Текст книги "Głowa Minotaura"
Автор книги: Marek Krajewski
Жанр:
Прочие детективы
сообщить о нарушении
Текущая страница: 17 (всего у книги 17 страниц)
– Zaraz wychodzimy na spacer, psiaku. – Mock uśmiechnął się, widząc, jak Argos na dźwięk słowa „spacer” wspina się na dwie łapy i kręci ogonem.
Już miał prawie zawiązany but, kiedy zadzwonił telefon. Mock, przeklinając wszelkie sprawy, które są tak pilne, że nie mogą poczekać do godziny przynajmniej dziewiątej, zostawił sznurówki i podniósł słuchawkę.
Rozmowa międzynarodowa – informował miły kobiecy głos. – Łączę!
– Dziękuję – mruknął i przycisnął słuchawkę do ucha.
Po kilku sekundach szmerów i pisków usłyszał głos: męski i mało przyjemny.
– Wciąż mogę na tobie polegać, Eberhardzie?
– Oczywiście – odpowiedział z radością, ale zaraz poskromił swój wesoły ton; słysząc głos Popielskiego, oczekiwał złych wieści. – Co się stało?
– Musisz poznać całą prawdę – Popielski powiedział to po długim milczeniu. – Ale nie przez telefon… Jak najszybciej! Gdzie się spotkamy? I kiedy?
– Kiedy? Choćby jutro! – odparł Mock.
– Gdzie?
– To już gorzej – zamyślił się Mock i pogłaskał Argosa po głowie. – Ale już wiem! Wiem! Jest takie miejsce, gdzie przyjaciele się spotykają przy golonce i butelce zmrożonej wódki. Pamiętasz jeszcze restaurację „Eldorado” w Katowicach?
– Przyjedź do Lwowa. Proszę.
Lwów, piątek 28 kwietnia 1939 roku,
godzina trzecia w nocy
Peron trzeci lwowskiego dworca głównego był pusty. Oprócz sennego zawiadowcy i gazeciarza, który rozkładał dzienniki na swym stelażu, widać było tylko jednego mężczyznę: ubranego na czarno, w meloniku na głowie i w białym szaliku owijającym mu szyję; drugim jasnym elementem jego garderoby były zamszowe rękawiczki.
Patrzył w zamyśleniu na mgłę kłębiącą się nad torami i pod szklano-stalowym dachem hali peronów. Pół godziny wcześniej, jadąc na dworzec, minął majaczący w ciemności kościół św. Elżbiety. Ten monumentalny gmach, będący repliką wiedeńskiej katedry św. Stefana, obudził w nim na chwilę wspomnienia szczęśliwych czasów młodości w mieście nad Dunajem. Teraz znajdował się w mieście nad rzeką podziemną, a ostatnie jego wspomnienia były równie martwe i nierealne jak lwowski Styks. Popielski spojrzał jeszcze raz na tablicę informującą, że za pięć minut wjedzie na peron dalekobieżny pociąg z Berlina przez Breslau, Oppeln, Katowice, Rzeszów i Przemyśl.
Pociąg wyjechał z mgły, zwielokrotnionej jego parą, jakby był widmem. Popielski aż podskoczył, kiedy lokomotywa huknęła i zasyczała dwa metry od niego. Stał i czekał. Pociąg po chwili się zatrzymał i zaczęły trzaskać drzwi. Ludzie wysiadali i taszczyli kufry i walizy. Jakaś dama rozglądała się za bagażowym i mocno narzekała na jego brak. Na peronie piętrzyły się góry pakunków. Jedynie mężczyzna średniego wzrostu, lecz masywnej kwadratowej postury nie posiadał żadnego bagażu oprócz małego kuferka, który przypominał torbę lekarską. Podszedł do Popielskiego i serdecznie się przywitali. Widzieli się wprawdzie niewiele ponad tydzień temu w Katowicach, ale ucieszyli się na swój widok niezmiernie.
Popielski jeszcze nie zdążył się nacieszyć Mockiem, kiedy ujrzał za jego plecami potężnego mężczyznę. Odsunął się od niemieckiego kolegi i przyjrzał się kolejnemu mężczyźnie, niewysokiemu, o wąskiej, lisiej twarzy.
– Panowie pozwolą. – Mock odwrócił się do obu mężczyzn. – Eduardzie, to są panowie Cornelius Wirth i Heinrich Zupitza, moi ludzie do specjalnych poruczeń.
Lwów, wtorek 9 maja 1939 roku,
południe
Popielski skończył opowieść, odsapnął i wstał z fotela. Leokadia siedziała oniemiała i bała się spojrzeć na kuzyna. Jeszcze nigdy nie wywołał w niej takiego lęku. Nie mogła uwierzyć, że oprócz tego dobrze jej znanego świata – bridżowych czwartków u asesorostwa Stańczaków, porannych lektur, odwiecznych domowych rytuałów, godzinek wyśpiewywanych przez Hannę, pierników Juraszków i cukierni Zalewskiego – jest jeszcze inny świat: ciemne i ukryte rejony sadystów, ludzi obłąkanych, zdeformowanych moralnie szaleńców, oddanych brutalnym żądzom, monstrów, które wygryzają dziewicom policzki lub samogwałcą się nad kołyską własnego dziecka. Jej kuzyn znał ten świat minotaurów, hybryd i sodomitów, a nawet usiłował go naprawiać. Wchodził jak Tezeusz do labiryntu, lecz w odróżnieniu od mitycznego herosa, nie wracał w chwale do ojczyzny z Ariadną u swego boku, ale do swej lodowatej samotności, dzielonej ze zdziwaczałą starą panną.
Leokadia drgnęła. Zadzwonił telefon.
– Dzień dobry ponownie, panie naczelniku – usłyszała głos Edwarda. – Najmocniej przepraszam za moje wcześniejsze zachowanie, kiedy pozwoliłem sobie rzucić słuchawkę na widełki. – Ja wiem, że to straszne, co się stało z tym chłopcem… Heniem Pytką. Tak, to straszne i politycznie bardzo niebezpieczne…
– …
– Tak, wiem… Niestety, jestem zmuszony podtrzymać moją decyzję… Nie… Nie wycofam się z tego… Podaję się do dymisji i odchodzę na emeryturę…
– …
– Muszę pomóc córce i zająć się wnuczkiem, po tym, jak ciało jej męża, a mojego zięcia, doktora Woronieckiego-Kulika, znaleziono w podziemnych korytarzach nad Pełtwią… Nie musi mi pan naczelnik tego przypominać. Wiem, wiem przecież… Taki skandal w rodzinie…
– …
– Naprawdę to decyzja ostateczna! Jutro przyniosę dymisję na papierze. Żegnam pana naczelnika. Adieu!
Ostatnie słowa wypowiedział prawie żartobliwie. Odłożył słuchawkę i wrócił do salonu. Przysunął sobie krzesło i usiadł koło Leokadii. Położył dłoń na jej drobnym ramieniu.
– Nie jestem już policjantem, moja droga. – Pocałował ją w skroń. – Stałem się sędzią i katem. A nie można być jednocześnie i sędzią, i katem, i policjantem.
– To teraz będziesz uprawiał tylko te dwa pierwsze zawody? – Spojrzała na niego z pewnym zainteresowaniem.
– Niezupełnie. – Wstał i zaczął chodzić dokoła stołu w przypływie nagłej energii. – Nie, teraz będę wykonywał inny zawód. Będę tropicielem i myśliwym. Taki człowiek to prywatny detektyw. Tylko to umiem poza łaciną. A czy na starość mam uczyć łaciny?
– A kto będzie twoją pierwszą zwierzyną? – Leokadia wpatrywała się w kuzyna z takim zainteresowaniem, jakby grała z nim w bridża i czekała na jego odpowiedź po swoim pytaniu o asy.
– A jak myślisz?
– Morderca małego Henia Pytki?
– To będzie pierwsza moja sprawa. Nawet jeśli nikt mi za to nie zapłaci…
– I co zrobisz z tym mordercą, jak go złapiesz? Spotka go to samo, co twojego zięcia?
Lwów, piątek 28 kwietnia 1939 roku,
godzina piąta rano
Doktor Bronisław Woroniecki-Kulik słyszał wiele fantastycznych historii o Pełtwi, lwowskiej niewidzialnej rzece, która zamknięta jeszcze przez Austriaków w kamiennym korycie, płynęła cicho pod miastem. Powiadano, że rzeczne podziemia to tajny przestępczy świat, kolonia trędowatych i ladacznic, azyl morderców i sodomitów. Jako dziecko wyobrażał sobie, że tam przy płonących rzekach siedzą krwawe Furie, a piekielne psy napełniają otchłanie swym wyciem. Jako człowiek dorosły wielokrotnie chciał tam wejść i poznać to przeklęte miejsce, które było, wedle miejskiej legendy, godne pióra Dantego.
Kiedy się tam w końcu znalazł, rozczarował się. Nie był to żaden przedsionek piekła, lecz raczej wielka, cuchnąca latryna, z której tu i ówdzie wypełzał i zaraz uciekał jakiś nędzarz, co Woroniecki dobrze widział w świetle latarek. Był ciekaw, czy ludzie tu mieszkający są, jak mówiono, w ostatnim stadium syfilitycznego rozkładu. Nie mógł jednak tego sprawdzić. Nie miał na to czasu. Ludzie, którzy go prowadzili, opacznie brali jego pasję poznawczą za próbę opóźniania marszu. Nie mógł im wytłumaczyć, iż jest ciekaw świata podziemnego. Ciężko mu było mówić z kneblem w ustach.
Zupełnie nie bał się trzech ludzi, którzy w nocy wtargnęli do jego mieszkania w kamienicy Rohatyna. Był przekonany, że to dowcip jednego z jego kolegów, który zdradzał skłonność do osobliwych żartów i już raz kiedyś wkradł się przez okno do jego mieszkania i przebrany za zjawę, wyrwał go ze snu. Woroniecki-Kulik szedł zatem spokojnie i mimo knebla i związanych rąk był dobrej myśli. Czekał, aż gdzieś z mroku wynurzy się jego kolega dowcipniś. Do głowy by mu nie przyszło, że ktoś w tym mieście ośmieli się podnieść rękę na zięcia komisarza Edwarda Popielskiego. Poza tym jeden z porywaczy zabrał ze sobą jego laskę. Ktoś, kto chce zrobić krzywdę, nie dba przecież o takie szczegóły.
Stanęli. Znajdowali się za załomem jakiegoś muru. Zgasili latarki. Zrobiło się zupełnie ciemno. Woroniecki-Kulik poczuł na twarzy czyjś oddech, który trącił nikotyną i alkoholem. To był czwarty napastnik. A potem poczuł zapach wody kolońskiej. Rozpoznał go. Takich perfum nie używał jego kolega. I wtedy zaczął się bać. Nikt we Lwowie nie odważy się podnieść ręki na zięcia komisarza Edwarda Popielskiego. Chyba że sam Edward Popielski.
Snop światła padł na twarz matematyka. Nie oślepiło go jednak. Dobrze widział, że z ciemności wynurzyła się ręka w eleganckiej rękawiczce. W dwóch palcach trzymała jego laskę.
– Tym skaleczyłeś moją córkę? – usłyszał głos Popiel-skiego. – Taką laskę włożyłeś jej w łono?
Woroniecki-Kulik zaczął się trząść. Dziwiło go to o tyle, że w ogóle nie odczuwał strachu. Jego analityczny umysł pracował bez zarzutu, bez najmniejszych emocji. Ale ciało nie słuchało umysłu. Drżało w panicznym lęku i oblewało się potem. Miał wrażenie, że cały smród podziemnej kloaki wydziela on sam.
– Tę laskę włożyłeś w łono, które wydało na świat twojego syna?
Jakaś inna ręka wynurzyła się z ciemności i wyrwała mu z ust knebel. Usłyszał plusk wody. Wiedział, że będzie żył tak długo, jak długo nie odpowie twierdząco na to pytanie. Odetchnął. Nie odpowie i będzie żył. Jego logiczny umysł był niezawodny.
Nagle poczuł, że ktoś zdziera z niego płaszcz, a potem piżamę. Napięty jedwab pękł. Zrobiło mu się zimno. Potężny nacisk na kark sprawił, że ukląkł, a potem runął na twarz. Wtedy jeszcze wyraźniej poczuł smród kanałów. Ktoś usiadł mu na plecach, a ktoś inny rozsuwał jego gołe nogi.
– Będziesz cierpiał tak jak ona – usłyszał głos Popiel-skiego – tyle że twoje cierpienie będzie większe. Beznadziejne i ostateczne.
Woroniecki-Kulik usłyszał stukot laski. Kątem oka widział światła latarek na swoich łydkach. Mocniej związano mu ręce. I wtedy już wiedział, że przecenił swój matematyczny umysł. Nie przewidział, że Popielski zna odpowiedź na pytanie, które mu dwukrotnie zadał. A potem już nie myślał o niczym. Zamienił się w jeden palący ból.
Kiedy po kwadransie ze związanymi rękami został wrzucony do Pełtwi, a śmierdząca woda wypełniła mu płuca, przyjął to jak wybawienie.
Dodatek
Nazwy wrocławskich ulic, mostów i placów
Antonienstrasse – ul. św. Antoniego
Fischerstrasse – ul. Rybacka
Furstenbrücke – Most Szczytnicki
Junkerstrasse – ul. Ofiar Oświęcimskich
Kaiserbrücke – Most Grunwaldzki
Kaiserstrasse – pl. Grunwaldzki (przedłużenie pl. Grun– waldzkiego do Mostu Szczytnickiego)
Morgenzeile – ul. Różyckiego
Neumarkt – pl. Nowy Targ
Reuschestrasse – ul. Ruska
Wachtplatz – pl. Solidarności
Zwingerplatz – pl. Teatralny
Nazwy lwowskich ulic i placów
ul. 3 Maja – wuł. Siczowych Strilciw
ul. Akademicka – Prospekt Szewczenka, wuł. Wirmenśka, wuł. Hruszewśkoho
ul. Bóżnicza – wuł. Sianśka
ul. Chmielowskiego – wuł. L. Hlibowa
ul. Czarnieckiego – wuł. W. Wynnyczenka
ul. Dominikańska – wuł. Stawropihijśka
ul. Fredry – wuł. O. Fredra
ul. Gęsia – wuł. Staromiśka
ul. Gródecka – wuł. Horodoćka
ul. Halicka – wuł. Hałyćka, wuł. Kniazia Romana
ul. Hetmańska – Prospekt Swobody (część)
ul. Issakowicza – wuł. I. Horbaczewśkoho
ul. Jabłonowskich – wuł. Sz. Rustaweli
ul. Janowska – wuł. T. Szewczenka
ul. Kazimierzowska – wuł. Horodoćka (część)
ul. Kleparowska – wuł. Kłepariwśka
ul. Kopernika – wuł. Kopernyka
ul. Kościuszki – wuł. Kostiuszka
ul. Kraszewskiego – wuł. S. Kruszelnyćkoji
ul. Legionów – Prospekt Swobody (część)
ul. Łozińskiego – wuł. O. Hercena
ul. Mickiewicza – wuł. Lystopadowoho Czynu
ul. Mikołajska – wuł. O. Fredra, wuł. Pylnykarśka
ul. Mochnackiego – wuł. M. Drahomanowa
ul. Ossolińskich – wuł. W. Stefanyka
ul. Piekarska – wuł. Pekarśka, wuł. Teatralna
ul. Piłsudskiego – wuł. I. Franka (część)
ul. Potockiego – wuł. Henerała Czuprynki
ul. Rzeźni – wuł. Rizni (obecnie nie istnieje)
ul. Sapiehy – wuł. S. Bandery
ul. Słowackiego – wuł. Słowaćkoho, wuł. Uniwersytetśka
ul. Smerekowa – wuł. Smerekowa
ul. Sokoła – wuł. P. Kowżuna
ul. Starozakonna – wuł. M. Udatnoho
ul. Sykstuska – wuł. P. Doroszenka
ul. Zakątna – wuł. Zakutna (obecnie nie istnieje)
ul. Zielona – wuł. Zełena
ul. Zimorowicza – wuł. D. Dudajewa
ul. Zygmuntowska – wuł. M. Hohola
ul. Żółkiewska – wuł. B. Chmelnyćkoho
pl. Bilczewskiego – Pł. M. Kropywnyćkoho
pl. Dąbrowskiego – Pł. Jewhena Małaniuka
pl. Halicki – Hałyćka Płoszcza
pl. Mariacki – Pł. A. Mickewycza
pl. Strzelecki – Pł. D. Hałyćkoho
Słowniczek dialektu lwowskiego
aligancki – elegancki
baciar – spryciarz, ulicznik, łobuz
bajgieł – słodki wypiek
bajtlować – mówić
bałakać – mówić
bidosia – biedna kobieta
binia – młoda dziewczyna, prostytutka
borg – kredyt
chatrak – agent policyjny
chawira – mieszkanie, dom
dać do wiwatu – upić się
drypcia – starsza kobieta
dziunia – młoda dziewczyna, prostytutka
fason trzymać – zachowywać się jak należy
fest – mocno
funiasty – ważny, nadęty
gościunio – mężczyzna
hara – wódka
kapować – rozumieć
kirus – pijany
kużden – każdy
makagigi – ciastka, słodycze
paniaga – pan
paniuńcia – pani
pod chajrem – pod słowem honoru
prysiudy – przysiady w wielu ukraińskich i rosyjskich
tańcach ludowych
pulicaj – policjant
pyszczydlo – twarz
recht – prawda
rychtyg – z pewnością, akurat
smytracz – złodziej
spuchlak – grubas
strugać funia – udawać ważniaka
sumyr – chleb
szapoklak – kapelusz
szpuntować – wcisnąć korek (euf. uprawiać seks)
tarabanić – gramolić się
wysztafirować – ubrać się elegancko
trzymać sztamę – bratać się
zatylipany – podejrzany, zły
zichyr – na pewno
Podziękowania
Niech moje najserdeczniejsze podziękowania przyjmą: doktor Jerzy Kawecki, wybitny medyk sądowy, dzięki któremu zdobyłem tak istotne w powieści kryminalnej wiadomości patomorfologiczne; Robert Makłowicz, miłośnik i znawca przeszłości, który mi służył nieocenioną konsultacją w zakresie obyczajów – zwłaszcza kulinarnych – dawnej Galicji; Marcin Wroński, autor powieści retrokryminalnych i znawca historii polskiej policji, który był mi przewodnikiem w labiryncie nieustannych reorganizacji międzywojennej Policji Państwowej; Leszek Duszyński, Zbigniew Kowerczyk i Przemysław Szczurek, miłośnicy filologicznego szczegółu, którzy bezlitośnie i precyzyjnie tropili wszelkie moje błędy w tekście tej książki, zanim znalazła się ona na biurku wydawcy. Nie mógłbym osadzić akcji mojej powieści we Lwowie, gdybym na własne oczy nie ujrzał tego pięknego miasta i nie poznał jego tajemnic, zaułków, parków, pomników i imponujących budowli. Moje intensywne dwutygodniowe badania terenowe nie byłyby możliwe, gdyby nie uprzejmość i szczodrobliwość mera Lwowa, pana Andrija Sadowego, za co składam Mu w tym miejscu szczególne wyrazy wdzięczności. Nie byłyby one efektywne, gdyby nie życzliwi lwowianie, zafascynowani historią swojego miasta: Irina Kotłobułatowa, Ilko Łemko, Petro Radkowec, Serhij Tereszczenko oraz Jurij Wynnyczuk, którym jestem ogromnie wdzięczny za wszelaką pomoc. Dziękuję również Barbarze Wroń-skiej za trafne uwagi psychologiczne. Za wszystkie ewentualne błędy winę ponoszę tylko ja.
Marek Krajewski
W powieści Głowa Minotaura są cytowane fragmenty próz Jorge Luisa Borgesa, Śmierć i busola ze zbioru Opowiadania (przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1978) oraz Deutsches Requiem z tomu Alef (przełożyła Zofia Chądzyńska, Prószyński i S-ka, Warszawa 2003), a także wiersz Zbigniewa Herberta Głowa, pochodzący z tomiku Epilog burzy (Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1998).
Marek Krajewski
***