355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Marek Krajewski » Głowa Minotaura » Текст книги (страница 13)
Głowa Minotaura
  • Текст добавлен: 7 октября 2016, 14:36

Текст книги "Głowa Minotaura"


Автор книги: Marek Krajewski



сообщить о нарушении

Текущая страница: 13 (всего у книги 17 страниц)

– Cloactus – westchnął Steinhaus, patrząc na Chwistka.

Popielski wyszedł wraz Auerbachem na korytarz, a potem przestał nad sobą panować. Chwycił matematyka za wątłe bicepsy i przycisnął do ściany.

– Miał tutaj kiedyś odczyt jakiś amator, potwornie brzydki. Pan go zna, bo pomylił z panem kapelusz! Proszę mi o nim wszystko powiedzieć!

– Tak, wiem, o kogo chodzi – odpowiedział spokojnie Auerbach. – Ale najpierw niechże mnie pan puści. To logik i matematyk, właściwie samouk, studiów nie skończył, nie wiem, skąd pochodzi i czy w ogóle studiował – kontynuował, gdy Popielski zwolnił chwyt. – Nazywa się Zdzisław Potok. Był jeden jedyny raz w „Szkockiej”. Byłem tam wtedy tylko ja i Staszek Ulam, który kilka dni temu wyjechał do Ameryki. Potok chwilę rozmawiał z nami, miał nawet jakiś ciekawy pomysł w zakresie twierdzenia Dirichleta, a potem poszedł. Pomylił kapelusze. Szelma wziął mój nowy, a swój stary zostawił. Potem zniknął. No to nosiłem jego stary kapelusz. Wolałem taki niż żaden. Mniej więcej po roku przyszedł do mnie na uniwersytet, oddał mi kapelusz z przeprosinami i zapytał, czy może mieć u nas referat z logiki. Akurat wypadł z planu wykład gościa zagranicznego, profesora Lebesgue'a, i mieliśmy dziurę. Wypytałem go dokładnie o treść tego wykładu. Wydał mi się sensowny i koherentny. Zgodziłem się. I wygłosił ten referat przed prawie pustą salą. Pamiętam, był tylko Ulam, ja i ktoś jeszcze. Oberwało mi się potem od mojego szefa, że dopuszczam amatorów i nie ma frekwencji. To wszystko, co o nim wiem. Ach, wiem też, gdzie mieszka, bo tam mu odesłałem jego stary kapelusz. Żulińskiego 10, mieszkania 12.

– Był brzydki?

– Chyba tak, bo przestraszył nawet jedną studentkę, która wtedy u mnie zdawała kolokwium.

– Czemu pan docent odesłał mu kapelusz, a nie oddał go od razu, gdy przyszedł zwrócić pański?

– Akurat było lato i nie miałem go ze sobą.

– Mam jeszcze ostatnie pytanie. – Popielski czuł, jak w jego organizmie coś się odrywa i staje się coraz lżejszy, jak po wyczerpującej diecie. – Dlaczego nie powiedział mi pan o tym brzydkim człowieku, kiedy o to pana pytałem w „Szkockiej”?

– Bo nie pytał pan o kapelusz, tylko o jakieś odrażające monstrum – uśmiechnął się Auerbach. – Wyraz „kapelusz” jest definiowalny, a „odrażające monstrum” już nie. Do widzenia, panie komisarzu. Idę zadać to moje pytanie.

Podał rękę Popielskiemu i odwrócił się do drzwi. Kiedy naciskał klamkę, poczuł dłoń komisarza na swoim ramieniu.

– Teraz już naprawdę ostatnie pytanie. – Twarz Popielskiego była tak rozradowana, jak twarze studentów Auerbacha, kiedy zdali u niego trudny egzamin. – Co to za anegdota o zamianie kapeluszy, której pan docent jest bohaterem?

– Ach to. – Auerbach zdjął rękę z klamki. – Ten stary kapelusz Potoka nosiłem prawie rok i wcale go nie czyściłem. Któryś z kolegów zapytał, dlaczego go nie czyszczę. „A co będę czyścił złodziejowi”, odpowiedziałem.

Katowice, sobota 13 marca 1937 roku,

godzina szósta rano

Mock wklepał w świeżo ogolone policzki wodę kolońską, wylał kilka jej kropel na dłonie i przygładził włosy. Strzelił szelkami o brzuch i cicho pogwizdując, wyszedł z łazienki. Mimo wczesnej pory czuł się wyspany i odprężony. Włożył koszulę, zapiął bursztynowe spinki i zawiązał krawat przed lustrem. Usiadł przy stole w saloniku i wyjął notes. Na pierwszej stronie było napisane starannym kobiecym pismem: Ernestyna Nierobisch, ul. Żogały 4m. 1. Następną kartkę Mock wyrwał z notesu. Mrużąc oczy przed dymem z papierosa, napisał na niej:

Nie budziłem Cię, bo tak pięknie spałaś… Czuj się jak u siebie w domu. Zaufanie za zaufanie.

Podszedł do łóżka i położył kartkę na poduszce, na której był jeszcze ciepły odcisk jego głowy. Blondynka, którą poznał dzień wcześniej, zamruczała coś cicho przez sen. Mock chciał ją pogłaskać po lekko wilgotnym czole, ale porzucił tę myśl w obawie, że obudzi dziewczynę.

Zgasił lampkę nocną, zamknął cicho drzwi, wyszedł na korytarz i nacisnął guzik windy. Windziarz, znający jego hojność, przywitał go wylewnie i uniżenie.

– Masz tutaj dwa złote. – Mock wręczył mu monetę. – Nakup czerwonych róż za złotówkę, a złotówka będzie dla ciebie za fatygę.

– A co mam zrobić z tymi kwiatami, szanowny panie?

– Zanieś je do mojego pokoju i połóż koło łóżka. – Pogroził mu palcem. – Ale tak, żeby nie obudzić tej pani, która tam jeszcze śpi!

Katowice, sobota 13 marca 1937 roku,

wpół do siódmej rano

Mock pojechał pod adres zapisany przez dziewczynę, z którą spędził noc. Ulica Żogały leżała w tej samej dzielnicy Bogucice, w której mieszkał Borecki. Otworzyła mu niechlujna, tęga kobieta koło sześćdziesiątki. Ubrana była w różowy szlafrok, a jej wydatny brzuch owijał brudny, aksamitny, żółty pasek. Nad jej czołem prawie pod kątem prostym sterczały długie włosy. Wyglądało to tak, jakby je ktoś zgarnął z karku i przerzucił nad głową. W zmarszczkach wokół oczu miała ślady czarnego tuszu.

– Czygo? – warknęła.

Mock wyjął z kieszeni banknot dwustuzłotowy i pokazał go kobiecie.

– Mam ważną życiową sprawę do pani. – Zamachał banknotem przed jej oczami. – Jestem zamożnym przemysłowcem. Przyjechałem z Niemiec i szukam ładnej dziewczyny na kilka dni!

– Ni rozumia! – wrzasnęła. – Tu już ni Nimcy! Po naszymu godoć!

Zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Mock westchnął i wyszedł na ciemną jeszcze ulicę. Ruszył wolnym krokiem i nagle obrócił się na pięcie. W mieszkaniu Ernestyny Nierobisch poruszyła się firanka. Wrócił na główną ulicę i gwizdnął na przejeżdżającą dorożkę. Wsiadł do budy i kazał fiakrowi jechać ulicą Żogały, a potem zawrócić. Ten zrobił, jak mu polecono. Kiedy zbliżali się do bramy, w której mieszkała Nierobisch, Mock nakazał mu zatrzymać się i czekać. Dorożkarz upewnił się, że jego klient wie, że za czekanie się płaci, i zadrzemał na koźle.

Mock zapalił papierosa i postawił kołnierz paltota. Gdzieś prysł jego dobry humor. Komisarz liczył się wprawdzie z takim przyjęciem u spędzającej płody, ale w swym porannym zadowoleniu nie obmyślił skutecznej strategii i postanowił ewentualnie działać ad hoc. A teraz nie wiedział, co ma robić. Był zły na swoją nonszalancję. Żadna kobieta spędzająca płody i stręcząca swe klientki nie jest łatwowierna. Nie da się nabrać na jakąś niepewną rekomendację ani wysoki nominał. Zbyt wiele ryzykuje, zdradzając swój proceder. Mock wiedział o tym doskonale. Wiedział też, że – z braku innych możliwości – musi chodzić po tajnych spędzarniach płodu, przestraszyć tę właściwą szwarcmamę i zmusić ją do zdradzenia ewentualnego klienta Marii Szynok. Nie chciał bowiem dopuścić myśli o porażce. Wielkie zadowolenie z dotarcia do pierwszej stręczycielki przyćmiło jego zwykły sceptycyzm. I dopiero wówczas zrozumiał, iż nie ma żadnego narzędzia, którym by zmusił ją do wyjawienia nazwiska klienta Szynok. W Katowicach Mock nie miał do dyspozycji imadła. Ale cóż mam lepszego do roboty, myślał z goryczą, wracać do Breslau i stanąć przed rozgniewanymi obliczami moich zwierzchników? Czy jechać do Lwowa, by tropić jakiegoś rzekomego matematyka? To już lepiej siedzieć w tej dryndzie i patrzeć, czy ta stara czarownica dokądś wyjdzie. A potem przeszukać jej mieszkanie…

Fiakier zachrapał. Na Żogały ziało pustką. Była to martwa poranna godzina, kiedy mężczyźni już dawno wyszli do pracy na kopalnie, a ich żony nie budziły jeszcze dzieci do szkoły. Mock poczuł zmęczenie w kościach, które świadczyło o jego sporej aktywności fizycznej ostatniej nocy. Poprawił kołnierz. Nawet nie zauważył, kiedy z rąk wyślizgnął mu się papieros, a ciężkie powieki się zamknęły.

– Hej, mój panie! – Fiakier potrząsał Mockiem. – To jedziemy czy nie jedziemy? Tu nie hotel, tu się nie śpi!

– Wyszła z tej bramy gruba i brzydka kobieta? – Mock przetarł oczy i poczuł złość na samego siebie.

– A wyszła, wyszła! – Dorożkarz patrzył na niego zdziwiony. – Dobre dziesięć minut temu.

Mock wcisnął mu do ręki jakąś monetę i przebiegł przez zabłocony trotuar. Stanął pod drzwiami Nierobisch i nasłuchiwał. Mijały minuty. Na pierwszym piętrze rozległy się gniewne kobiece okrzyki i piskliwe prośby dziecka. Mock z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyjął wytrych i przekręcał go w zamku pod różnym kątem. Mijały minuty. Babsko mogło zaraz wrócić, jeśli na przykład poszło do sklepu. Mimo zimna pod melonikiem Mocka pojawiła się wilgoć. W domu robiło się coraz hałaśliwiej. Trzaskały talerze, dzieci się przekomarzały. Stalowa pętelka wytrycha o coś zahaczyła. Mock usłyszał szczęk zamka. Gdzieś na górze drzwi się otworzyły i zbiegające dzieci zatupały głośno na schodach.

Z korytarza wchodziło się bezpośrednio do kuchni, tak jak to było w mieszkaniu Boreckiego. Mock ostrożnie przesuwał się między różnymi przedmiotami, które leżały na podłodze. W mieszkaniu panował smród i nieopisany bałagan. Na podłodze pod piecem walały się szczapy drzewa i węgiel. Na piecu stał garnek. Mock podniósł pokrywkę i powąchał. Mimo że jeszcze nie jadł, za nic nie skosztowałby zupy z tego garnka. Nie dość, że przenikliwie śmierdziała rozmoczonym czosnkiem, to samo naczynie wyglądało, jakby przechowywano w nim pomyje. Na jego błyszczących od tłuszczu ścianach zastygły ohydne jęzory jakiejś gęstej cieczy. Woń ścierki rzuconej na piec przypominała Mockowi czasy Wielkiej Wojny, kiedy w okopach pod Dyneburgiem zamiast skarpet nosił onuce. Na podłodze stała miednica z brudną wodą. Mock, mijając ją, oparł się o stół i poczuł, że jego dłoń przykleja się do ceraty. Był. wściekły.

– Kiedy już mam tyle szczęścia – powiedział do siebie ze złością – że w ogóle się tutaj dostałem, to… kurwa, co za jaskinia! Wszyscy ludzie Holewy razem wzięci nie byliby w stanie jej zrewidować!

Sapiąc ze złości, szuka! wzrokiem szafki, jakiejś skrytki, sam nie wiedząc, co miałby w niej znaleźć. Minął łóżko, na którym leżała nieobleczona w poszwę, czerwona pierzyna. Nacisnął klamkę drzwi prowadzących do pokoju.

W pomieszczeniu, którego okna wychodziły na ceglaną ścianę małego podwórka, Ernestyna Nierobisch dokonywała prawdopodobnie zabiegów. Na jego środku stała jednoosobowa kozetka, spod której wystawała szufelka na śmieci. Mock wyjął z kieszeni płachtę „Kattowitzer Zeitung” i położył ją na poplamionym dywaniku, na którym snuły się pasma waty. Podniósł brzeg kapy okrywającej kozetkę i ujrzał małą, poobijaną miednicę w kształcie nerki. Jej ścianki pokryte były rdzawą, zaschniętą cieczą. Wstał gwałtownie, zatkał nos i przez chwilę szybko oddychał.

I wtedy zdało mu się, że przeżywa deja vu. Naprzeciwko niego, w kredensie za szklaną szybą, stał segregator. Był czarny, a jego rogi ozdabiały fantazyjne, złocone okucia. Mock podbiegł do kredensu i go wyjął. Znajdowały się w nim grube kartonowe kartki, do których były przyklejone

pocztówki z egzotycznymi widokami. Jedna z nich, z napisem „Pozdrowienia z Breslau”, przedstawiała doskonale znany Mockowi ogród zoologiczny. Zadrżał z podniecenia i spojrzał na grzbiet segregatora. Zza przymocowanej tam gumki zniknęła kartka informująca o zawartości, lecz na miękkim grzbiecie pozostały wyżłobienia po napisie, który najprawdopodobniej widniał na tej kartce. – Pa-no-wie – wysylabizował Mock.

Ten polski wyraz był jednym z nielicznych dobrze mu znanych. Widniał on wszędzie tam, gdzie płeć jest istotną informacją. Na przykład nad wejściem do każdej męskiej toalety. Albo na segregatorach w biurze matrymonialnym zamordowanej Klementyny Nowoziemskiej.

Lwów, sobota 13 marca 1937 roku,

trzy kwadranse na piątą po południu

Popielski znał dobrze okolice ulicy Żulińskiego. Bywał tu niegdyś dość często – w knajpie weteranów na ulicy Ochronek, gdzie pracowały prostytutki tak stare, że lwowska ulica śpiewała o nich:

Jakaś menda

po sali się szwenda

i nadaji się tylko

do Babiczka na szmelc.


Popielski miał w pamięci tę piosenkę i nie było dla niego tajemnicą – tak jak dla żadnego lwowiaka – że Babiczek sprzedawał koninę i najgorsze wędliny, a zatem porównanie kogokolwiek do wyrobów tegoż masarza było obelgą. Choć piosenka huczała mu jeszcze, kiedy znalazł się na Łyczakowie, myślał tylko o swojej akcji, która miała zwieńczyć trudne i czasochłonne śledztwo.

Krótka ulica Żulińskiego leżała na obrzeżach Łyczakowa i zaczynała się na Łyczakowskiej, sto metrów od kościoła klarysek. Wrotami do niej były dwie narożne knajpy – Einsteina i Krebsa – a ulica kończyła się na Piekarskiej. Była zabudowana dwu– oraz trzypiętrowymi domami i pozbawiona prawie zupełnie drzew. Dwupiętrowa kamienica opatrzona numerami 10 i 10a zajmowała jej środek. Była mocno zaniedbana. Tu i ówdzie odpadał tynk, a właściciel budynku mocno chyba oszczędzał na stróżu, ponieważ przed bramą leżały różne odpadki kuchenne, które zostały wyrzucone z okna przez jakąś beztroską gospodynię lub złośliwe dziecko. Popielski ze wstrętem rozsunął czubkiem trzewika ziemniaczane obierki i ogryzki jabłek i wszedł do bramy. W ślad za nim poszli Stefan Cygan i Herman Kacnelson. Popielski wskazał temu drugiemu wejście na podwórze, skąd dochodził dudniący dźwięk trzepania dywanu, a sam skinął na Cygana i ruszyli po schodach. Mijali drzwi, zza których dochodziły odgłosy i zapachy domowej sobotniej krzątaniny: stukot garnków, chlupot wody spływającej ze ścierek do wiader, przenikliwa woń terpentynowej pasty do podłóg. Gdzieniegdzie dochodził do tego płacz dziecka lub rozeźlony głos, wzmocniony alkoholem.

Weszli na drugie piętro. Nie było tu drzwi z numerem 12. Popielski nie wydawał się jednak zaniepokojony. Ufał, że matematyk nie pomylił numeru. To mieszkanie musiało mieć wejście od podwórka. Popielski spojrzał przez okno. Kacnelson, stojący obok trzepaka, zauważył swojego szefa i uniósł palec w stronę poddasza. Po chwili znaleźli się w miejscu wskazanym przez Kacnelsona – na najwyższej podwórkowej galerii. Drzwi z numerem 12 były wypaczone i w kilku miejscach między nimi a framugą widać było spore szpary. Popielski zastukał niezbyt mocno. Cisza. Powtórzył. Z wnętrza nie dochodził najmniejszy nawet odgłos. Popielski położył dłoń na klamce i nacisnął. Drzwi były zamknięte. Spojrzał przez jedną ze szpar. Ciemność.

– Idź, Stefciu, popytaj sąsiadów – szepnął do Cygana, do którego z racji młodego wieku czasami zwracał się na ty. – Może któryś z nich ma klucze. Tak często bywa, kiedy brak stróża w kamienicy. Udawaj brata Potoka. On nie może się dowiedzieć, że pytała o niego policja.

– Tak jest, panie komisarzu. – Cygan odwrócił się i ruszył w stronę sąsiednich drzwi.

Popielski wszedł na boczną półokrągłą klatkę schodową i obserwował całą scenę. Zdawał sobie sprawę, że Cygan ze swoją aparycją amanta filmowego jest niezbyt wiarygodny jako brat Potoka, którego uderzające podobieństwo do małpy było powszechnie znane. Jeszcze bardziej niewiarygodny w tej roli byłby jednak sam Popielski ze swoim wyglądem dandysa czy Kacnelson, z semickim pochodzeniem wypisanym na twarzy.

Drzwi otworzyły się i stanął w nich niski mężczyzna w kurtce, którego braki w uzębieniu Popielski widział aż z tej odległości.

– Dzień dobry. – Cygan uchylił kapelusza.

– A dobry, dobry – odpowiedział mężczyzna i przyglądał się nieufnie nieznajomemu.

– Najmocniej pana przepraszam, nazywam się Kazimierz Potok i jestem bratem Zdzicha Potoka, pańskiego sąsiada. Nie ma go teraz w domu, a ja przyjechałem z daleka. Nie wie pan, gdzie on może być?

– Nie mówił, że ma brata. – Zza ramienia sąsiada wychyliła się jakaś zaniedbana kobieta.

– On w ogóle wiele nie mówi – roześmiał się Cygan.

– Co recht, to recht – odparł sąsiad. – Un ni bajtluji za bardzu. Nu ali nie ma gu, un wyjechał dzisiaj, nie gadał, gdzie… Wróci w przyszłu niedzieli.

– Wiedziałem, że ma dzisiaj wyjechać, ale nie wiedziałem, o której… No i nie zdążyłem – zafrasował się Cygan. – No nic… W przyszłą niedzielę, powiada pan… Niedobrze… Myślałem, że z nim posiedzę do odjazdu mojego pociągu do Przemyśla. Bo ja mam pociąg dopiero za dwie godziny…

– No to siadaj pan u mni. – Mężczyzna otworzył szeroko drzwi. – Wieli nie mam, ali dla brata pana Zdzisława herbata i sumyr z cybulu zawszy si znajdzi.

– Nie chciałbym panu robić kłopotu… Może pan wie, kto ma klucze do jego mieszkania… U niego przeczekam te dwie godzinki…

– Ta oj, ja durnowaty. – Sąsiad uderzył się w czoło. -Ta ja mam kluczy! Chodź pan, otworzym!

Sąsiad wrócił z kluczami i otworzył drzwi mieszkania Potoka. Wszedł tam razem z Cyganem. Popielski słyszał, jak gościnny sąsiad pełni honory domu i każe Cyganowi „rozpłaszczyć się, szapoklak wieszać” i „siadać przy stoli”. Za chwilę wrócił do swojego mieszkania. Kiedy zamykał drzwi, jego żona stwierdziła:

– Ten gościuniu za ładny jak na brata pana Zdzisława.

– Mozy przyrodni – usłyszał Popielski i drzwi się zamknęły.

Zapadła cisza. Po minucie Popielski był w mieszkaniu Potoka. Było to zwykłe kawalerskie mieszkanie z ciemną kuchnią, oddzieloną od przedpokoju cienką ceratową kotarą, wiszącą na drucie. W pokoju znajdowało się żelazne łóżko, stół, dwa krzesła i niewielka szafa. Wszystkie te przedmioty zawalone były kartkami, pokrytymi niedbałym pismem. Gdzieniegdzie atrament się rozlewał na kiepskim papierze i zapisy stały się zupełnie nieczytelne. Jedno było pewne – kartki pokrywały matematyczne i logiczne zapisy lub działania.

Pominąwszy ten naukowy nieład, mieszkanie sprawiało wrażenie schludnego i wysprzątanego. W kuchni oprócz żeliwnego zlewu, maszynki spirytusowej, małego blatu, umocowanego przy ścianie, szafki na naczynia i produkty oraz wiadra na śmieci niczego więcej nie było. Popielski sprawdził tę szafkę i ujrzał w niej kilka okruchów chleba i słoik z resztką smalcu. Wszedł do pokoju i otworzył szafę na ubrania. Znalazł w niej kilka brudnych koszul i odpinanych kołnierzyków. Najwidoczniej Potok miał tylko jeden garnitur i jeden płaszcz, i właśnie w tym ubraniu wyjechał. Na dnie szafy leżała gruba kartonowa teczka. Popielski odwiązał tasiemki i wyjął z niej plik około stu kartek pokrytych pismem maszynowym. Była to praca logiczna pisana po francusku. Popielski ze zdziwieniem zauważył, że jest w niej wiele starogreckich cytatów. Intensywnie myślał, a na jego skroni pulsowała żyła. Praca jest pisana po francusku, po francusku. Przerzucił kilka kartek. Ani znaki akcentuacyjne, ani inne francuskie diakryty i abrewiatury nigdzie nie były dopisane ręcznie.

– Kolego. – Wręczył teczkę Cyganowi. – Proszę to wysłać do Wrocławia, aby sprawdzili, czy ta praca była pisana na tej samej maszynie, którą znaleziono przy zamordowanej w Nowy Rok. Za godzinę proszę do mnie zadzwonić do domu, to podam panu dokładny adres.

– Tak jest. – Cygan w roztargnieniu przeglądał pościel Potoka. – Oj nieładnie, nieładnie – uśmiechnął się młody policjant, sięgając pod poduszkę. – Trzymamy tu chyba jakieś grube nieprzyzwoitości…

Cygan wyrzucił spod poduszki kilka zwiniętych fotografii. Nie spełniły się jego przypuszczenia. Nie były to pocztówki pornograficzne. Gra cieni i jakieś akcesoria typu wachlarz, szpada i sombrero świadczyły o tym, iż zdjęcia zrobiono w specjalistycznym atelier. Widniała na nich twarz – jedna i ta sama – fotografowana z profilu i en face. Z wyszczerzonymi zębami, z buzią w ciup oraz z rozchylonymi wargami.

– Panie komisarzu – Cygan już się nie śmiał – rzeczywiście nie jest on za ładny.

Lwów, sobota 20 marca 1937 roku,

godzina dziewiąta rano

Kiedy Rita weszła do bramy, znalazła się na granicy światła i cienia. Granica ta – wyjątkowo, nienaturalnie ostra – cięła jej twarz wzdłuż nosa. Światło padało ze świetlika, który wycięty w dachu, wznosił się nad stromą spiralą schodów. Stała tak, wyprostowana i nieruchoma, między białym i jaskrawym światłem poranka a gęstym i wilgotnym światłem mroku. Nagle jej twarz przesunęła się o centymetr do przodu, mięśnie lekko zwiotczały, broda opadła, a powieki zaczęły się zamykać. Wyglądała, jakby dopadł ją nagle sen. Spod jednej powieki zaczął wypełzać i rozchodzić się po całym policzku rozdwojony język krwi. Pływała w niej żółć i resztki ścian oczu. Jej ciało runęło na deski podłogi, lecz głowa została na swoim miejscu, jedynie zakołysała się nieznacznie. Wisiała w powietrzu, a jakaś dłoń trzymała w zaciśniętej pięści oba warkocze Rity.

Z ust Popielskiego wydarł się dźwięk, który przypominał jednocześnie łkanie, kaszel i bulgot wymiotów. Komisarz usiadł na łóżku i położył dłoń na piersi pod jedwabną piżamą. Czuł, jak pod skórą bije mu serce. Spojrzał na swoją sypialnię, jakby ją widział po raz pierwszy w życiu. Minęła chwila, zanim przeniósł się w końcu z ciemnej bramy, w której Ricie odrąbano głowę, do swojego mieszkania przy Ogrodzie Jezuickim. Mimo zasuniętych ciężkich kotar w pokoju było jasnoszaro. Na zewnątrz musiało świecić jaskrawe słońce, które cieszyło wszystkich spragnionych wiosny, a u niego jątrzyło jakieś epileptyczne nerwy w mózgu. Spojrzał na zegarek. Była dopiero dziewiąta.

– Dlaczegom się obudził? – zapytał sam siebie.

Jego organizm, przyzwyczajony od wielu lat do rygorystycznie przestrzeganych pór spoczynku, prawie nigdy nie buntował się bezsennością ani gwałtownymi przebudzeniami. Zawsze o piątej rano Popielski zapadał w kamienną niepamięć, a w samo południe podnosił swą głowę, obolałą od snu i tytoniowego zaduchu w sypialni. Niekiedy cierpiał na ból z powodu koszmarów nocnych, a raczej porannych. Zmory te przewalały się przez uśpiony umysł Popielskiego, nie czyniąc mu żadnej krzywdy, a pierwszy papieros rozpraszał skutecznie ich wspomnienie. Kilka razy w życiu zdarzyło mu się jednak, że budził się natychmiast pod ich wpływem. I tych kilka wypadków gwałtownych przebudzeń nauczyło go traktować nocne koszmary jak ostrzeżenia. Tak było podczas zesłania w Rosji, kiedy banda muzyków – pijanych, brodatych i oszalałych od wypitego spirytusu – wtargnęła do zajazdu, w którym odpoczywał po karcianej nocy, i rudymi od krwi siekierami zaczęła w czaszkach śpiących carskich oficerów wycinać osobliwe kliny. Tak było w czasach wiedeńskich, kiedy obłąkany szachista, który przegrał z nim partię o swoją kochankę, wdarł się do jego nędznego studenckiego pokoiku, unosząc w gołych dłoniach taflę szyby jak wojenny topór. Tak też było, gdy miał lat dziesięć i spał smacznie w domu swojej ciotki, gdzie zjawił się posłaniec z wieścią o jego ojcu, którego tatarscy bandyci zatłukli cepami pod Kijowem, i matce, która powiesiła się nazajutrz na kijowskim dworcu.

Takie sny były zawsze ostrzeżeniami albo zwiastunami nadchodzącego zła. Najczęściej występowały w nich jakieś zwierzęce stwory, które wychodziły z kątów pokoju i kręcąc długimi pyskami siadały mu na piersi. Tym razem, co jeszcze nigdy się nie zdarzyło, przyśniła mu się osoba, którą znał: w koszmarze pojawiła się Rita. Sklejone włosy, głowa oddzielona od tułowia, wyłupane oko.

Zerwał się z łóżka i zaczął się ubierać. Wzgardził ubraniem, które przygotował sobie – jak zawsze przed snem – na stojaku. Nie spojrzał nawet na koszulę i marynarkę od garnituru, do których był dobrany odpowiedni krawat. Aby zaoszczędzić czasu, jaki by zużył na wiązanie krawata i mocowanie się ze spinkami do mankietów, narzucił wprost na piżamę bluzę od swojego galowego munduru i zapiął ją pod szyję. Z butami w ręku, z płaszczem przewieszonym przez ramię i w przeciwsłonecznych okularach wyskoczył z mieszkania. Zapomniał tylko kapelusza.

Słysząc jeszcze biadolenie służącej i okrzyki zdziwienia, wydawane przez Leokadię, wskoczył do chevroleta, który stał pod domem. Ruszył szybko ulicą Kraszewskiego, potem skręcił w prawo, w Słowackiego. Błyskawicznie minął gmach Poczty Głównej i Ossolineum, po czym skręcił w Chorążczyzny. Ludzie pijący wodę ze starej studni przy placu Dąbrowskiego gapili się na auto z takim natężeniem, jakby było ono jakimś fantastycznym wehikułem. Na ulicy Sokoła Popielski zatrąbił na grupę młodzieńców, którzy tarasowali przejazd i najwyraźniej zmierzali do sali gimnastycznej. Młodzi ludzie pierzchli z głośnymi i niezbyt życzliwymi komentarzami. Skręcił w lewo, w ulicę Zimorowicza, i ujrzał przed sobą gmach Giełdy Towarowej i pomnik Ujejskiego. Akademicką przemknął błyskawicznie, wymijając furgon z węglem. Minął „Szkocką” i pomnik Fredry. Po chwili hamował przy Zielonej 8, pod gimnazjum Królowej Jadwigi.

Lwów, sobota 20 marca 1937 roku,

wpół do dziesiątej rano

Dyrektor żeńskiego gimnazjum Królowej Jadwigi, pani Ludmiła Madlerowa, nie lubiła komisarza Edwarda Po-pielskiego. Poznała go podczas kilku przykrych rozmów, jakie musiała z nim przeprowadzić na temat jego nieznośnej córki. Siedział wtedy chmurny i zamyślony, jakby nieobecny duchem, i dyrektorka czuła, jak wzrasta w nim wściekłość. Takie reakcje widziała nieraz w swojej długiej karierze pedagogicznej, ale u Popielskiego – wyczuwała to doskonale – ta wściekłość wcale nie była skierowana ku własnej córce i nie zwiastowała sprawiedliwego rozprawienia się z rozwydrzoną pannicą; nie, ta furia była skierowana ku niej samej, ku zasłużonemu pedagogowi i długoletniej nauczycielce, która swoje najlepsze lata oddała wychowaniu dziewcząt i znała ich niepokoje i tajemnice lepiej niż własne sekrety! Popielski słuchał wszystkiego w pozornym spokoju, a potem szybko wychodził z gabinetu. Przez okno widywała wtedy jego potężną sylwetkę, jego melonik i lśniąco biały szalik. Krążył wówczas jak dzikie zwierzę po niewielkim placyku przed protestanckim kościołem św. Urszuli, okolonym drzewami i wciśniętym między dwie kamienice. Otoczony obłokiem dymu, wzbudzał ekscytację u młodej nauczycielki rysunków, panny Heleny Majerówny, którą kiedyś pani dyrektor przyłapała na bacznym przyglądaniu się policjantowi.

– Jakiż to mocny mężczyzna! – powiedziała wówczas w zachwycie panna Majerówna, myśląc, że stanęła za nią jej przyjaciółka, nauczycielka gimnastyki. – Pewnie rozmyśla nad jakąś ważną sprawą kryminalną!

– Nie, pani koleżanko – odparła dyrektor, wprawiając swoją pracownicę w straszną konsternację. – On myśli o tym, by pod naszą szkołę podłożyć bombę. Najlepiej wtedy, kiedy ja w niej będę!

Popielski stał przed dyrektorką, nieogolony, w ciemnych okularach i w płaszczu zapiętym pod szyję mimo wiosennego ciepła. Pani Madlerowa przypomniała sobie niesławę, jaką się cieszył – te wszystkie plotki o jego brutalności i niezliczonych romansach. Jej nie wydawało się to osobliwie ekscytujące. Patrząc na jego zmęczoną twarz i okulary maskujące oczy, widziała w tych plotkach – o ile było w nich trochę prawdy – raczej znak życiowej nieporadności, osamotnienia…

– Dobrze, że pan przyszedł, panie komisarzu – powiedziała twardo. – Właśnie pańska córka pozwoliła sobie dzisiaj pójść na wagary! Jej wychowawca, pan profesor Paklikowski, przed chwilą mi powiedział, że widział ją na ulicy Piłsudskiego! Była z nią razem…

Popielski zachował się inaczej niż zwykle. Do tej pory zawsze wysłuchiwał do końca pedagogicznych tyrad dyrektorki. Do tej pory, wychodząc, zawsze mówił: „Do widzenia!” I nigdy nie trzaskał tak mocno drzwiami.

Lwów, sobota 20 marca 1937 roku,

trzy kwadranse na dziesiątą rano

Gdyby Rita Popielska miała szczerze powiedzieć, co sprawia jej równie wielką przyjemność jak jazda na nartach, odpowiedziałby: „wiosenne wagary”. Nigdy nie czuła się tak dobrze jak wtedy, kiedy udawało się jej ujść czujnym oczom nauczycieli, woźnego oraz innych szkolnych prześladowców. Rozpierała ją radość, kiedy wymykała się z gimnazjum i po kwadransie znikała w Parku Stryjskim, by tam w spokoju zaszyć się wśród krzewów i dzielić się sekretami z jakąś towarzyszką jej przestępstwa. Do tej pory była to Jadzia Wajchendlerówna, ale Rita zraziła się do niej mocno, kiedy spostrzegła, że w sporach z ojcem, jakie jej relacjonowała, Jadzia trzyma zawsze stronę „pana komisarza”. Od pewnego czasu powierniczką jej tajemnic i wspólniczką wagarów stała się Beata Zacharkiewicz, wysoka i niezbyt urodziwa dziewczyna, mało pochlebnie zwana „Tyką”.

Pierwszy dzień wiosny nieliczni i co odważniejsi uczniowie uczcili wagarami. Przypadał on w niedzielę. Rita uznała jednak, że ma prawo ten dzień obchodzić wcześniej, i namówiła do tegoż świętowania swoją nową przyjaciółkę. Tyka zrazu się opierała, ale natychmiast uległa, kiedy Rita obiecała jej wyjawić największy sekret swego życia.

Dziewczęta przygotowały się do wagarów starannie. Rita podkradła ojcu cztery papierosy, Tyka natomiast z butli z winem, stojącej w piwnicy, odlała niewielki słoik. Obie wzięły tego dnia do szkoły większy prowiant niż zwykle. Rita kilka dni wcześniej wystukała na maszynie fałszywy dokument, upoważniający je do przebywania tegoż dnia poza szkołą pod pretekstem organizowania wycieczki klasowej. Dokument podpisały wspólnie podrobionym podpisem swojego wychowawcy, profesora Paklikowskiego i wyposażone w to wszystko, spotkały się przed ósmą rano na Bazarze Stryjskim.

Stamtąd szybko doszły do parku. Aby uniknąć ciekawskich przy wejściu głównym, wspięły się w górę ulicy

Stryjskiej i dotarły wejściem zachodnim, koło domku ogrodnika. Zeszły w dół i pobiegły obok pomnika Kilińskiego. Potem wspięły się w górę. Za chwilę znalazły kryjówkę w krzakach. Choć pogoda była przepiękna i prawdziwie wiosenna, to jednak nikogo nie było wśród parkowych krzewów i półdzikich alejek. Obie panny, nie niepokojone przez nikogo, usiadły na zwalonym drzewie, zjadły po bułce z szynką, wypaliły po papierosie i wypiły po dużym łyku wina. Na darmo Tyka już od rana dopraszała się wyjawienia sekretu. Rita była nieustępliwa. Zdecydowanie stwierdziła, że wszystko opowie jej po drodze do pewnego tajemniczego miejsca, gdzie miała być dzisiaj o dziesiątej. Tyce aż oczy się zaokrągliły z ciekawości i postanowiła być cierpliwa.

Rita nie mogła jej zdradzić sekretu w tramwaju numer 3, którym jechały w stronę Łyczakowa, ponieważ było w nim zbyt wielu ludzi. Nie mogła go wyjawić również na Piekarskiej, ponieważ przeszkadzali jej w tym studenci pobliskiego Wydziału Lekarskiego uniwersytetu, którzy owego przepięknego dnia chyba masowo urwali się z wykładów, falowali na chodnikach i zaczepiali wszystkie panny. Dopiero kiedy weszły w ulicę Żulińskiego, zrobiło się wokół nich pusto. Słońce schowało się nieco za chmurami i tylko jego blady poblask osiadał na oknach i balkonach. Dziewczęta szły szybko, trzymały się pod ręce, rozglądały nieustannie w poszukiwaniu ewentualnych szpiegów i wymieniały szepty oraz westchnienia.

– I napisałam do niego na poste restante, wiesz?

– No i co? No i co?

– W liście tym okazałam chłodne zainteresowanie jego osobą. Napisałam wręcz: „Ma pan chyba zbyt duże wyobrażenie o swoich oczach. Może pan nimi uwodzić inne panny, ale nie mnie”.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю