Текст книги "Głowa Minotaura"
Автор книги: Marek Krajewski
Жанр:
Прочие детективы
сообщить о нарушении
Текущая страница: 4 (всего у книги 17 страниц)
Kiedy znaleźli się na podwórzu, Popielski chwycił Felka za gardło i przycisnął go do ściany knajpy.
– W czwartek upiłeś się do nieprzytomności, prawda? – specjalnie używał starannej odmiany polszczyzny, którą baciary nazywali pogardliwie „funiastą”.
– No – potwierdził Dziąsło i pociągnął nosem.
– Tak mocno, że spałeś cały dzień i obudziłeś się dopiero późną nocą, prawda?
– Nie – wychrypiał baciar. – Ni była noc, a wieczór.
– Było ciemno czy nie?
– Było.
– No to mogła być noc? Nie masz zegarka i widzisz, że jest ciemno. No to mogła być noc czy nie?
– Mogła.
– No to była noc – donośny głos Popielskiego rozległ się w studni podwórka. – Była noc, a moja córka w nocy zawsze jest w domu! W domu!!! – wrzasnął do jakiejś niewiasty, która wychyliła się przez okno zabudowanego balkonu. Odwrócił się do Felka, wycierającego sobie nos w rękaw marynarki. – Idź już do knajpy i przynieś mi płaszcz i melonik.
Kiedy Felek zniknął, Popielski podszedł do worka, który leżał w sieni. Gdy wycierał o niego obcas, myślał o konsekwencjach dzisiejszego incydentu. Po pierwsze, był pewien, że bandyta kłamał, aby go udręczyć na oczach wszystkich. Po drugie, zdawał sobie sprawę, że – wyprowadzając Felka na zewnątrz – zasiewał wśród baciarów ziarno niepewności. Będą się zastanawiali: pękł Felek chojrak na podwórku czy nie? Odszczekał pulicajowi czy nie? Pojawi się wśród nich rysa, pęknięcie, a ci przedstawiciele prawa, którzy naruszają odwieczną solidarność baciarów, są przez nich szczególnie znienawidzeni.
Dziąsło wyszedł na zewnątrz, podał Popielskiemu płaszcz i odwrócony melonik. Komisarz spojrzał w głąb nakrycia głowy, aby sprawdzić, czy nikt nie napluł do środka przepięknego wyrobu skoczowskich kapeluszników. Nie było tam plwociny, lecz leżało świńskie ucho przebite gwoździem. Oznaczało ono szpicla, ale również gliniarza. A gwóźdź miał jednoznaczną wymowę.
– Powiedz, Felek, wszystkim – zbliżył twarz do spuchniętego nosa – że się nie boję, ale dziękuję za ostrzeżenie. I że następnym razem przyjdę tu z bańką nafty. I wypalę was wszystkich. – Pociągnął nosem. – Śmierdzisz. Myj się częściej, niechluju, nie bądź bydlęciem! Nocujesz w chlewie czy co?
Nagle poczuł ból w piersiach i skurcz przepony. To nie był atak serca. To była myśl o Ricie, siedzącej wśród cyrkowych atletów, bandytów i kurew. Paliła papierosy? Piła wódkę? Poszła za parawan? Do jej delikatnych nozdrzy dochodził smród, który wydzielał Dziąsło? Niemożliwe, pomyślał, przecież ten łotr zaprzeczył wszystkiemu! Powiedział, że obudził się późną nocą, a Rita nie spędziła jeszcze – chwała Bogu! – ani jednej nocy poza domem!
Odetchnął z ulgą, włożył płaszcz i melonik. Ruszył przez małe, ciemne podwórko, odprowadzany wzrokiem przez Felka Dziąsło. Kiwnął mu nawet głową na odchodne. Przyjął bandycki komunikat. To była w końcu sprawa honoru.
Lwów, poniedziałek 11 stycznia 1937 roku,
godzina dziesiąta wieczór
Rita Popielska, przebrana już w piżamę i szlafrok, siedziała w swoim pokoju przy biurku. Jasne światło, dochodzące spod zielonej umbry, padało na rozrzucone książki i zeszyty. Oświetlało podręcznik do ćwiczeń pol-sko-łacińskich, mały zeszyt zapisany słówkami z tegoż języka oraz szkolny wybór mów Cycerona z objaśnieniami w przypisach. Obok walał się podręcznik trygonometrii, cyrkiel i ekierka. Lampa oświetlała również otwartą szufladę, w której leżały dwie kartki, zapisane okrągłym dziewczęcym pismem i wydzielające słaby zapach perfum. Był to list od jej przyjaciółki, Jadzi Wajchendlerówny. Rita całą swoją uwagę poświęcała treści listu, który czytała dziś po raz setny. Wraz z każdą kolejną lekturą wzrastał jej niepokój.
Jestem pewna, kochana Rito, że kiedy wychodziłyśmy w czwartek wieczorem z tego okropnego miejsca, na Zamarstynowie, to widział nas znajomy mojego ojca, asenizator Szkowron, który obstalowuje u nas często czapki. Jechał dorożką, był chyba trochę pijany, ale nas widział. Boję się, że może on o wszystkim donieść mojemu ojcu. Musisz koniecznie porozmawiać z panną Deskur i błagać ją (a nawet czymś ją przekupić, brrr… jakie to okropne!), żeby przysięgała przed Twoim tatą, że byłaś w czwartek u niej na lekcjach! Ja już mam alibi. Tyka w razie czego potwierdzi, że pomagałam jej z francuskiego, dostała za to ode mnie całą blachę ciastek od Zalewskiego. Zjada je zresztą po kryjomu, bo co miałaby powiedzieć swojej mamie? Skąd taka bidosia jak Tyka miałaby forsę na ciastka od Zalewskiego? Jeśli tylko Twojej Hannie będziemy mogły zaufać, to wszystko dobrze się skończy. Przyznaj, moja kochana Rito, że warto było! Takiego świata i takich ludzi jeszcze nie widziałyśmy! To był prawdziwy dreszcz nieznanego!
Rita jeszcze raz zastanowiła się nad niebezpieczeństwem ze strony służącej, Hanny Półtoranos. Nie, pokręciła głową, ta poczciwa kobieta nie zdradzi nas! Ona mnie zbyt kocha i zna mnie od małego! Ileż to razy powierzałam jej różne tajemnice! Nie, ona nie powie papie, że poszłam do cyrku, i to bez szkolnego mundurka! A ciotka? Przecież jej nie było. Poszła na bridża do asesora Stańczaka. A w cyrku? No, cóż… Może i ktoś nas widział, ale zdążyłyśmy się wcześniej dobrze uszminkować i umalować, aż ta stara krowa w pierwszym rzędzie splunęła na nasz widok, bo wzięła nas za ladacznice! I nikt na pewno się nie domyślił, że te dwie młode umalowane kobiety to gimnazjalistki od Królowej Jadwigi! Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ten przeklęty asenizator! Ale może był pijany i nic nie pamięta?
Drgnęła, kiedy doszedł do niej z przedpokoju chrzęst klucza przekręcanego w zamku. Szybko przysunęła się do biurka, zamykając szufladę. No tak, jest pewnie po dziesiątej i papa wrócił.
Z przedpokoju dobiegły znane odgłosy. Radosne powitanie ojca przez ciotkę. Tak radosne, że aż mdłe. Zawsze to samo! „Edwardzie! Można by wedle twoich przyzwyczajeń zegarki nastawiać! Hanna już śpi, ale zostawiła ci pieczeń na podkurek. Napijesz się herbaty? Jest gorąca i czeka na ciebie. A może teraz odgrzać ci pieczeń?” I znów przekomarzanie się ojca z ciotką. On pozornie zły na rosyjski obyczaj nastawiania samowaru, ona – roześmiana i zadowolona – krytykuje „austriackie gadanie” ojca. On zaraz się przebierze w bonżurkę, zdejmie muszkę, przyjdzie do pokoju córki, ucałuje ją w głowę i zapyta o szkolny dzień, a ona zawsze odpowie to samo: „Wszystko dobrze, papo!” A potem ojciec, uspokojony, że spełnił rodzicielski obowiązek, że poświęcił jej całą minutę ze swojego pracowitego dnia, usiądzie z ciotką Lodzią w salonie i zaczną rozmawiać po niemiecku, aby ona, Rita, nie rozumiała, o czym mówią. Będzie pewnie opowiadał o jakichś strasznych historiach z przedmieść, nieświadom, że jego córka też zna te tajemnicze i złowrogie miejsca! I będą pewnie co chwila rzucać tymi przeklętymi łacińskimi przysłowiami!
Przypuszczenia Rity spełniły się tylko częściowo. Ojciec rzeczywiście trochę się poprzekomarzał z ciotką Lodzią, ale trwało to bardzo krótko i za chwilę był już w jej pokoju, przebrany w bonżurkę. Nie pocałował jej jednak i nie zapytał, co się dziś wydarzyło w szkole.
– Dobry wieczór, Rito – powiedział i usiadł na drugim krześle.
– Dobry wieczór, tatku – odparła nieco zaniepokojona jego nietypowym zachowaniem.
Ojciec patrzył na nią przez chwilę dziwnym wzrokiem, a potem zaczął się przyglądać różnym drobiazgom w jej pokoju: fotosom gwiazd kina, pluszowemu misiowi, którego znalazła pod choinką, kiedy miała trzy lata i od tego czasu gorąco ukochała, zasuszonym kwiatkom, wiszącym na szufladkach sekretarzyka, muszlom zebranym na plaży we Władysławowie, i pudełku po czekoladkach, wypełnionemu przez karteczki z cytatami. Jego łysa głowa przypominała jej głowę atlety, który kilka dni temu najwyraźniej ją adorował. Ojciec jednak nie miał tak zdeformowanych uszu jak tamten. Spojrzała na jego dłoń ozdobioną sygnetem z jakimś kabalistycznym znakiem. I nie miał takich potężnych i brudnych łap jak tamten. Dłonie ojca były mocne, zadbane i zakończone wypukłymi nieco paznokciami. To spostrzeżenie wywołało u niej jakieś ciepło w piersi. Wstała, podeszła do ojca i bez słowa pocałowała go w czoło. Doszła ją woń alkoholu, wody kolońskiej i tytoniu. Kiedy usiadła z powrotem przy biurku, widziała, że zmienił się na twarzy.
Dzisiaj byłem na zebraniu Polskiego Towarzystwa Filologicznego – powiedział cicho ojciec. – I spotkałem tam profesora Sedlaczka.
– Ach, Klaudiusza Ślepego! – Rita stuknęła się w czoło. Zawsze zapominała nazwiska profesora od łaciny, który swój przydomek zawdzięczał manierze zdejmowania okularów i wpatrywania się wypukłymi oczami krótkowidza w chichoczące panny.
– Będziesz miała dwóję z łaciny na semestr u niezbyt wymagającego nauczyciela! Jak mi to wytłumaczysz?
– Niech się papuś nie martwi! – Rita zacisnęła na ołówku swe drobne ładne zęby. – Na pewno poprawię się w przyszłym semestrze. Ja po prostu nienawidzę tych głupich czytanek, które trzeba tłumaczyć na łacinę!
Wolę już Cycerona! O, niech tatuś zobaczy! Na przykład ten durny list od Bronisława do Stanisława.
Wstała z krzesła, ujęła książkę w dłoń, drugą rękę wzniosła jak rzymski retor i zaczęła recytować:
– „Drogi Stanisławie! – Podniosła oczy ku górze. – Byliśmy na wycieczce w Italii z naszym ukochanym nauczycielem. Och, jakichże tam zażywaliśmy rozkoszy!” Przecież to takie głupie, że aż zęby bolą!
Rita przerwała i roześmiała się perliście. Popielski przyznawał w duchu, że czytanki w tym podręczniku odnoszące się do współczesności są pretensjonalne i napuszone. Spojrzał na córkę, stojącą wciąż w pozie retora. Ona ma talent aktorski po matce, pomyślał, powinna grać w teatrze, a nie tłumaczyć czytanki o Bronisławie i Stanisławie. Profesor Sedlaczek skarżył się, że Rita go przedrzeźniała, kiedy pisał na tablicy łacińskie sentencje, i że musiał ją przykładnie ukarać, przepytując o consecutio temporum. Hańbiącą nieznajomością następstwa czasów wykazała się natychmiast, w wyniku czego musiał postawić jej dwóję, która zadecydowała o nocie semestralnej. Popielski wyobraził sobie, jak Sedlaczek stuka pożółkłym od nikotyny palcem w napisane na tablicy Errare humanum est i skrzeczącym, zacinającym się nieco głosem analizuje tę maksymę, dorzucając stosowne starorzymskie exempla. Nagle przypomniał sobie, ile zapału wykazywała Rita, kiedy wiele lat temu zaczął ją sam uczyć łaciny w niedzielne poobiednie popołudnia. Pamiętał, jak w zeszycie podkreślała szlaczkami sentencje. Jaka była szczęśliwa, kiedy za ładne koniugowanie dostawała od ojca juraszki! A on to potem zaniedbał. Wolał czytać gazety niż poświęcać córce te chwile. Czasami leczył wtedy piwem kaca. To wszystko jego wina! Wszystko!
Zacisnął zęby i podszedł do Rity. Pocałował ją w głowę. Poczuł ten sam zapach jej ciemnych włosów, jak wiele lat temu kiedy ją wynagradzał, w swoim oczywiście mniemaniu, pocałunkiem – gdy dobrze deklinowała i z uśmiechem przekomarzała się przy stole: Primum philosophari, deinde edere. Zacisnął zęby jeszcze mocniej i wyszedł z pokoju córki, słysząc jej: „Dobranoc, tatku!”
Lwów, poniedziałek 11 stycznia 1937 roku,
wpół do jedenastej wieczór
Leokadia Tchorznicka przestała układać pasjansa, kiedy Edward skończył opowiadać o swoim spotkaniu z chojrakami z Łyczakowa. Słuchała go uważnie i rozumiała wszystko, choć nie lubiła niemieckiego, nad który zdecydowanie przedkładała francuski. Niemczyzna Edwarda była tak bogata i wyrafinowana, że słuchała jej zawsze z wielką przyjemnością, którą teraz jednak znacznie zmąciła i zaprawiła goryczą treść opowieści. Pasjans „galernik” nie wyszedł Leokadii, jak zwykle zresztą. Odłożyła karty i spojrzała na kuzyna.
– Posłuchaj, Edwardzie – powiedziała, starannie dobierając niemieckie wyrazy. – Nie znasz dziewcząt i sam nigdy nie byłeś siedemnastoletnim dziewczęciem. A ja byłam. I byłam tak ciekawa świata jak Rita. Coś ci opowiem. To było w Stanisławowie. Byłam wtedy o rok młodsza od Rity. Pamiętam, jak wymknęłam się potajemnie w nocy, aby przez okno w restauracji Mikulika na Ormiańskiej zobaczyć huzarów, którzy pili tam wino. Tak pięknie wyglądali, kiedy za dnia paradowali po Sapieżyńskiej! Jeden z nich wyszedł na podwórko, aby odcedzić wodę. – Leokadia użyła dosadnego określenia, które było czymś nieprzyzwoitym w ustach damy. – I ujrzał mnie przy oknie. I zaprosił do stołu, proponując ciastka i tańce. A ja zgodziłam się na to, mimo iż dochodziła druga w nocy, a huzarzy byli pijani i bardzo podekscytowani. A wiesz, dlaczego się zgodziłam? – Leokadia powoli złożyła karty. – Bo myślałam, że naprawdę będę tylko, podkreślam, tylko jadła ciastka i tańczyła. Uwierzyłam w to, zapominając, że u Mikulika nie było już o tej porze ciastek! Ten huzar tak mi się podobał, że mu uwierzyłam w te ciastka!
– I co było dalej? – Edward zapytał z pewnym niepokojem.
– Naturalnie, ciastka żadnego nie zjadłam – uśmiechnęła się Leokadia. – Także nie zatańczyłam. I gdyby nie Mikulik i jego syn, wyszłabym stamtąd zhańbiona. Potem nie chciałam już uwierzyć żadnemu mężczyźnie i może dlatego… jestem dziś sama. No, przepraszam, z wami, z Ritą, z tobą, z Hanną… Nie martw się – powiedziała po chwili zadumy, uspokajającym tonem. – Kiedy w czwartek wróciłam z bridża od asesora Stańczaka, Rita już była w domu. Miała ślady szminki na twarzy, ale przypuszczałam, że się tylko bawiła w malowanie. Kazałam jej to zetrzeć, mówiąc, że będziesz się o to gniewał. Starła i długo rozmawiałyśmy. Była dla mnie bardzo łaskawa, co jak wiesz, jest u niej nieczęste. Śmiała się i dokazywała. Tak nie zachowuje się siedemnastoletnia dziewczyna z dobrego domu, która, przepraszam cię za mocne określenie, wyszła z barłogu śmierdzącego ulicznika.
– To Rita też uwierzyła w ciastka? – zapytał w zamyśleniu Popielski i nieco spokojniej pogładził swoją hiszpańską bródkę, którą Lodzia zwala „tatarską”. – Komu? Bandytom?
– Ojej, Edwardzie… – Leokadia wstała i zaczęła chodzić po pokoju. Ubrana w granatową sukienkę i biały kołnierzyk, wyglądała jak nauczycielka z pensji. Mówiła dobitnie, jak zawołany pedagog. – Razem z Hanną i ze swoją koleżanką Jadzią Wajchendlerówną wyszły z mieszkania…
– Już od dawna nie podoba mi się ta Żydówka… -mruknął Popielski. – Ta przyjaciółeczka…
– Wręcz przeciwnie. – Leokadia się roześmiała. -Zawsze podobały ci się kobiety w typie żydowskim! Zamieniasz się na starość w korporanta? Ale słuchaj, co ci chcę powiedzieć, i mi nie przerywaj! Nasza poczciwa Hanna poszła do kościoła, a dziewczęta do cyrku. Było tak na pewno! Jakąż miały one przyjemność w tym, że się gdzieś po kryjomu w jakiejś bramie umalowały! Po pierwsze, nikt ich nie rozpozna, po drugie będą się czuły dorosłe! Może jeszcze, nie denerwuj się, Edwardzie!, zapaliły papierosa i biedne się zakrztusiły! Usiadły w cyrku na widowni. A ileż to trzeba, żeby się dosiadł do nich jakiś frant, jakiś donżuan z Mościsk? Może był to właśnie atleta, który dostrzegł podziw w ich oczach?
I zaprosił je na ciastko do cukierni. Tyle że cukiernia okazała się jakąś bimbrownią, do której przychodzą baciary. I to wszystko! Ten baciar, co ci dzisiaj to opowiadał, kupował alkohol i nie wiedział, co się działo dalej z dziewczętami! A z nimi nic się nie działo! Wyszły, uciekły, może za nimi się wstawiła właścicielka spelunki, tak jak za mną niegdyś Mikulik? To wszystko, Edwardzie!
Rita była w rozmowie ze mną wyraźnie rozbawiona. Uwierz mi, do żadnego zhańbienia nie doszło! Inaczej zachowuje się dziewczyna, utraciwszy cześć!
Wtedy zadzwonił telefon. Popielski ruszył szybkim krokiem do przedpokoju i uniósł słuchawkę.
– Popielski przy aparacie – powiedział wciąż po niemiecku i zaraz się skonfundował. Chciał to samo powiedzieć po polsku, ale nie zdążył.
– Jak to miło, że pan komisarz czekał na mój telefon i od razu mówi po niemiecku – usłyszał zachrypnięty bas mówiący najczystszą niemczyzną. – A więc przekazano panu komisarzowi informację, że zatelefonuję? We lwowskiej dyrekcji policji, z którą rozmawiałem dziś w południe, powiedziano mi, że jedenasta wieczór to będzie najlepsza pora, aby usłyszeć pana komisarza. Och, przepraszam, zapomniałem się przedstawić. Dyrektor kryminalny Eberhard Mock z prezydium policji w Breslau.
Lwów, środa 13 stycznia 1937 roku,
godzina druga po południu
Naczelnik Urzędu Śledczego, podinspektor Marian Zubik, nie lubił komisarza Edwarda Popielskiego z kilku powodów. Osoba podwładnego przypominała Zubikowi o błędach i brakach jego samego. Maniery arystokraty i tajemniczy sygnet drażniły Zubika, który miał skłonność do prostego ubioru i nieskomplikowanych zachowań. Słyszał wprawdzie, że Popielski potrafi być gwałtowny i ordynarny jak furman, ale on sam nigdy tego nie doświadczył. Popielskiego studia matematyczne i filologiczne w Wiedniu, wprawdzie nieukończone, boleśnie obnażały niekompletną edukację Zubika, który wyleciał z gimnazjum w Chyrowie po niezaliczeniu szóstej klasy, i to przez łacinę, którą jego podwładny nieustannie i nadmiernie się popisywał. Nienaganna, choć nieco dandysowata, elegancja komisarza przypominała Zubikowi o jego rozczłapanych, rzadko pastowanych butach i za ciasnym garniturze. Drażniła go nawet ostentacja, z jaką Popielski obnosił swoją gładko wygoloną głowę, podczas gdy on rozpaczliwie starał się ukryć łysinę, zaczesując włosy znad ucha na czubek głowy. A teraz, kiedy Popielski referował mu rozmowę z tym niemieckim policjantem z Wrocławia, irytował go swoimi okularami – tak ciemnymi, że nie było zza nich widać jego oczu. Zubik wielokrotnie chciał przywołać do porządku swojego podwładnego, ale ten był bezkarny. Pracował, kiedy chciał, w godzinach służby chodził na wywiadówki, załatwiał inne swoje sprawy i mimo to cieszył się poparciem samego szefa, komendanta Władysława Goździewskiego!
– No i co, panie Popielski? – mruknął Zubik. – Co pan tak umilkł?
– Czy mogę prosić pana inspektora o zgodę na przysłonięcie okna? – Popielski z niepokojem wpatrywał się w intensywne styczniowe słońce, które ostro rzeźbiło kontury biblioteki Politechniki, widocznej z okna komendy policji. – Pan inspektor wie, że to mi szkodzi.
– Wyrażam zgodę. – Zubik podpisał jakiś dokument przyniesiony przez sekretarkę i spojrzał niechętnie na Popielskiego, który zasłaniał okno. – No i co dalej z tym dyrektorem kryminalnym, jak mu tam?
– Mock.
– Więc co było dalej, jak ten pan Mock już wiedział, że ten niby-pederasta przyjechał z tą zamordowaną ze Lwowa do Wrocławia?
– Mock pojechał do Chebzia na przejście graniczne i znalazł funkcjonariuszy, którzy pełnili służbę w sylwestra. Celnik zeznał, że tego dnia sprawdzał paszport dziewczynie posiadającej bilet ze Lwowa do Wrocławia. Dziewczyna jechała w salonce wraz z, jak to powiedział nieco ironicznie mój rozmówca, bardzo ślicznym młodzieńcem, którego zresztą celnik dobrze znał z widzenia.
– Niemiecki celnik znał dobrze z widzenia polskiego chłopaka ze Lwowa? – zapytał ze zdziwieniem Zubik, przycinając cygaro.
– Nie powiedziałem, że chłopak był ze Lwowa, ale pan inspektor ma świetną intuicję. – Popielski rozparł się na krześle i uśmiechnął się kącikami ust. – Tak, znał go z widzenia, ponieważ ten chłopak ze Lwowa jeździł kilka razy w roku do Wrocławia. Zawsze w salonce. Z dziewczyną jechał po raz pierwszy. Zwykle towarzyszyli mu Niemcy, dużo starsi od niego mężczyźni, którzy dosiadali się do salonki na granicy, właśnie w Chebziu. Mock przesłuchał też kolejarzy. Jeden z nich dobrze pamięta tego młodzieńca stąd, że bardzo często wracał on do Lwowa tym samym pociągiem, którym przyjechał do Wrocławia. W drodze powrotnej nikt mu nie towarzyszył. Ponieważ ten pociąg wyjeżdża rano następnego dnia, no to ten młodzieniec nocował we Wrocławiu, a potem wracał. Wygląda, według Niemców, na Cygana…
– Co ci Niemcy wiedzą?! To mógł być Cygan, Ormianin, Gruzin, Żyd… Ale nosi on jakieś nazwisko, ten Cygan? Powiedział panu ten Prusak? – Zubik strzepnął popiół do potężnej popielnicy.
– Tak. Celnicy zapisywali je w swych raportach… Zresztą z potwornymi błędami.
– No i?
– Nazywa się Alfons Trębaszczkiewicz…
– No to nic dziwnego, że z błędami… Dziwne nazwisko jak na Cygana… No i co, panie Popielski? Jest u nas taki Trębaszczykiewicz?
– Trębaszczkiewicz. Sprawdziłem to wczoraj u nas i w urzędzie stanu cywilnego. – Popielski odkaszlnął. Nie znosił cygar „Patria”, palonych przez Zubika. – Nie ma człowieka o takim nazwisku. Wczoraj wysłałem telegram do Warszawy. Oto odpowiedź, którą przed chwilą odebrałem z uroczych rączek panny Zosi.
Położył telegram na biurku Zubika. Ten długo czytał jedną linijkę tekstu.
– No tak. – Zdjął okulary i rzekł w zamyśleniu: – Jest tylko jeden w całej Polsce Alfons Trębaszczkiewicz… W Poznaniu… Mistrz krawiecki.
– Paszport był sfałszowany, panie inspektorze, i tak wczoraj powiedziałem przez telefon Mockowi. Bo on mnie prosił jedynie o ustalenie nazwiska. Ale po chwili poprosił również o znalezienie we Lwowie pederasty wyglądającego na Cygana. Wtedy coś mnie tknęło. Mam dobrą intuicję, podobnie jak pan inspektor. Powiedziałem, że nie będę nikogo szukać, chyba że Mock wyjawi mi okoliczności tej sprawy. Długo milczał, ale w końcu wszystko opowiedział. Na dziewczynie, która jechała z tym Cyganem, dokonano potwornej zbrodni. Miała na imię Anna, tak ją zapisał portier w hotelu…
– Ładne porządki w tych Niemczech – sapnął Zubik. – Do ksiąg hotelowych wpisują tylko imiona… Coś takiego!
– Ten hotel to jakaś spelunka, zakamuflowany zamtuz, panie inspektorze. No zatem, proszę się teraz mocno trzymać rękami stołu, bo to, co powiem, będzie…
– No dobra! Mów pan! – Zubik nie czekał, aż Popielski użyje jakiegoś wyszukanego przymiotnika.
– Dziewczyna została zgwałcona i miała wygryziony, wyżarty policzek! I przed gwałtem była dziewicą.
– O, do jasnej cholery! – Zubik nie wytrzymał i zaklął przy podwładnym, czego nigdy wcześniej nie robił. – To też się stało w hotelu…
– Tak, to wygląda jak sprawa Minotaura – powiedział Popielski i umilkł.
W gabinecie naczelnika zapadła cisza. Popielski zdjął okulary, chuchnął w szkła i wytarł je białą chusteczką z wyszytym przez Lodzie tajemniczym znakiem, takim, jaki widniał na jego sygnecie. Zubik odchylił swe potężne ciało na krześle i założył ręce za szyję. Za oknem zazgrzytał tramwaj, cygaro dopalało się w popielnicy.
Obaj przypominali sobie dobrze sprawę sprzed dwóch lat, o której pisały wszystkie gazety w Polsce i której nierozwiązanie ściągnęło odium na lwowską policję. Lato, roku 1935. W odstępie kilku dni znaleziono dwie martwe i zgwałcone dziewczyny. Obie miały wygryzione twarze. Jedna miała lat szesnaście, druga – osiemnaście. Jedną znaleziono w hotelu Frankla w Mościskach, drugą – w hotelu „Europa” w Drohobyczu. W obu wypadkach meldowano dziewczyny na podstawie podanych przez nie nazwisk i więcej nie zawracano sobie nimi głowy. Panny twierdziły, że spóźniły się na pociąg i muszą przenocować.
Oba nazwiska okazały się fałszywe. Nikt nigdy nie zidentyfikował ofiar, mimo iż medyk sądowy z uniwersytetu, doktor Iwan Pidhirny, okazał się niezwykle zdolnym rekonstruktorem twarzy. Pochowano je na koszt państwa. Przez pół roku lwowska policja – w tajnym porozumieniu z baciarami – szukała Minotaura, które to przezwisko wymyślił nie kto inny, lecz Popielski. Wszyscy tropili potwora, jedzącego i gwałcącego dziewice. Nie pomogły dyskusyjne metody hipnotyczne Popielskiego i kontakty z jasnowidzem. Wszystko nadaremnie.
– No i? – Zubik przerwał ciszę i rozgniótł cygaro, które przypominało teraz Popielskiemu ogromnego, zdeptanego karakona.
– No i powiedziałem Mockowi, że to nasza sprawa, i poprosiłem go o przesłanie mi wszystkich akt.
– A on?
– A on – Popielski się uśmiechnął – zachował się tak, jak ja bym się zachował na jego miejscu.
– Znaczy?
– Powiedział, żebym zapomniał o tej rozmowie i pędził, gdzie pieprz rośnie.
Zubik zerwał się z krzesła i zaczął krążyć wokół stołu jak zwierzę. Stał się purpurowy, a jego szyja rozrosła się o dwa numery.
– Co on sobie wyobraża, ten Prusak! – wrzasnął. – To jest moja sprawa! To jest nasza sprawa! – Podniósł słuchawkę. – Panno Zosiu, proszę mnie umówić z komendantem na rozmowę, jak najszybciej! A pan – zwrócił się do Popielskiego – niech natychmiast napisze notatkę z tej rozmowy! Bardzo dokładną! I po polsku. I niech pan przetłumaczy to, co do pana powiedział na końcu.
Żeby pan zmykał, co? A to Szwab jakiś!
– Nie mogę tego przetłumaczyć – odpowiedział Popielski.
– A to niby dlaczego?! – Zubik poluzował kołnierzyk, a jego twarz omal nie pękła.
– Bo to niecenzuralne. – Popielski znów się uśmiechnął. – On do mnie powiedział dokładnie to, co ja bym powiedział na jego miejscu. Powiedział: „Mam cię w dupie, ty Austriaku!”
Zubik stanął jak wryty. Jeszcze nigdy nie słyszał klnącego Popielskiego. Był tak zdumiony, że otworzył usta.
– Panie Popielski, co pan mówi? On tak wulgarnie do pana? Dyrektor kryminalny? Dlaczego „Austriaku”? A pan co na to?
– Mam chyba akcent austriacki. A co ja na to? A ja na to: „Mam cię w dupie, ty Prusaku!”
Breslau, poniedziałek 18 stycznia 1937 roku,
godzina siódma rano
Mock wraz z wiekiem wstawał coraz wcześniej. Może wynikało to stąd, że nie prowadził już tak intensywnego życia nocnego jak choćby dwa, trzy lata temu? Za usilną namową lekarza pil coraz mniej alkoholu i bardzo rzadko bywał w salonie madame le Goef w „Nadślężańskim zameczku”, w podwrocławskim Opperau, gdzie niegdyś w piątki zawsze znajdował wielkie ukontentowanie w ramionach dwóch dziewcząt jednocześnie. Teraz, jeśli już tam zaglądał, to może trzy razy w roku i bardzo często wychodził stamtąd, nie skorzystawszy z damskich wdzięków. Spowodowane to było w dużej mierze nie tyle osłabieniem jego potrzeb i podniet życiowych, ile raczej poczuciem obcości w progach tego ekskluzywnego przybytku. Niegdyś, kiedy był ważnym funkcjonariuszem prezydium policji, bywał tam serdecznie witany, a młode damy, na które padł jego wybór, niezwykle angażowały się w swoją pracę, a przy tym prawiły mu nieustannie komplementy, zachwycone jego kulturą osobistą i dobrymi manierami. On zaś oprócz kompetencji zawodowych wymagał od nich tylko jednego – umiejętności gry w szachy, która to gra od zawsze poprzedzała jego erotyczne ekscesy w „Nadślężańskim zameczku”. Od madame zaś oczekiwał tylko atmosfery dyskrecji i rezerwowania dla niego w piątkowe wieczory wygodnego apartamentu, gdzie mógł jeść, pić, grać w szachy i zapomnieć o całym świecie w ramionach kapłanek Isztar. Niestety, wszystko zmieniło się w momencie, kiedy zdezerterował z policji kryminalnej do abwery. Madame le Goef, zrozumiawszy, że Mock nie jest już tak potężny i wiele mogący jak niegdyś, przestała być usłużna i miła, najładniejsze dziewczęta coraz częściej były zarezerwowane dla wysokich oficerów SS, a sił męskich kapitana nie wzmagały również ukryte w ścianach wizjery, o których doskonale wiedział i które nie raz, nie dwa pozwalały mu, gdy pracował w policji, tego i owego chwycić w imadło szantażu. Postanowił zatem zrezygnować z usług madame. Nie miał też żadnej stałej kochanki, bo ostatnimi czasy trafiał na ogół na kobiety, których kiepskie udawanie zaangażowania miłosnego było dla niego oczywiste od pierwszej chwili. Nie był wprawdzie idealistą i nie wierzył, że jakaś dwudziesto– czy trzydziestoparolatka zakocha się w nim, czyli – według Platona – mężczyźnie stojącym na progu starości, ale lubił pewną grę pozorów. Mock nie prowadził zatem tak wyczerpującego życia nocnego jak jeszcze niedawno, a jego poranki coraz rzadziej były zaprawione kacem. Wstawał codziennie o szóstej rano, spacerował z ukochanym Argosem brzegiem fosy staromiejskiej, kupował „Breslauer Neueste Nachrichten”, a potem spożywał w domu ogromne śniadanie, które nie dopuszczało głodu czasami aż do kolacji.
Szef gestapo w Breslau, abstynent i wegetarianin, dyrektor kryminalny Erich Kraus, nie wiedział, iż w Mocku nastąpiła taka zmiana. Wyznaczając spotkanie na siódmą rano, bez konsultacji terminu z von Hardenburgiem, chciał upokorzyć Mocka, którego szczerze i z wzajemnością nienawidził. Lecz zamiast skacowanego jegomościa z przekrwionymi oczami, otyłego dandysa, pachnącego jeszcze dymem cygar i perfumami niezliczonych kochanek, widział teraz przed sobą zdrowego mężczyznę o sporej, ale wcale nie nadmiernej tuszy, pachnącego mrozem, wiatrem i drogą wodą kolońską.
– Proszę nie strzepywać papierosa do palmy – dyszkant Krausa stał się jeszcze cieńszy.
– Przepraszam, Herr SS-Sturmbannführer. – Mock uśmiechnął się drwiąco, wiedząc, że zadaje dwa ciosy na raz. – Ale u pana nie ma popielniczki.
Kraus nie dał się sprowokować użyciem przez Mocka tytułu SS zamiast oficjalnego policyjnego, „dyrektor kryminalny”. Wiedział doskonale, że tego zwyczaju nigdy nie zaszczepi u starego, upartego policjanta, dla którego czymś niepojętym i hańbiącym było, by policja polityczna używała tytułów policji kryminalnej. Drugi cios – palenie papierosa wbrew wyraźnemu zakazowi wiszącemu na ścianie jego gabinetu – był celny.
– To proszę zgasić tego cuchnącego peta! – wrzasnął Kraus.
– Tak jest – odparł Mock i wsunął papierosa w ziemię wypełniającą doniczkę wielkiej palmy.
Kraus założył ręce do tyłu i przeszedł się po gabinecie wyraźnie uspokojony. Znienacka odwrócił się na pięcie i stanął w rozkroku przed Mockiem.
– Jak tam współpraca z nadsekretarzem kryminalnym Seuffertem?
– Czy po to mnie pan tu wezwał, aby zapytać o pańskiego Seufferta?
– A jak współpraca z prezydium policji w Lemberg? -Kraus uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Przecież pan wie, Herr Sturmbannführer. Odmówiono mi współpracy.
– Bo pan ordynarnie potraktował ich komisarza. – Kraus wciąż się uśmiechał. – No i zresztą dobrze, kapitanie Mock. Z góry na słowiańskie bydlę! Postępuje pan jak dobry członek NSDAP, którym pan jeszcze wprawdzie nie jest, ale chyba niedługo… Co, Mock?
– Lubi pan niedomówienia, Herr Sturmbannführer. – Mock poczuł, że Kraus zaczyna go wyprowadzać z równowagi, i postanowił zagrać na wielkopańskich i intelektualnych kompleksach plebejusza z Frankenstein. -Niedomówienia albo słowne elipsy. Pańska wypowiedź „jak tam współpraca” winna brzmieć: „jak się układa współpraca”, a to ostatnie „chyba niedługo”, co właściwie znaczy? „Chyba niedługo pan nim będzie”, w domyśle „członkiem NSDAP”? Czy możemy używać nie elips, ale zdań z normalnym podmiotem i orzeczeniem?
Kraus odwrócił się od Mocka i podszedł do biurka. Usiadł wolno za szerokim i lśniącym blatem. Udawał spokojnego, lecz jego prawdziwy nastrój zdradzała gruba żyła na czole, która pojawiła się po słowach Mocka.