ostry, palący płyn w żołądku zmienił się w aksamit. Mock wskazał palcem na kieliszek, który natychmiast się napełnił. Wtedy jeszcze raz opróżnił stopkę, sapnął i rozpiął guzik u spodni. Z kieszeni wyjął złotą papierośnicę wypełnioną papierosami „Muratti”. Zapalił i z rozkoszą puścił w stronę sufitu chmurę dymu.

Powinien teraz pójść do domu i zasnąć spokojnie przy żonie, ale coś go trzymało w tym lokalu, gdzie był jedynym gościem. Poczuł lekki ból brzucha, który kiedy indziej wziąłby za sygnał sytości, ale dziś, w ten noworoczny poranek, wydał mu się on jakimś nieokreślonym bodźcem. Przypomniał sobie lata studenckie, kiedy po zjedzeniu obiadu w tej jadłodajni pędził na łacińskie seminarium z młodym, lecz surowym profesorem Nordenem, gdzie zapalczywie i radośnie ciął na części Plautowe wersety. Skromne posiłki nie przynosiły mu wówczas senności, lecz niespożytą energię. Wtedy, pomyślał, rozbierałem wiersze Plauta, a teraz? Co teraz mam robić? Spojrzał na stół, wciąż zastawiony jadłem. Na brzegu talerzyka leżał nadgryziony plasterek suchej kiełbasy. Skojarzenie było natychmiastowe. Gryzłem knackwursty, bestia gryzła twarz dziewczyny. Żułem śledzie, a on żuł skórę z policzka. Piłem wódkę, a on – krew. Wstał gwałtownie, szurając głośno krzesłem.

– Proszę mi zapakować do jakiejś tyty te resztki śniadania – powiedział, z trzaskiem przyciskając banknot do blatu.

– Aha, i niech pan dołoży ze trzy butelki engelhardta!

– Tak jest, wielmożny panie – powiedział pan Polkert, pobiegł na zaplecze i przyniósł stamtąd dwa kartonowe pudełka po ciastkach, które szybko zapełnił.

Mock doprowadził do porządku swoją garderobę i zdusił papierosa w popielniczce.

– Wiesz, że nie trzeba wcale wiadra lodowatej wody, aby przystąpić do akcji? – powiedział, odbierając od Polkerta pudełka i butelki. – Wystarczy dobre śniadanie i dwie stopki żytniówki.

– Zdrowego i błogosławionego Nowego Roku dla szanownego pana i całej rodziny – odpowiedział właściciel kawiarni, przypuszczając, że jego gość wypił o jednego za dużo.

Breslau, piątek 1 stycznia 1937 roku,

trzy kwadranse na siódmą rano

Portier hotelu „Warszawski Dwór” Max Wallasch nie ucieszył się, kiedy dzwonek przy drzwiach ostro zadzwonił, wyrywając go ze snu. Tym bardziej, że ujrzał tego dnia po raz drugi człowieka o kwadratowej sylwetce, gęstych, ciemnych włosach i pokaźnym brzuchu. Do tej pory czuł ból w kości ogonowej, gdzie szpic buta owego eleganta trafił go dwie godziny temu. Teraz człowiek ten nie miał jednak zaciętej miny, co trochę uspokoiło portiera. Mężczyzna powiesił płaszcz i cylinder na tym samym stojaku, co poprzednio, wyjął z kieszeni płaszcza trzy butelki piwa z browaru Engelhardta, usiadł ciężko przy stole, na którym leżały ulotki reklamujące burdele, i kiwnął ręką na Wallascha.

– Siadaj, chłopie – powiedział i przejechał przedramieniem jak pługiem śnieżnym po stole, zrzucając wszystkie ulotki na podłogę. – Siadaj i zjedz coś dobrego. Nie ma nic lepszego na kaca niż dobre jadło.

Wallasch z niedowierzaniem patrzył, jak człowiek, tytułowany wcześniej kapitanem, otwiera dwa pudła po ciastkach, z których wydobyły się zapachy kiełbasek i boczku. Nie bardzo wiedział, jak się ma zachować. Syknęło otwierane piwo i to go ostatecznie przekonało. Usiadł przy stole i odebrał z rąk kapitana otwartą butelkę. Pienisty płyn był jak lekarstwo.

– Jedz, chłopie. – Kapitan posunął w jego stronę dwa pudełka. – Masz ty tu w ogóle jakąś łyżkę?

Wallasch przyniósł łyżkę ze swojego ślepego kantorka i zabrał się do jedzenia. Kapitan patrzył na niego z uśmiechem. Wallasch błyskawicznie zjadł wszystko, wypił piwo, rozparł się na krześle i donośnie beknął.

– Żołąd przyjął, co? – kapitan wybuchnął śmiechem i nagle jego uśmiech stężał. – A teraz coś ci powiem. Łacińskie przysłowie. Primum edere, deinde philosophari. Wiesz, co to znaczy? Najpierw jeść, a potem filozofować. Właśnie zjadłeś, to pofilozofujemy. Teraz mi wszystko opowiesz, dobrze?

– Ale co, szanowny panie? – Wallasch znów poczuł ból w kości ogonowej. – Co ja mam opowiedzieć? Już wszystko powiedziałem…

– Ale nie mnie. – Kapitan odchylił się wraz z krzesłem, które niebezpiecznie zatrzeszczało. – Innym tak, ale nie mnie. No mów, chłopie! Od początku, wszystko! Od momentu, jak po raz pierwszy zobaczyłeś tę dziewczynę, Annę. – Wyciągnął papierośnicę w jego stronę. – Zapalisz?

– Tak, dziękuję. – Po chwili Wallasch zaciągnął się mocno. – To było tak… Wczoraj wieczór, była chyba dziesiąta, przyszła ta mała z piekielnie wielką walizą. Ledwo ją ciągła. Była zmęczona, ledwo gadała. Wzięła numer na dwa dni na imię Anna.

– Nie zdziwiło cię to? Tylko imię?

– Mnie, szanowny panie, to mało co tutaj dziwi. Ja pytam o nazwisko po to, abym wiedział, co napisać w zeszycie. Ktoś podaje tylko imię? No i dobrze. To ja wtedy dopisuję jakieś nazwisko. I tak jest w zeszycie: i imię, i nazwisko. Tego wymaga właściciel, pan Nablitzke. I on też się niczemu nie dziwi.

– To jakie jej dałeś nazwisko?

– No niby jakie? – Wallasch uśmiechnął się szeroko. -No, Schmidt! Takie jej dałem.

– No dobrze. – Kapitan otworzył dwa piwa i jedno z nich podsunął pod nos Wallascha. – Mówisz, że była zmęczona, że ciągnęła ciężką walizę… No dobrze… Ale jeśli była zmęczona, ciągnąc ją parę metrów od drzwi do twojej budy, to nie mogła jej ciągnąć wcześniej, po ulicy, boby tu padła chyba na twarz z wycieńczenia, prawda?

– No jużci, że prawda! Ona przyjechała dryndą! Jak weszła, to zaraz kobyła zaklekotała po bruku i dryndziarz pojechał.

– Dorożkarz odjechał. – Mock się zamyślił.

– Tak, pojechał. Nawet zapytałem, dlaczego nie pomógł jej z tym kufrem… Ale powiedziała, że to nie moja sprawa.

– Mówiła po niemiecku?

– Tyle tylko. „To nie twoja sprawa”. Tyle tylko. Nic nie rozumiała i wybałuszała tylko te swoje gały.

– Wybałuszała, powiadasz. – Kapitan zmienił się na twarzy i wstał gwałtownie. – Wybałuszała tak jak po śmierci czy trochę inaczej? I też wystawał jej z ust obrzęknięty język, co? No, mów, skurwysynu, jak patrzyła na ciebie tymi wytrzeszczonymi gałami? A miała siną pręgę na szyi, kiedy gapiłeś się na jej małe cycki?!

Wallasch odsunął się wraz z krzesłem i wtedy poczuł na swym policzku palący wypiek. Runął na ziemię, machając bezradnie rękami. Kapitan pochylił się nad nim. Portier poczuł woń piwa i tytoniu.

– Wiesz, za co dostałeś w ryj? Za brak szacunku. Powinieneś pomóc tej biednej dziewczynie dźwigać bagaż.

Wallasch nie wstawał z ziemi, lecz kulił się i obserwował napastnika. Ten podszedł do płaszcza, wyjął z kieszeni jakąś wizytówkę, uniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer.

– Seuffert? Tu Mock… No i co z tego, że śpicie?! – powiedział podniesionym głosem. – Mam dla was zadanie!

Dobrać sobie ludzi tylu, ilu trzeba, i przesłuchać mi wszystkich dorożkarzy i taksówkarzy. Wiem, że razem będzie tego tysiąc ludzi! Macie na to kilka dni! Znaleźć mi tego, który wiózł wczoraj z dworca około siódmej słabo mówiącą po niemiecku dziewczynę do „Warszawskiego Dworu” na Antonienstrasse. Ja wiem, że w wigilię Nowego Roku wszyscy dorożkarze w Breslau praco wali. To przesłuchać wszystkich! Nawet choćby ich było dwa tysiące! Wykonać!

Wallasch wciąż leżał. Kiedy Mock go mijał, portierowi wydawało się, że jego napastnik się roześmiał i powiedział sam do siebie:

– A to gestapowiec jebany! Do roboty, kanalio!

Breslau, niedziela 10 stycznia 1937 roku,

trzy kwadranse na ósmą wieczór

Mock nie przepadał za pastorem Bertholdem Krebsem, który – na zaproszenie Karen – gościł w ich domu średnio raz w miesiącu. Pastor był kaznodzieją z krwi i kości, i to nie tylko na ambonie w zborze Pawła, lecz co gorsza – również przy herbatce ziołowej i drożdżówce z cynamonem. Karen, która była ewangeliczką, w odróżnieniu od katolika Eberharda, przychodziła z porannych nabożeństw w odległym zborze w stanie uniesienia i detalicznie relacjonowała swojemu mężowi wszystkie pointy i retoryczne chwyty, którymi pastor Krebs szafował bez opamiętania. Te egzaltacje i zachwyty, a zwłaszcza informacja, iż pastor pozostaje w stanie bezżennym, sprawiły, że Mock zainteresował się Krebsem, i to w sposób dwojaki. Po pierwsze, sprawdził jego kartotekę na policji, po drugie, zmusił się kiedyś, by wstać wcześnie rano i potajemnie pójść do zboru Pawła, aby przyjrzeć się kapłanowi. Pierwsza czynność nie przyniosła efektów, ponieważ żadna policyjna kartoteka z danymi pastora nie istniała, druga zaś miała dla Eberharda zasadnicze znaczenie. Kiedy bowiem ujrzał niskiego, chudego człowieczka, który rozpaczliwie przyklejał do łysiny resztki farbowanych włosów, uczucie zazdrości zniknęło bez śladu, a żona uzyskała od Mocka zgodę na zaproszenie pastora do ich domu, o co już wcześniej długo i bezskutecznie zabiegała.

I wtedy Eberhard popełnił błąd, bo wraz z pierwszymi odwiedzinami pastora Krebsa znalazł się w kleszczach niemocy. Nie wiedział, jak postąpić, kiedy gość wchodził z namaszczeniem do ich salonu, siadał w fotelu, kładł Biblię na złączonych kolanach i głośnym, dźwięcznym głosem rozpoczynał rzucanie gromów. Co istotne, ostrej krytyce poddawał wszystko, co Mock uważał za normalne i uzasadnione. W spożywaniu alkoholu i mięsa widział pastor Krebs prostą drogę do degeneracji ciała i umysłu, w paleniu tytoniu i piciu kawy – samozatracenie, a w uprawianiu sportu – wychodzenie naprzeciw cielesnym pokusom. Chwalebny wyjątek czynił kaznodzieja dla słodyczy, a ich jedzenie uzasadniał jakąś frazą z Księgi Powtórzonego Prawa. Eberhard, bombardowany krytyką, którą odbierał jako personalny atak, nie mógł wytrzymać we własnym domu. Kiedy zapalał cygaro, czuł się zbrodniarzem, kiedy sączył kawę – degeneratem. Wstrzymywał się zatem od wszelkiej dyskusji, odpowiadał monosylabami, co potem jego żona zarzucała mu jako ostentacyjne okazywanie niechęci tak mądremu człowiekowi. Był w kropce, ponieważ nie chciał ranić uczuć Karen, która w cieniu pastora rozkwitała duchowo, i nie mógł zrobić tego, na co miał największą ochotę, a mianowicie: grubiańsko i ostatecznie przerwać jego moralizatorskie wywody i wyprosić go za drzwi. Siedział zatem przy cienkiej herbatce, bez tytoniu, dłubał widelczykiem w cieście i liczył włosy przyklejone do łysiny pastora oraz kwadranse, które wybijał ich stojący zegar.

Teraz piękny wyrób szwarcwaldzkich mistrzów od Kieningera uderzył trzy razy, zapowiadając, że punktualnie za kwadrans do ich salonu wkroczy chodząca Nieomylność. Martha Goczoll ustawiła na stole zastawę do ciasta i dzbanek z herbatą. Karen spojrzała na Eberharda z uśmiechem i podkręciła głośność radia, które emitowało wiedeńskie walce. Wtedy zadzwonił telefon.

– Może to pastor Krebs? – powiedział Eberhard. – Może chce odwołać wizytę, bo musi pofarbować odrosty?

– Och, Ebi, jesteś nudny z tą niechęcią do pastora. -Karen nie mogła opanować uśmiechu.

Eberhard wyszedł do przedpokoju, usiadł przy aparacie i uniósł słuchawkę do ucha.

– Dobry wieczór, panie kapitanie, mówi nadsekretarz kryminalny Seuffert – usłyszał.

– Dobry wieczór – mruknął do tuby. – Co, pewnie pan dzwoni, że pan nie zdążył sporządzić raportu?

– Niezupełnie, panie kapitanie. Melduję, że przesłuchaliśmy z moimi ludźmi siedmiuset czterdziestu dwóch taksówkarzy i trzystu pięćdziesięciu dorożkarzy. Żaden z nich nie wiózł w noworoczny wieczór z żadnego dworca żadnej dziewczyny…

– Po co mi te liczby, Seuffert? – zapytał Mock, zapalając ostatniego papierosa przed przyjściem szczególnego gościa. – Ja chcę wiedzieć, czy pan zapytał wszystkich dorożkarzy i taksówkarzy z naszego pięknego miasta o to, czy wieźli Annę do „Warszawskiego Dworu”! Wszystkich, a nie ilu!

– Staram się być dokładny – odparł Seuffert urażonym tonem. – Bo słyszałem, że dokładność ceni pan sobie najbardziej… Wszystkich taksówkarzy, natomiast dorożkarzy prawie wszystkich. Zostało dwóch. Dorożkarz numer 36 i numer 84. Obaj często stoją pod Dworcem Głównym. Tych nie zdążyłem przesłuchać. Ale nadrobię to jutro… Mam ich adresy z rejestru fiakrów.

– Nie trzeba, Seuffert – powiedział Mock słodkim głosem i słysząc, że Karen słucha radia, dodał szybko: – Ja się tym zajmę. W końcu wykonaliście kawał dobrej roboty. Ponad tysiąc ludzi w ciągu tygodnia! Ho, ho, nieźle, Seuffert, nieźle…

– Już podaję panu te adresy…

Mock bez słowa odłożył słuchawkę, odstawił mikrofon i zaczął wkładać paltot i melonik z taką szybkością, jakby ktoś go popędzał. Wszedł do salonu i ucałował żonę. W jej oczach dostrzegł zawód.

– Muszę, żabko, muszę – przerwał wszystkie protesty. – Taka praca, niestety…

Pastorowi Krebsowi, który wchodził właśnie po schodach, ukłonił się z wielką galanterią.

Breslau, niedziela 10 stycznia 1937 roku,

wpół do dziewiątej wieczór

Mock wjechał swym czarnym adlerem w zatoczkę parkingową przed Dworcem Głównym i zgasił silnik. Zapalił papierosa i przyjrzał się trzem dorożkom stojącym pod wielkim budynkiem. Żadna z nich nie miała numeru 36 ani 84. Wysiadł z automobilu, włożył paltot i melonik, a potem z dłońmi założonymi do tyłu ruszył wolnym krokiem w stronę głównego wejścia. Tak jak sądził, zimno wymiotło z podjazdu wszystkich żebraków i gazeciarzy. Na zewnątrz spacerowały tylko dwie uszminkowanie kobiety. Mock zatrzymał się przed nimi i zmierzył je wzrokiem. Obie, jak na komendę, rozpięły płaszcze i oparły ręce na biodrach. Jedna była chuda i wysoka, druga niska i zaokrąglona. Przyjrzał im się uważnie i postanowił dać zarobić tej, która wydała mu się ponętniejsza, czyli bardziej zaokrąglonej. Kiwnął na nią, a ona podeszła doń tanecznym krokiem. Spojrzał na jej zsiniałe od zimna usta i wyjął dwie monety dwumarkowe.

– Jak masz na imię?

– Bibi.

– No dobrze. To ja już ciebie znam. A ty mnie znasz? Wiesz, kim jestem?

– A chyba taki elegant to musi być derektorem… -Uśmiechnęła się szeroko.

– Jestem policjantem – odparł. – Kiedyś w młodości zajmowałem się takimi dziewczynami jak ty.

– O, przepraszam. – Uśmiech zamarł na ustach prostytutki.

– Nie przepraszaj, bo jeszcze nie masz za co. – Mock wypluł papierosa i czubkiem buta zgniótł niedopałek tak dokładnie, jakby chciał go wetrzeć w płytę chodnika. – Mówię ci to po to, abyś wiedziała, że mnie nie można oszukać, rozumiesz, Bibi?

Dziewczyna kiwnęła głową bez słowa.

– Jest ci zimno. Chcesz zjeść kolację? – Pokazał jej monety. – No to ci dam na kolację. Teraz dwie marki. A ty tu na razie zostaniesz i będziesz miała oczy szeroko otwarte. Jeśli przyjedzie dorożka numer 36 lub 84, powtarzam 36 lub 84, natychmiast pobiegniesz do restauracji, bufetu albo do klubu karcianego, nie wiem jeszcze, gdzie będę, i mi o tym powiesz. Wtedy dostaniesz kolejne dwie marki. I nie zrobisz mnie w konia, co Bibi?

– A co będzie – spojrzała na niego zuchwale – jeśli trafi mi się klient, a ta drynda 36 nie przyjedzie?

– Moja strata. – Mock poklepał ją po policzku. – Ale wtedy ja tu jeszcze kiedyś przyjdę i przywitam się z tobą. Potem pójdę na karty albo na piwo, a ty będziesz musiała nadal wypatrywać budy numer 36 lub 84. Wzięłaś zaliczkę, to musisz się wywiązać. Adieu!

Ruszył do holu dworca i rozejrzał się za jakimś gazeciarzem, kiedy doszło go szybkie stukanie pantofli.

– Panie komisarzu – usłyszał głos Bibi. – Właśnie przyjechał 36. I co, dostanę resztę?

– Jestem człowiekiem honoru. – Podał jej monetę. – Nie kupuj za to cygaretów ani wódki, bo twój alfons i tak ci zabierze. Dzisiaj zjedz dobrą kolację i wypij jednego sznapsa na rozgrzewkę, ale pamiętaj: tylko jednego!

– A czekoladę dla dziecka to można? – zapytała i nie czekając na odpowiedź, zastukała obcasami w holu.

Breslau, niedziela W stycznia 1937

roku, trzy kwadranse na dziewiątą wieczór

Mock wiedział, że nic tak nie deprymuje przesłuchiwanego jak nagła bliskość przesłuchującego. Wprawdzie fiakier nie był o nic podejrzany, ale naruszanie niewidocznych granic czyjegoś indywiduum weszło już Mockowi w krew. Podszedł do dorożki numer 36, wskoczył na kozioł obok dorożkarza i spojrzał na niego uważnie z odległości dziesięciu centymetrów. Gruby mężczyzna nieco się odsunął, ale i tak było im obu ciasno. Mockowi jednak zupełnie to nie przeszkadzało.

– Nazwisko? – zapytał, podsuwając furmanowi pod nos swoją legitymację.

– Pohler Heinrich – odparł dorożkarz, patrząc uważnie na Mocka. – Pan mnie chyba…

– Niech pan mi powie, panie Pohler – Mock był przekonany, że zaraz usłyszy odpowiedź negatywną i będzie mógł spokojnie wyskoczyć na skata lub bridża – czy wiózł pan kogoś w wieczór sylwestrowy stąd, z dworca, do hotelu „Warszawski Dwór”?

– Tak – odpowiedział fiakier. – Dwie młode kobiety. Cudzoziemki.

Mock odsunął się od Pohlera, a potem zszedł z kozła. Usiadł w budzie i patrzył uważnie na fiakra, naciągając machinalnie rękawiczki.

– O której to było?

– Około dziesiątej wieczór.

– Dlaczego pan przypuszcza, że były cudzoziemkami?

– Rozmawiały ze sobą szeptem, ale dźwięki jakieś tam słyszałem.

– I jak by pan określił ten język?

– Slonsakisch – odpowiedział fiakier bez wahania. -Mówiły po śląsku.

– Niech mi pan opowie wszystko po kolei, od momentu, jak wsiadły do pańskiej dorożki. I niech pan je opisze.

– No, wsiadły. – Pohler patrzył na Mocka z niepokojem. – Młode. Czy ładne? Obie ładne. Jedna była starsza, wyglądała na dwadzieścia kilka, miała taką urodę… Ciemną… Turecką… Druga młodsza, siedemnaście, osiemnaście może… Blondynka. Starsza pokazała mi kartkę z napisem: Hotel „Warszawski Dwór”. Pojechaliśmy. Młodsza wysiadła pod hotelem, a starsza podała mi inną kartkę ze słowem:

„Morgenzeile”, i jakiś numer, nie pamiętam. I pojechaliśmy. Na Morgenzeile, pod jakąś rezydencją, powiedziała „stop”. Zadzwoniła do bramy. Willa była ciemna. Tylko psy szczekały za płotem. Po chwili wyszedł kamerdyner i zapłacił za cały kurs. To wszystko.

– Co znaczy „turecka uroda”?

– No ja wiem… Ciemna, śniada, czarnowłosa, czarnooka.

Mocka zastanowił przymiotnik „czarnooka”. Rzadko używany, nietypowy, literacki, wystylizowany. Spojrzał na Pohlera. Wyrafinowane słowo jak na furmana.

– No dobrze, ale coś mnie wciąż dręczy. A dlaczego nie pomógł pan tej młodszej zanieść walizki do hotelu? Ponoć była bardzo ciężka.

– Bo zaniosła ta druga. Szarpnęła i raz dwa zaniosła pod drzwi. Potem szybko wskoczyła do budy i pojechaliśmy na Morgenzeile. To wszystko.

Mock zapalił papierosa i zamyślił się głęboko. Dwie młode kobiety rozmawiające po śląsku, o ile można zaufać słuchowi dorożkarza. Jedna poszła do nędznego hotelu, który był w istocie zakamuflowanym burdelem. Druga wytargała jej walizę z dorożki i zaniosła ją pod drzwi. Po co Annie była potrzebna francuska maszyna do pisania? Co w ogóle dziewica robiła w burdelu? Może to rzeczywiście sprawa szpiegowska? Może ten hitlerowiec Kraus miał rację? A potem jakiś chudy zbrodniarz o mocnych zębach wchodzi przez okno, gwałci, morduje i gryzie Annę, choć nie wiadomo, jak to ujął Lasarius, czy robi to wszystko w takiej właśnie kolejności. A ta druga jedzie tymczasem do jednej z najbardziej prestiżowych dzielnic Breslau.

Mock ocknął się z rozmyślań pod czujnym okiem dorożkarza Pohlera.

– Myślałem, że szanowny pan zasnął – powiedział z uśmiechem fiakier.

– Czemu tam jeszcze nie jedziemy? – Mock patrzył bystrym wzrokiem na Pohlera.

– A dokąd, szanowny panie?

– Na Morgenzeile!

– No to już! – Pohler uniósł bat.

– Czekaj, czekaj! – Mock chwycił go za rękojeść bata. -To sprawa bardzo pilna. Jedziemy moim autem!

Wytoczył się z budy tak gwałtownie, że ta się zakołysała. Podszedł szybkim krokiem do adlera. Pohler patrzył zdumiony na Mocka. Jego bat był wciąż uniesiony.

– No dawaj, dawaj! – krzyknął kapitan.

– A co zrobię z budą? – odkrzyknął dorożkarz. – Jeszcze mi kto konia ukradnie!

Mock rozejrzał się i ujrzał w głównym wejściu na dworzec uśmiechniętą Bibi.

– Hej, Bibi, chodź no tutaj! – zakomenderował donośnym głosem. – Popilnujesz tej dryndy za dwie marki! A niech tylko coś z niej zginie, to będziesz miała ze mną do czynienia!

– Dobra, już idę, panie cacany. – Bibi roześmiała się i zbliżyła do Mocka w zgrabnych podskokach. – A za dychę to mogę ci zrobić dmuchanie balonika.

Pohler patrzył z przerażeniem na Bibi, która miała pilnować jego warsztatu pracy. Ta uśmiechała się, Mocka owiewał jej alkoholowy oddech. Było oczywiste, że tego wieczoru dziecko dziewczyny nie będzie jadło czekolady.

Breslau, niedziela 10 stycznia 1937 roku,

kwadrans na dziesiątą wieczór

Okna potężnej willi przy Morgenzeile wychodziły na ogołocony z liści Scheitniger Park. Szyby w ciemnych oknach odbijały słabe światło latarń. Za parkanem zakończonym szpicami w kształcie płomienia miotały się dwa potężne psy nieznanej Mockowi rasy. Przyciskając długo dzwonek przy bramie wejściowej, kapitan przyglądał się psom; był pewien, że już takie kiedyś widział, ale nie mógł sobie przypomnieć, gdzie to było. Pohler, stojący obok Mocka, spoglądał trwożliwie na obie bestie.

Nad podjazdem do willi zapaliło się światło, w którym pojawił się sztywno maszerujący kamerdyner, dźwigający dużą, wiszącą latarkę. Kiedy podszedł do parkanu i oświetlił Mocka, temu wydało się, że frak służącego zaraz pęknie pod naporem mięśni.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю