355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Marek Krajewski » Głowa Minotaura » Текст книги (страница 3)
Głowa Minotaura
  • Текст добавлен: 7 октября 2016, 14:36

Текст книги "Głowa Minotaura"


Автор книги: Marek Krajewski



сообщить о нарушении

Текущая страница: 3 (всего у книги 17 страниц)

– Słucham pana? Czym możemy służyć? – powiedział powoli kamerdyner, a blask latarki osiadał na jego krótko ostrzyżonej głowie.

– To on? – zapytał Mock Pohlera, wskazując mężczyznę głową.

Widząc potakiwanie dorożkarza, Mock szybko sięgnął po legitymację do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Ten gest sprawił, że kamerdyner odruchowo chwycił się za kieszeń, a psy skoczyły na parkan, zwilżając go pianą ze swych pysków.

– Zabierz te potwory, famulusie! – ryknął Mock i pokazał legitymację. – A potem otwieraj ten pałac! Jestem kapitan Eberhard Mock!

Kamerdyner wykonał tylko pierwsze polecenie Mocka. Gwizdnął na psy, a te opadły na brzuchy i cicho warczały.

Ich poskromiciel podszedł do samego parkanu, oparł się o pręty i wbił wzrok w Mocka. Wzrok zimny i bardzo uważny.

– To jest rezydencja barona Bernharda von Criegern -powiedział cicho. – Państwo von Criegern od tygodnia przebywają w swojej willi Villa Clementina w Schreiber-hau, a tutaj honory gospodarza spełniam ja. Nie chciałbym urazić pana kapitana, ale żeby tu wejść pod nieobecność baronostwa, trzeba mieć nieco wyższą rangę.

– No patrzcie, Pohler – Mock zwrócił się do swojego towarzysza – jak on się ładnie wysławia! Prawdziwy retor!

Kapitan poczuł pustkę w głowie. Zwykle w takich sytuacjach reagował wściekle i zdecydowanie. Kogoś straszył, szantażował lub bil. A tutaj nie mógł zastosować żadnego z tych środków. Nie miał czym straszyć ani szantażować, a wynik ewentualnej bójki byłby z góry przesądzony na korzyść wystrzyżonego jak rekrut osiłka. Splunął obficie na ziemię. Nie znosił być nieprzygotowanym do rozmowy.

– No to nie będę wchodził – odparł. – Pogadamy tutaj. Poza tym nie przyszedłem do baronostwa, tylko do pana. Zechce mi pan otworzyć, panie…

– A ten to też policjant? – Kamerdyner spojrzał z pogardą na stary szynel Pohlera. – Też mam go wpuścić?

– Tak. – Mock nie rozumiał, dlaczego tak powiedział. -To policjant, wachmistrz Pohler, mój współpracownik.

– Jestem Bruno Gorsegner i jest mi bardzo przykro – odparł cerber i uczynił taki ruch ręką, jakby odganiał muchę od twarzy – ale zgodnie z zarządzeniem pana barona von Criegern, nikt oprócz służby, rodziny i osób uprawnionych, nie ma prawa przebywać na terenie rezydencji. A pan, panie kapitanie, i wachmistrz – uśmiechnął się lekko – nie należą do żadnej z wyżej wymienionych kategorii. Przecież nie jest pan ani policjantem, ani prokuratorem, ani nawet komornikiem, lecz jedynie wyższym oficerem abwery. Gdybym pana wpuścił, mógłbym równie dobrze udostępnić teren rezydencji na przykład wyższemu oficerowi służby kwatermistrzowskiej. Ale jestem człowiekiem dobrze wychowanym i jeszcze raz zapytam: czy mogę w jakiś sposób być przydatny panu kapitanowi w sytuacji, kiedy rozdziela nas parkan?

Mock pierwszy raz od momentu, kiedy poznał nad-sekretarza Seufferta, pożałował, że nie ma z nim tego gestapowca. Wobec niego elokwentny famulus byłby posłuszny jak te warujące bestie. I wtedy przypomniał sobie, gdzie widział podobne psy. Rozrywały szczury na maneżu przy torze wyścigów konnych, a on wraz z innymi mężczyznami obstawiał, który pies zagryzie więcej szczurów. Odrzucił w myślach te krwawe wspomnienia.

– Może mi pan pomóc, panie Gorsegner – powiedział. – Nawet przez płot. Czy widział pan kiedykolwiek tego tu wachmistrza Pohlera?

– Nie, nigdy – odparł szybko kamerdyner.

– Nieprawda! – krzyknął Pohler. – Przecież płaciłeś mi za kurs tej kobiety, którą przywiozłem tutaj wieczorem!

– Nigdy pana nie widziałem – odpowiedział Gorsegner. – I wypraszam sobie mówienie mi na ty. Przedwczoraj byłem tutaj i nikt mnie nie niepokoił ani nie dzwonił do bramy. Nie płaciłem też za kurs żadnemu dorożkarzowi.

– Panie Gorsegner – warknął Mock – twierdzi pan, że mój człowiek kłamie?

– Panie kapitanie, niczego nie twierdzę – Gorsegner roześmiał się wesoło – tylko stwierdzam. Nie widziałem tego pana ani żadnej kobiety, którą rzekomo miał tu przywieźć. Ani we czwartek, ani nigdy wcześniej, ani później… – Poklepał się po ramionach. – Przepraszam panów bardzo, ale robi się dość zimno, a ja nie jestem tak ciepło ubrany jak panowie… Czy ma pan kapitan jeszcze jakieś pytania? Chętnie na nie odpowiem.

– Nie. – Mock wściekłym wzrokiem spojrzał na Pohlera, który skulił się ze strachu. – Dziękujemy panu, panie Gorsegner. Dobranoc.

– Dobranoc panom – odpowiedział kamerdyner i podążył żwawo ku rezydencji.

Psy, pozbawione pana, rozwyły się i rozszczekały, kiedy Mock ruszył szybkim krokiem, ciągnąc za kołnierz Pohlera. Kiedy zbliżyli się do auta, kapitan wziął zamach jak dyskobol i zakręcił fiakrem, który runął na maskę adlera.

– Może mi to wytłumaczysz, Pohler? – Mock zdjął melonik i otarł czoło z potu. – Kłamiesz ty czy on? Wytłumaczysz mi to czy pojedziemy na gestapo?

Przerażony dorożkarz zdjął czapkę i przygładził włosy. Pochylił głowę i patrzył na Mocka błagalnie. Czapkę ściskał i skręcał w dłoniach. Przypominał Mockowi własnego ojca, ubogiego szewca z Waldenburga, który został kiedyś wezwany do dyrektora gimnazjum. Dyrektor wrzeszczał i groził Willibaldowi Mockowi, gdyż jego syn, ten tu obecny gimnazjalista Eberhard, okazał się zakałą tak wspaniałego zakładu nauczania, bo wraz z dwoma innymi uczniami został złapany przez tajną policję w domu rozpusty.

Zawstydzony szewc, odświętnie ubrany, stal wtedy przed rozsierdzonym dyrektorem j miął w dłoniach czapkę, zupełnie jak teraz Pohler.

– Przecież pan wie, że ja bym pana nie okłamał – po wiedział przez łzy dorożkarz. – Naprawdę pan mnie nie poznaje, panie kapitanie? Ja wiem, to było wiele lat temu, a ja byłem znacznie szczuplejszy i miałem gęste włosy. Byłem pomocnikiem w teatrze…

– No, chyba poznaję – odparł Mock. Błyskawicznie przeszukiwał swe wspomnienia, lecz nie mógł w nich odszukać twarzy Pohlera, nie mówiąc o tym, aby ją skojarzyć z jakimś teatrem. – No i co z tego, że poznaję?! – Znów był wściekły. – Nawet jeśli poznaję, to skąd mam wiedzieć, że nie kłamiesz?!

– Ta kobieta była odmieńcem – szepnął Pohler.

– Kim niby? – Mock włożył melonik i pochylił się nad fiakrem. – Powiedz mi to do ucha!

– Odmieńcem, przebierańcem – trochę głośniej odparł Pohler. – Przywiozłem go do tego kamerdynera. On też jest odmieniec, pederasta. Ukrywa to… Wie pan, jak to jest teraz… Gestapo, obóz koncentracyjny… To nie złote lata dwudzieste.

– A skąd wiesz, że ta kobieta była przebranym mężczyzną? Bo co? Bo sama zaniosła ciężką walizę? Skąd wiesz, że ten kamerdyner jest pederasta? – Mock czuł podniecenie jak pies, który wpadł na trop.

– Ja ich znam, każdego z nich poznam… Przecież pan wie, pan mnie zna… Wtedy, wiele lat temu, był pan radcą kryminalnym, nie kapitanem jak teraz… Potraktował mnie pan jak człowieka.

Mock zamyślił się, spoglądając na czarny Scheitniger Park. Wiatr poruszał nagimi gałęziami. Tu pod tymi drzewami był szalet, gdzie spotykali się odmieńcy… Kapitan przypomniał sobie nagle pewną akcję, w której uczestniczył. Ale do cholery, kiedy sobie przypomni Pohlera, skąd niby go zna?! Sapnął. W gruncie rzeczy wcale nie chciał tego wiedzieć. Nie chciał wysłuchiwać kolejnej historii, banalnej, bolesnej i całkowicie przewidywalnej. Chciał jedynie iść do domu, w którym na pewno nie ma pastora Krebsa, i usiąść przy swoim biurku z kieliszkiem koniaku, by zebrać myśli. A potem, późną nocą, ustawi szachownicę i przypomni sobie różne warianty otwarć zamkniętych, które najbardziej lubił.

– Dobra, wierzę panu, Pohler – mruknął. – Niech pan siada, bo jeszcze Bibi trafi klienta i co będzie z pańską budą?

Zapuścił silnik. Pohler nie ośmielił się usiąść koło Mocka i kulił się zziębnięty na tylnym siedzeniu. Kapitanowi też było zimno. Minąwszy park, Fürstenbrücke i kościół św. Piotra Kanizjusza, widoczny zza nagich drzew, spoglądał w okna wielkich secesyjnych kamienic przy Kaiserstrasse, w których gasły już światła. Po przyjściu do domu najpierw usiądzie przy piecu i będzie tam długo się grzał. Następnie zje spóźnioną kolację. Wątróbkę z cebulką. A potem naleje sobie kieliszek koniaku.

Trochę go zarzuciło na Kaiserbrücke, ale była to jedyna nieprzyjemna niespodzianka na zaśnieżonych ulicach, na których dopiero pojawiały się tu i ówdzie nocne furmanki z piaskiem. Po raz drugi zarzuciło go pod dworcem, ale do tego poślizgu doprowadził celowo. Manewr zwrócił uwagę tylko jednego sennego fiakra i Bibi, która siedziała na koźle dorożki z jakimś mężczyzną. Mock odwrócił się do Pohlera.

– Dobranoc, Pohler!

– Dobranoc, panie kapitanie. – Fiakier ujął klamkę, ale po kilku sekundach ją puścił. – Ja wiem, że mnie pan nie pamięta. Był pan wtedy pod dobrą muchą. Chcę panu kapitanowi podziękować.

– Przecież już mi pan dziękował! – odparł Mock znużonym głosem. – Że potraktowałem cię jak człowieka. Już to mówiłeś… Idź, bo Bibi zamieni twoją budę w zamtuz!

– Nie za to, panie kapitanie. – Pohler jakby nie usłyszał słów Mocka. – Nie za to, ale za to, że pan kapitan nie drążył teraz po drodze, skąd mnie niby zna, jak się spotkaliśmy i tak dalej… Wiedział pan kapitan, że rozmowa o tym to dla mnie udręka. Że mam żonę i dzieci. Za to dziękuję.

Mock się roześmiał. Wyciągnął rękę do Pohlera.

– Niech ci się dobrze dzieje w Nowym Roku!

– Dziękuję i nawzajem, panie kapitanie! – Dorożkarz ściskał mocno dłoń Mocka.

– Ale nie myśl, Pohler – dodał z uśmiechem – że ja jestem taki delikatny, na jakiego wyglądam. Nie wypytywałem cię, bo już mnie nudzą te wszystkie haniebne opowieści. Prywatna historia mieszkańców tego miasta to historia grzechu i kompromitacji. Mam głowę tak pełną tych zdarzeń, że kolejne już się w niej nie mieszczą. Idź z Bogiem, Pohler, i grzesz więcej, tylko po cichu, i nie właź w oczy żadnemu gestapowcowi.

– Dzisiaj też mnie pan potraktował jak człowieka. Powiedział pan nawet temu odźwiernemu, że jestem pańskim człowiekiem. A ja panu powiem, że jak pan zechce, to nim będę. Tu pod dworcem zawsze się dużo dzieje, a ja mam zawsze oczy szeroko otwarte. Ale tylko dla pana.

– No to posłuchaj, Heinrich – powiedział Mock po chwili zastanowienia i podał Pohlerowi swoją wizytówkę – jeśli jakikolwiek odmieniec przyjedzie na Morgenzeile, to dasz mi znać, dobrze? Nieważne, czy będzie mówił po śląsku, czy w języku Apaczów, rozumiemy się?

– Oczywiście. – Pohler otworzył drzwi auta. – Dobranoc, panie kapitanie!

– Dobranoc, Heinrich.

Mock roześmiał się jeszcze głośniej. I jeszcze raz. Jego radosny głos obijał się echem w automobilu. Dzisiaj mimo wszystko szczęście mu sprzyjało. Najpierw uniknął pastora Krebsa, a potem znalazł nowego informatora. Nieźle jak na jeden wieczór! Pal licho jakiegoś bezczelnego famulusa! Dobry duch, eudajmon, podpowiedział mu dzisiaj dwa razy: po raz pierwszy, kiedy nazwał Pohlera „swoim człowiekiem” przy kamerdynerze Gorsegnerze, a po raz drugi, gdy się powstrzymał od wypowiedzenia pewnego zdania, gdy fiakier wciąż się upewniał, czy Mock go poznaje. Powstrzymał się od wygłoszenia pewnego porównania i dzięki tej wstrzemięźliwości zyskał nowego cennego informatora. Gdyby je przytoczył, utraciłby na pewno życzliwość Pohlera. Ta maksyma miała brzmieć: „Co ty się tak dziwisz, że ciebie nie poznaję. Myślisz, że łatwo jest odróżnić w gnojowisku pojedyncze grudki gówna?”

Breslau, niedziela 10 stycznia 1937 roku,

wpół do jedenastej wieczór

Mock nie pojechał do domu, mimo iż wizyta pastora Krebsa na pewno już się skończyła. Siedząc w aucie, bezmyślnie przyglądał się grupie młodych ludzi z nartami i plecakami, pijanej Bibi, która przekomarzała się z Pohlerem, i sprzedawcy kiełbasek, który otwierał co chwila swój kocioł, aby smakowity zapach skusił podróżnych, a jego samego ogrzała gorąca para. Mock wiedział, że te chwile tępego gapienia się na cokolwiek zawsze kończą się gorączkowymi skojarzeniami; że te momenty absolutnego umysłowego bezruchu zaraz uruchomią łańcuchy obrazów. Nie chodziło mu jednak o jakieś oryginalne pomysły, o odkrywcze rozwiązania, nie – jego ambicje były teraz znacznie mniejsze. Chciał po prostu uchwycić jedną tylko myśl, która pojawiła się, gdy Pohler miał opuścić auto, i została przytłumiona przez długie podziękowania fiakra. Spojrzał na zbliżających się do dworca dwóch oficerów w czarnych płaszczach i czapkach z daszkiem. Uderzył się dłonią w czoło. Nie potrafił sobie wyjaśnić, dlaczego właśnie ten widok przypomniał mu tamtą myśl.

Wysiadł z auta i ruszył na dworzec. Nie zwrócił uwagi na uśmiechniętą Bibi, jej chudą koleżankę i sprzedawcę kiełbasek. Rozejrzał się po holu, zamkniętym przez półkoliste sklepienie, i dostrzegł swój cel – maszt z tablicami rozkładu jazdy ze sztywnego lakierowanego kartonu. Wisiały one, przyczepione swymi dłuższymi bokami do ruchomego pierścienia. Podszedł do tablic i zaczął je przerzucać, a one stukały o siebie, wzbudzając zainteresowanie jakiegoś jegomościa, którego głupawy uśmiech i zaczerwienione oczy wskazywały, że nie skończył on jeszcze świętowania Nowego Roku. Mock znalazł właściwą tablicę z popołudniowymi i wieczornymi przyjazdami pociągów na wrocławski Dworzec Główny. Jego wzrok szybko trafił na podkreślone kursy pociągów zagranicznych. Jeden jedyny przybywał do Wrocławia przed dziesiątą wieczór, czyli około godziny, gdy fiakier Pohler zabrał swoje tajemnicze pasażerki. Ekspres, który przyjeżdżał co drugi dzień o wpół do dziesiątej wieczór. Mock wyjął notes opleciony gumką. Starannie wypisał na liniowanej kartce wszelkie informacje o tym pociągu. Podszedł do drugiego masztu z napisem „Odjazdy”, ignorując pijaka, który najwyraźniej chciał od niego pożyczyć na piwo. Tam długo się naszukał, zanim znalazł numer interesującego go ekspresu. Odjeżdżał co drugi dzień z samego rana. Mock zanotował wszystkie stacje pośrednie, a jedną z nich podkreślił, pisząc obok „granica”. Przypomniawszy sobie chwilowe zaćmienie myśli w aucie, dopisał expressis verbis, co ma jutro zrobić: „Zatelefonować na przejście graniczne w Morgenroth”.

Wychodząc z dworca, ujrzał fiakra Pohlera zacinającego konia. Pomachał mu ręką, ale ten go chyba nie zauważył. No cóż, pomyślał z rozbawieniem Mock, nie codziennie przytrafia mu się wieźć pretorianów Hitlera.

W budzie rozparci w niedbałych pozach i z papierosami w dłoniach siedzieli dwaj esesmani, którzy kilka minut wcześniej mijali auto Mocka.

Lwów, poniedziałek 11 stycznia 1937 roku,

godzina siódma wieczór

Mało który porządny i obyczajny mieszkaniec Lwowa wiedział, że w sercu miasta, wśród pięknych i starych kamienic, niedaleko Rynku, prawie pod kopułą kościoła dominikanów, jest miejsce mające niewiele wspólnego z dobrymi obyczajami. Knajpa zwana „Morska Grota” mieściła się na wewnętrznym podwórku okazałej kamienicy przy Dominikańskiej 4. Odwiedzenie tego przybytku wiązało się z dwoma różnymi niebezpieczeństwami. Pierwsze z nich – groźba skręcenia, jeśli nie połamania nóg – czyhało już w nieoświetlonej bramie, prowadzącej na mikroskopijne podwórko. Drugim zagrożeniem byli pijani bywalcy lokalu. Po alkoholu wyznawali miłość całemu światu albo atakowali bliźnich. Co więcej, pijani baciarzy w przypływie agresji chętnie sięgali do kieszeni po nóż sprężynowy albo brzytwę.

Komisarz Edward Popielski nie był obywatelem ani porządnym, ani obyczajnym. Znał dobrze baciarów i zawsze, idąc do tego lokalu, miał przy sobie latarkę, nie mówiąc o rewolwerze browning w kieszeni. Dzisiaj jednak zapomniał i jednego, i drugiego, toteż czuł się dość niepewnie. Trzymał się ściany i usiłował cokolwiek dostrzec w słabym migotaniu poświaty, jaka dochodziła z podwórka od lampy wiszącej nad spelunką. Szedł wolno, krok po kroku, macał stopami śliską powierzchnię i patrzył z troską na swoją lewą rękę, której wciąż nie mógł w pełni rozprostować po fatalnym złamaniu łokcia, którego doświadczył przed dwoma laty. Znacznie mniej się przejmował brakiem broni. Wiedział, że jego pojawienie się w jednej z najgorszych spelun będzie wiadome zaraz wszystkim opryszkom na wschód od placu Halickiego, czyli na Łyczakowie. Działała tu bowiem niezawodna poczta pantoflowa, a charakterystyczną postać łysego komisarza w meloniku i białym szalu znało każde dziecko. Przez szesnaście lat pracy w policji kryminalnej naraził się chojrakom z Łyczakowa nieraz bardzo poważnie, ale żaden bandyta lwowski, pozostający przy zdrowych zmysłach, nie ryzykowałby zamachu na komisarza policji.

Popielski przeszedł przez niebezpieczną bramę bez żadnego poślizgu, ale nie uniknął innego zagrożenia. Jak tylko znalazł się na podwórzu, uczynił krok i poczuł, że jego wypastowany trzewik „Salamandra”, pięknie obszyty dziurkowany but za pięćdziesiąt złotych, zagłębił się w jakąś miękką, kleistą substancję.

– No, do jasnej cholery! – wrzasnął. Ze wstrętem zaczął wycierać podeszwę o bruk i przeklinać w duchu swoją skłonność do ubierania się jak dandys. Gdybym założył grube zimowe buty, a nie te eleganckie trzewiki, pomyślał, kłopot byłby żaden.

Pociągnął podeszwą kilka metrów po bruku, aż znalazł się pod jedyną na podwórzu lampą, słabo oświetlającą wejście do piwnicy, w której była speluna. Popielski uniósł nogę i przyjrzał się obuwiu. Podeszwa była w miarę czysta, natomiast boki mokre i umazane brązową mazią. Wiedział doskonale, w co wdepnął. Mieszkańcy tej kamienicy nieraz skarżyli się policji na odchody, jakie zostawiają bywalcy lokalu na podwórku. Rozejrzał się. Jedyną rzeczą, o którą mógł wytrzeć but, był chropowaty mur, ale to groziło zarysowaniem szlachetnej licowej skóry. Popielski otworzył drzwi do knajpy. Snop światła z sali padł na podwórko. Na skrzynce po piwie leżał stary worek po kapuście. Choć też był chropowaty, to jednak nie groził zniszczeniem skóry. Popielski niczego lepszego nie mógł tutaj znaleźć. Wycierał but i patrzył na kłęby dymu, które waliły z nory. Zszedł powoli po stromych schodach i znalazł się trzy metry pod powierzchnią lwowskiego bruku. Z każdym jego krokiem w „Morskiej Grocie” robiło się coraz ciszej. Stanął w progu, zdjął melonik i napawał się przez chwilę ciszą, jaka nastała, oraz ciepłem buchającym od pieca. Tu i ówdzie usłyszał syczenie. Wiedział, że złodzieje i bandyci powtarzają cicho jego przezwisko: „Łyssy”.

Szedł powoli przez środek knajpy i patrzył na to, co dobrze znał. Widział brudne paznokcie stukające po stole, krzywe spojrzenia spod kaszkietów, sękate palce, spomiędzy których dymiły skręty z najpodlejszego tytoniu, i tłuste włosy oblepiające głowy. Czuł woń parujących szyneli, niepranych od dawna koszul i przemoczonych filcowych butów. Nie przyglądał się dokładnie fizjonomiom. Wiedział, że poszukiwani przez policję bandyci już dawno rozpierzchli się po swoich norach, ostrzeżeni pocztą pantoflową. Zbliżył się do stolika, przy którym siedziało trzech mężczyzn. Wszyscy oni opierali łokcie i przedramiona na stole i nie spuszczali oka z Popielskiego. Akordeonista zagrał skoczną melodię i zaśpiewał:

Na ulicy Kołłątaja,

Fajduli, fajduli, faj,

Biła baba pulicaja,

Fajduli, fajduli, faj,

Bęc go w mordę, kop go w jaja,

Fajduli, fajduli, faj,

Tak się bije pulicaja,

Fajduli, fajduli, faj.


Popielski bił przez chwilę brawo akordeoniście. Choć czynił to przesadnie głośno, ten nie okazał najmniejszej wdzięczności. Policjant powiesił paltot na oparciu wolnego krzesła, które stało przy ich stoliku, poprawił czarną marynarkę i takąż muszkę, po czym usiadł, nie zdejmując melonika. Ręce oparł na stole podobnie jak oni i nagle rozprostował je na boki, skutkiem czego strącił ze stołu łokcie dwóch mężczyzn. Ci odsunęli się od stołu, przygotowani na atak. Trzeci z nich, siedzący naprzeciw Popielskiego, kiwał uspokajająco dłonią.

– Nie znacie zasad dobrego wychowania, chłopaki? -zapytał Popielski i ze zgrozą zauważył, że poplamił sobie rękaw garnituru jakimś płynem, który był rozlany na stole. – Nie wolno się tak rozpychać! – Odetchnął z ulgą, widząc, że przed mężczyznami stoi resztka wódki, która nie plami „munduru i honoru”, jak mawiał jego nieżyjący wuj, austriacki oficer.

– Spokojni, wariaty – powiedział siedzący naprzeciw komisarza. – Un tylko struga funia! Taki bardzij funiasty paniaga!

– Panie starszy! – Popielski już był w lepszym humorze i strzelił głośno z palców. – Panie starszy! Kotlet wieprzowy, ogórki i ćwiartkę! Ale nie napluj pod kotlet – roześmiał się, uderzając dłonią o stół – bo będę jadł z tymi obywatelami!

– My ni głodni – odpowiedział siedzący z prawej strony Popielskiego.

– Ciszej, kurwa – syknął do niego Popielski i chwycił go mocno za ramię. – Przecież ci nie dam żryć, ale on -wskazał oczami na kelnera, który wychodził zza szynk-wasu – nie musi o tym wiedzieć i wtedy mi nie napluje! Dziąsło – zwrócił się do tego z naprzeciwka. – Uspokój swoich kumpli, żeby mi się tu nie wtrącali!

Wypomadowany kelner, ubrany w poplamiony smoking i koszulę bez kołnierzyka, podszedł do stolika i uderzył w niego kilkakrotnie szmatą, którą miał zawsze przewieszoną na przedramieniu. Postawił przed Popielskim małą butelkę z nalepką „Czysta monopolowa”, kieliszek i talerz z bułką, zimnym sznyclem i czterema ogórkami kiszonymi. A potem posunął po blacie stołu stojakiem z serwetkami.

– Płacić z góry – mruknął ponuro kelner.

– Panie starszy! – zawołał Popielski, wręczając mu melonik i monetę jednozłotową. – A kieliszki dla moich przyjaciół?

Kelner podziękował za spory napiwek i odszedł za szynkwas, jakby nie słyszał pytania. Powiesił melonik Popielskiego na haku za ladą i zabrał się za wycieranie blatu. Mężczyzna nazwany przez Popielskiego „Dziąsło” odezwał się, a w ciszy jego głos zabrzmiał potężnie.

– Bez obrazy, panie kumisarzu, ale my z pulicajim ni trzymamy sztamy. My ni chatraki. Nie będziemy jeść razym. Ani ja, ani Walerku, ani Alfonyk. My nie szpiki. Cóś pan chciał ode mni. No to słucham. A Walerku i Alfonyk bendu nas słuchać.

Popielski znał instytucję świadka przy nieformalnych rozmowach policji z podziemiem przestępczym. Takie rozmowy zawsze miały miejsce w zatłoczonej knajpie, a świadkami byli najbardziej tępi i pryncypialni bandyci, którzy nigdy nie kłamali swoim i którzy reagowali gwałtownie, gdy ktoś oskarżał ich o oszustwo. Oni byli gwarancją, iż rozmówca z półświatka nie jest konfidentem policji, i wszyscy im wierzyli.

– No dobrze. – Komisarz rozejrzał się po otaczających go napuchniętych i krościastych twarzach. – Ale świadkami mają być tylko ci dwaj obywatele. – I nagle wstał, obejrzał się i wrzasnął: – A nie cała knajpa! No co?! Mordy w talerze!

Nieprzychylny pomruk i syczenie przetoczyły się przez zadymione wnętrze. Popielski usiadł i wyjął z kieszonki w kamizelce srebrny zegarek. Otworzył kopertę i sprawdził godzinę. Jego organizm dawał, jak zawsze koło siódmej wieczór, niezawodny sygnał, że nadeszła pora obiadu. Nabił kotlet na widelec i najpierw go dobrze obejrzał, a potem odgryzł spory kęs. Knajpiane jedzenie miało jeden jedyny służebny cel – wysubtelnić smak wódki. Kucharz i barman zarazem, który w „Morskiej Grocie” ustawiał nad barem jajka w majonezie, zimną kiełbasę z równie zimną kapustą, śledzie, smażoną wieprzowinę i ogórki kiszone, nie dbał o modną nowoczesną dietetykę. Nie, on chciał jedynie uprzyjemnić przełknięcie alkoholu, choć wielu z gości tego nie rozumiało i piło bez żadnej zagryzki. Te wystawione na ladzie pod szklanymi pokrywami i zawsze nieświeże frykasy kojarzyły się Popielskiemu z dziewczynami stojącymi na Mostkach. Prostytutki tamtejsze też rzadko były zamawiane i nie były już pierwszej świeżości.

Nalał sobie stopkę wódki i przełknął ją, zagryzając ogórkiem. Po chwili w jego zębach zachrzęściła cienka panierka kotleta. Uwielbiał jedzenie w podłych knajpach, choć czasami groziło ono rozstrojem żołądka. Długo nie przełykał kęsów, by czuć smak mięsa. Wypił kolejny kieliszek i rozejrzał się po sali. Panował hałas, choć bardziej przytłumiony niż ten, który ucichł wraz z nadejściem komisarza. Złodzieje i bandyci nie mogą teraz poruszać swych codziennych tematów, pomyślał z rozbawieniem. Odgryzł pół kotleta i pochłonął go tym razem łapczywie.

Otarł usta serwetką. Wyjął papierośnicę i zapalił „Egipskiego”. Nie częstował swoich towarzyszy przy stoliku. Wiedział, jak by zareagowali.

– No to powiem ci, Dziąsło, z czym do ciebie przychodzę. Gadaj, co wiesz o napadzie na tę starą Żydówkę na Gęsiej. – Spojrzał przenikliwie na mężczyznę siedzącego vis-a-vis. – To nie była normalna robota kieszonkowca. Ktoś ją obrabował i pobił.

– Nic o tym nie wiem. Ale wiem co inszegu…

– Niby co?

– To będzi dla pana kumisarza smutny. – Dziąsło zapalił swoją machorkę. – Chodzi o córuniu pana kumisarza. Una wpadła w zatylipany tuwarzystwu.

U Edwarda Popielskiego, kiedy słyszał, iż ktoś ma zamiar powiedzieć coś niedobrego o siedemnastoletniej Ricie, uruchamiał się osobliwy mechanizm obronny. Natychmiast przed jego oczami pojawiała się scena z połowy lat dwudziestych. Spokojny wieczór, miasto wyciszone grubą warstwą śniegu, wieczorna msza w kościele Św. Marii Magdaleny przy bibliotece Baworowskich. On sam stoi w tłoku wraz z trzyletnią Ritą. Cieszy się, że dziecko jest wyjątkowo spokojne, że nie biega po całym kościele i nie krzyczy, narażając jego samego na nieprzyjemne spojrzenia jakichś dam starych jak grzech śmiertelny – jak to powiedział Bolesław Prus. Już nie ma za złe małej tego, że nie śpiewa łacińskich odpowiedzi mszalnych, których ją niedawno uczył, że nie śpiewa kolęd, o co wraz z Leokadią usilnie zabiegali podczas ostatniej kolacji wigilijnej. Jest szczęśliwy mimo dotkliwego kaca po zabawie sylwestrowej, bo Rita stoi grzecznie i nawet nie domaga się dla siebie miejsca w ławce. I wtedy rozlega się kolęda Cicha noc, którą zawsze śpiewał Ricie przed snem, i to przez cały rok, niezależnie od tego, czy to był Wielki Post, Adwent lub Wielkanoc. Była to ulubiona piosenka małej. Kiedy teraz organista wyciąga piękne „nad Dziecio-ątka sne-em”, Popielski czuje, jak dziewczynka przytula się do niego. Po chwili jest już na jego rękach i przyciska do jego świeżo ogolonej twarzy swój rozpalony policzek. Nie śpiewa, nie dokazuje i całuje ojca w policzek mokry od łez.

Kiedy Popielskiego nachodziło to wspomnienie, był gotów wybaczyć córce wszystko, nawet to, że będzie miała pięć dwój na semestr, a w dodatku jedną z nich z łaciny, otrzymaną na własne życzenie od nauczyciela o gołębim sercu, dobrego znajomego jej ojca. Ta dawna chwila, jedna z najpiękniejszych w jego życiu, pozwalała mu przyjąć postawę obronną – kiedy spodziewał się jakiegoś ataku na Ritę, przypominał sobie tę scenę. Była dla niego tarczą. Dotychczas jednak pretensje nadchodziły ze strony nauczycieli, korepetytorów, gimnazjalnego katechety, ewentualnie ze strony sprzedawczyni z pobliskiego sklepu kolonialnego, której Rita po grubiańsku coś odpowiedziała. I wtedy ten obraz sprzed lat miał swoją moc. Wytłumiał ataki, filtrował skargi, wygaszał wszelkie domysły. Teraz ten obraz też nadszedł, ale był zamazany, wykoślawiony, zamglony, słabo widoczny. Mała Rita w tym nowym wspomnieniu nie całowała ojca. Zbliżyła się do jego twarzy, aby go mocno ugryźć. To, co usłyszał, to nie była zwykła skarga, których w ciągu ostatnich kilku lat było wiele. To oskarżenie wyszło z ust Felka Dziąsło, groźnego bandyty, który był podejrzany o utopienie swego nieślubnego dziecka w kloace.

Popielski poczuł strumyki potu na śliskiej skórze głowy i spojrzał na mężczyzn wokół stołu. Uśmiechali się złośliwie. Oni wiedzieli, co Dziąsło miał mu do powiedzenia. Z satysfakcją obserwowali, jak Łysy wyciera serwetką głowę i jak robi się purpurowy.

– No to opowiadaj, Dziąsło. – Popielski odsunął od siebie talerz z nadgryzionym kotletem. – Wszystko po kolei.

– Opowiem jak na spowiedzi. – Dziąsło spojrzał na Wa-lerka i Alfonka, a ci skinęli głowami. – To było w czwartek. Fest my pupili za dnia, a wieczorem kac nadszyd. Z kacem trza walczyć tym samym, co? Klin klinym. – Roześmiał się do wtóru swoich kolegów. – Fajnu. Nu tu hulamy do Wacki na Zamarstynowsku, bo ona daji na borg. A tam hara si leji. Siedzą trzej atleci z cyrku, no z tego, co dawał pokaz na święta, a z nimi dwie binie, o przepraszam, dwie panny. Umalowany, wysztafirowany. A za parawanem śmiechi, piski, krzyki… Nu powidz, Alfonek, dobrzy bałakam?

– Atleta szpuntował tam dziuni, że fest – mruknął Alfonek.

– Jedna z tych panien – powiedział wolno Dziąsło -rychtyg przy stoli, nie za parawanym, to była rodzona córunia pana kumisarza.

Zapadło milczenie. Bandyci patrzyli na Popielskiego z uśmiechem. Wydawało mu się, że wszyscy dokoła podnoszą w górę kieliszki i piją za zdrowie zdegenerowanej siedemnastoletniej Rity Popielskiej. Nalał sobie trzeci kieliszek, opróżniając butelkę. Wypijał go drobnymi łykami. Chciał, by go wódka parzyła, żeby ten surowy smak, który drapał po gardle, był namiastką kary za wszystkie winy, które popełnił jako ojciec. Zapalił kolejnego papierosa, choć poprzedni był dopalony tylko do połowy. Tytoń stał się kwaśny jak ocet. I Popielski wtedy poczuł smród odchodów. Odsunął się od stołu, uniósł świeczkę i spojrzał na podeszwę. Za obcasem tkwiła śmierdząca gruda. Nie wytarł dobrze podeszwy. To było gówno. Odstawił starannie na wpół wypity kieliszek, a potem wytarł serwetką mokre kółka na blacie. A potem zadał cios przez stół.

Usłyszał lekki trzask i ujrzał krew, buchającą z nosa na stół i na talerz z resztkami kotleta. Alfonek i Walerko odskoczyli od stołu i sięgnęli do kieszeni. Popielski nawet na nich nie spojrzał. Chwycił Felka Dziąsło za włosy, przycisnął jego twarz do blatu i oparł się całym ciężarem na jego głowie. Jeśli wcześniej nie uszkodził mu nosa, to zrobił to niewątpliwie teraz. Felek nie wydał z siebie jęku. Leżał cicho na stole, a wokół jego twarzy rozlewała się wolno krew. Poczuł nad uchem alkoholowy oddech komisarza.

– A teraz odszczekaj to, co powiedziałeś – wysyczał Popielski. – Powiedz, że to nieprawda. Że nie było tam mojej córki z tymi cyrkowcami. Powiedz to całym zdaniem.

Komisarz – mimo gwałtownych ruchów – myśli miał już jasne. Potrafił przewidzieć ciąg dalszy. Wiedział, że niczego nie usłyszy od Felka. Nie wziął bowiem jednego pod uwagę. Że Felek Dziąsło, jako charakterny baciar, nigdy nie zaprzeczy temu, co powiedział przy kompanach. Popielski mógł w blacie stołu odcisnąć pośmiertną maskę jego twarzy, a nie usłyszałby odwołania wcześniej wypowiedzianych słów. To była sprawa honoru. Z kolei on sam nie mógł teraz wyjść, bo straciłby u tych ludzi jakikolwiek respekt. To też była sprawa honoru.

Chwycił Felka za kołnierz i pociągnął za sobą do wyjścia. Ten bez oporów wspinał się po schodach. Popielski trzymał go daleko od siebie, aby krwią nie pobrudzić sobie garnituru. Odprowadzały go nienawistne spojrzenia. Nie dziwił im się. Ci wszyscy bandyci zostali dziś przez niego upokorzeni, bo nie mogli pomóc kompanowi, zaatakowanemu brutalnie przez nietykalnego Łysego.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю