Текст книги "Głowa Minotaura"
Автор книги: Marek Krajewski
Жанр:
Прочие детективы
сообщить о нарушении
Текущая страница: 12 (всего у книги 17 страниц)
Już jednak na samym początku komisarz Zygfryd Holewa wylał na Mocka wiadro wody. Policjant katowicki, który okazał się okropnym cholerykiem, wypisz, wymaluj odpowiadającym wyobrażeniom Popielskiego, powiedział dosadnie, gdzie ma pełnomocnictwa Mocka, i zakazał mu kategorycznie prowadzenia śledztwa w sprawie Marii Szynok. Zdawał sobie sprawę, że Niemiec nie będzie w stanie interweniować u polskich władz policyjnych i wznowić tego dochodzenia. Aby nie próbował jednak prowadzić go na własną rękę, dał mu pomocnika w postaci przodownika Franciszka Wybrańca, który miał natychmiast informować swojego zwierzchnika o jakiejkolwiek niesubordynacji Mocka.
Wybraniec – jako szpieg Holewy – samodzielne poczynania Mocka śledził bardzo uważne, nie przywiązywał jednak najmniejszej wagi do ich wspólnych działań, sądząc, iż Mock nie ośmieli się wraz z nim przy boku poprowadzić prywatnego śledztwa. I, kiedy przy wieczornym piwie Niemiec oznajmił mu, że nazajutrz idą do niejakiego Michała Boreckiego, który był posłańcem Nowoziemskiej, kiwnął zgodnie głową, nie pytając nawet, skąd Mock o tym wie. Ten przemilczał oczywiście, że jeszcze przed ograniczeniami nałożonymi przez Holewę przesłuchiwał Gertrudę Wozignój, u której Szynok wynajmowała łóżko, i od gospodyni dowiedział się o niejakim Michale Boreckim, narzeczonym dziewczyny. Oczywiście funkcja posłańca była wytworem fantazji Mocka.
Przesłuchanie Boreckiego było ostatnim zadaniem, jakie sobie na ów dzień wyznaczyli. Po wizycie u rewizora ksiąg handlowych firmy „Matrimonium”, pana Jana Sławińskiego, który zresztą nie miał im nic ciekawego do powiedzenia, stali pod komisariatem na Młyńskiej, skąd mieli udać się do dzielnicy Bogucice. Nie było nigdzie dorożki, a wszystkie służbowe chevrolety znajdowały się w użyciu. Wtedy dostrzegł ich przechodzący akurat tamtędy Sławiński i zaproponował pożyczenie dwóch rowerów. Pogoda była mroźna i sucha, śnieg dawno wywiało z chodników, a zatem śmiało mogli skorzystać z tego środka lokomocji.
Wjechali na rowerach w brukowaną uliczkę. Dyrektor kryminalny, człowiek słusznej wagi, od dawna nie jeździł na rowerze i bardzo uważał na początku, aby zachować równowagę. Szybko jednak stwierdził, że rower „Eboco” miejscowej produkcji jest bardzo solidny, a opony „Dunlop” czyniły go jeszcze bardziej niezawodnym. Przestał zatem zwracać uwagę na pojazd i rozglądał się wokół podczas jazdy.
Dojechali do biednej górniczej dzielnicy, która jednak wyglądała zupełnie inaczej niż ubogie kwartały Lwowa, które Mock zdążył już trochę poznać. Tu ulice były gęsto obstawione dwupiętrowymi lub trzypiętrowymi nieotynkowanymi budynkami z czerwonej cegły, a okna malowane głównie na zielono mieściły się we wnękach. Wprawdzie i tam, i tu całe rodziny zajmowały jednopokojowe na ogół lokale ze wspólnymi wygódkami na podwórkach, ale na polskim Śląsku mieszkania były znacznie większe, ulice wybrukowane i szerokie, choć – w odróżnieniu od Lwowa – w mieście rosło niewiele drzew.
Minęli duży kościół i szpital, po czym skręcili w wąską uliczkę i zatrzymali się przed pierwszym domem, którego adres Mock wypisał z raportu o znalezieniu Marii Szynok jako adres Boreckiego. Ulica Piotra numer 1. Główną aleją szły duże grupy ludzi, rozmawiających ze sobą językiem, który Niemcy pogardliwie zwali Wasserpolnisch. Mężczyźni byli ubrani w długie czarne kapoty i w kapelusze, a kobiety – w obszerne kolorowe spódnice i czepki z koronkami. Zmierzali dokądś całymi gromadami, oglądając się z ciekawością na obu mężczyzn na rowerach. Wybraniec szybko coś policzył i stuknął się w czoło.
– Środa Popielcowa – powiedział do Mocka. – Dzisiaj jest Środa Popielcowa, możemy go teraz nie zastać, a niech to piorun strzeli!
– No to poczekamy w jakiejś knajpie, aż wróci – odparł Mock. – Nie ma pan ochoty na małego sznapsa? Zimno dzisiaj!
– Pan nie zna tutejszych obyczajów. – Wybraniec się lekko zaperzył. – U nas żadna knajpa nie jest czynna w Środę Popielcową.
Mock pokręcił z niedowierzaniem głową i spojrzał w ciemne okna. Rzeczywiście, wyglądało na to, że nie ma nikogo ani na parterze, ani na piętrze. Wszedł do bramy, czysto wypucowanej i pachnącej proszkiem. Zbliżył się do drzwi opatrzonych numerem 1 i przyłożył do nich ucho. Uśmiechnął się do siebie, wyszedł na zewnątrz i kiwnął głową na Wybrańca. Ten wszedł do bramy i stanął przy drzwiach mieszkania obok Mocka. Posłuchał, a po chwili jego szerokie oblicze również rozjaśnił uśmiech.
– Ta kobitka, co tam jęczy, na pewno nie zdąży dziś do kościoła – szepnął Mock.
– No to co? Pukamy i wchodzimy? – zapytał Wybraniec.
– Poczekaj, niech skończą. – Mock znów przyłożył ucho do drzwi. – Przerwał ci ktoś kiedy w takim momencie?
Katowice, środa 17 lutego 1937 roku,
trzy kwadranse na siódmą wieczór
Michał Borecki siedział w pokoju, ubrany w spodnie na szelkach i w podkoszulek. Na kafelkowym piecu kuchennym, od którego biło gorąco, stał garnek. Na podłodze walały się dziecięce zabawki. Na ścianie wisiało zdjęcie ślubne, na którym Borecki miał sumiastego wąsa. Teraz wąs był wąsikiem i jego posiadacz przypominał Mockowi Hitlera. Mimo tego nieprzyjemnego skojarzenia Mock uśmiechał się od ucha do ucha. Aspirant Wybraniec co chwilazerkał przez okno na rowery, które ustawił na podwórku tak, by mieć je na oku.
– Ale sobie fajnie podupcyłeś, co Borecki? – Mock wsadził wskazujący palec jednej ręki w pierścień uczyniony z palców drugiej, i kilkakrotnie nim poruszył. -Tylko pytanie, jaką kobitkę tak dupcyłeś? Ja tu w kuchni nikogo nie widzę. – Mock zajrzał pod stół.
– Nie rozumiem po niemiecku – odparł po polsku Borecki.
Mock wstał i ruszył w stronę drzwi prowadzących do jedynego pokoju. Borecki był szybszy. Zastawił drzwi własnym ciałem. Był dobrze zbudowany. Potężne mięśnie przedramion napinały się pod skórą ozdobioną tatuażami. Mock odsunął się od niego, podszedł do okna i przyjrzał się futrynie. Była zalepiona plastrami i zapchana pakułami – jak w mieszkaniu Popielskiego. Ktoś, kto chciałby uciec z pokoju przez okno na podwórko, nie uczyniłby tego bez hałasu. Mock zbliżył się do pieca kuchennego. Podniósł pokrywę garnka i powąchał.
– O, coś dobrego, ładnie czosnkiem pachnie – mlasnął językiem. – A ja taki jestem głodny…
Ku całkowitej konsternacji Boreckiego i Wybrańca nalał sobie zupy do metalowej miski, postawił ją na stole i zaczął jeść. W połowie przerwał i spojrzał na Boreckiego.
– Jeśli w tym pokoju jest twoja żona, Borecki – powiedział powoli, czekając, aż Wybraniec przetłumaczy – to zaraz się ubierze, wyjdzie stamtąd i się z nami przywita. A jeśli tam nie ma twojej żony, to sobie na nią poczekamy, prawda Wybraniec? Poczekamy, aż wróci z dziećmi z kościoła.
– Czego chcesz? – zapytał Borecki.
– Chcę wiedzieć wszystko o Marii Szynok.
– Ależ panie dyrektorze kryminalny – zaprotestował Wybraniec, nie przetłumaczywszy kwestii Mocka – pan nie ma prawa prowadzić śledztwa w tej sprawie!
– Idź, popilnuj rowerów! – krzyknął na niego ze złością dyrektor kryminalny. – Jestem twoim zwierzchnikiem i wydaję ci rozkaz!
– No i pójdę. – Wybraniec zrobił urażoną minę. -A pan i tak się niczego nie dowie, bo on nie mówi po niemiecku!
– Przypomni sobie. – Mock siorbnął aromatyczną zupę czosnkową, w której pływały kawałki chleba. – To ty go tak niepokoisz, że zapomniał języka w gębie!
Wybraniec wyszedł czerwony jak indor. Mock zjadł zupę i nalał sobie dokładkę. Na stole położył dwa złote.
Nie chcę odbierać twoim dzieciom od ust – powiedział i dalej energicznie machał łyżką.
Za ścianą coś się poruszyło. Zegar wybił wpół do siódmej. Mock wyciągnął paczkę polskich papierosów, „Egipskie”, które mu nadzwyczaj smakowały, i przesunął ją po stole w stronę Boreckiego. Za ścianą rozległ się szmer i lekko zaskrzypiały uchylające się drzwi.
Serdecznie witamy! – krzyknął Mock. – I zapraszamy do nas, pani Borecka!
– Czego pan chce? – zapytał po niemiecku mężczyzna w podkoszulku.
– No widzisz! – Mock roześmiał się jeszcze szerzej. – A nie mówiłem, że ten dureń cię niepokoił? Mówisz po niemiecku jak ta lala!
– Czego? – warknął Borecki.
– Dowiedziałem się, że byłeś narzeczonym Marii Szynok. Osobliwy narzeczony, który jest żonaty. Ale może po polsku „narzeczony” to „kochanek”?
Borecki milczał, a Mock, nie doczekawszy się odpowiedzi, kontynuował:
– Nieważne, czy ty byłeś jej narzeczonym, czy ona twoją kochanką. Ważne, że ją chędożyłeś, tak?
– Tak.
– No wreszcie coś powiedziałeś! – Mock klasnął w dłonie. – No to teraz mi powiedz, jak bardzo chciała wyjść za mąż, jak szukała męża, czy była w jakimś biurze matrymonialnym, czy spotkała jakiegoś mężczyznę, który by się chciał z nią ożenić. Wiesz coś o tym?
– Nie ośmieliłaby się mi powiedzieć. – Borecki uśmiechnął się do siebie. – Wiedziała, żebym jej za to wpierdolił. Była moja albo niczyja!
– Kiedy ją miałeś pierwszy raz, była dziewicą?
– A gdzie tam! – Borecki wybuchnął głośnym ponurym śmiechem, który odbił się echem o ściany kuchni. – Ona już się skrobała kilka razy!
– W szpitalu?
– Nie, w szpitalu nie. W Polsce idzie się za to do ciupy.
Mocka coś tknęło. Powróciła jego intuicja o kryptopro-stytucji, której się oddawała Szynok, i o jakimś pośrednictwie w tym procederze. Poczuł szybkie bicie serca. Jeszcze nigdy nie słyszał, aby szanowane biura matrymonialne pośredniczyły na rynku usług cielesnych. Że były nimi babki aborcyjne – o tym słyszał bardzo często i nawet kilka razy sam się z tym zetknął. Umiały one łatwo przekonać swe zrozpaczone i na ogół ubogie klientki, że jedna noc z zamożnym panem nie jest żadnym wstydem.
No to gdzie się pozbyła płodu? – Mock zauważył, że Borecki nie zrozumiał tego pytania, więc ze wstrętem użył poprzedniego czasownika. – Gdzie się wyskrobała? U kogo?
– A bo ja wiem? To było przede mną!
Mock zdjął płaszcz i kapelusz. Machnął na stojącego przy rowerach Wybrańca, aby wszedł do środka. Rozłożył ręce na znak, że niczego się nie dowiedział. Spojrzał chłodno i spokojnie na Boreckiego. Bez uśmiechu.
– Podaj mi nazwisko kobiety, która robi skrobanki w tym mieście, w tej dzielnicy. Nie wsadzę jej do ciupy. Muszę z nią tylko porozmawiać.
– Nie wiem! Nie znam nazwisk żadnych babek, które skrobią!
– Mamy czas. Mamy bardzo dużo czasu.
Lwów, niedziela 21 lutego 1937 roku,
trzy kwadranse na południe
W „Wiedeńskiej” przy placu Mariackim w niedzielne przedpołudnia panował duży ruch. Dzisiaj kawiarnię zapełniali głównie zamożni Żydzi, którzy w odróżnieniu od swoich chrześcijańskich współobywateli nie śpieszyli do lwowskich kościołów, gdzie odbywały się uroczyste sumy. Bywalcy lokalu spożywali o tej porze czekolady, ciastka i owoce w rodzinnym gronie i na ogół należeli do zamożnej i liberalnej inteligencji. Pobożnych Żydów nie było tu wielu, ponieważ unikali oni wszelkich kontaktów ze swoimi wolnomyślicielskimi pobratymcami. Nie przychodzili tam również kupcy, którzy niedzielne przedpołudnia spędzali w „Grand Cafe” przy ulicy Legionów. Za to lekarzy i adwokatów była w „Wiedeńskiej” prawdziwa obfitość.
Edward Popielski nie szukał żadnego z przedstawicieli tych zawodów. Jedyna profesja, która go interesowała od prawie trzech tygodni, to matematycy. Przebywał w tym lokalu tylko dlatego, aby ujrzeć fizjonomię mecenasa Eisiga Nussbauma, którego pewien informator scharakteryzował następująco: „gość z mordu jak koczkodan”. Nazwisko tego adwokata było ostatnim na liście sporządzonej przez aspiranta Kacnelsona i różniło się tym od innych, iż nie zostało podkreślone. Lista ta powstała jako wynik żmudnej, dwutygodniowej pracy Kacnelsona i Cygana. Obejmowała ludzi uzdolnionych matematycznie, którzy jednak nie wybrali tego kierunku studiów. Aby zdobyć te informacje, Kacnelson obszedł wszystkie szkoły żydowskie, a Cygan – chrześcijańskie i państwowe. Rozmawiali nie tylko z dyrektorami i nauczycielami matematyki i fizyki, ale również wypytywali bibliotekarzy o byłych uczniów, którzy wykazywali szczególne zainteresowanie szaradami i grami logicznymi. Grabski z kolei wykonał tytaniczną pracę, zdobywając wiadomości o różnych prywatnych nauczycielach, którzy żyli z korepetycyj, oraz o guwernerach w bogatych domach. Tym razem wszyscy funkcjonariusze pytali o tuszę. Powstała całkiem pokaźna lista pięćdziesięciu dwóch nazwisk, którymi podzielili się po równo – jak w bridżowym rozdaniu. Trzynastym nazwiskiem na liście Popielskiego był właśnie mecenas Eisig Nussbaum, którego fizjonomii nie dane mu było obejrzeć, gdyż przebywał on do soboty w podróży służbowej w Tarnopolu. Informator Popielskiego, który porównał adwokata do koczkodana, zapewniał go, że może się walić i palić, a prawnik zawsze przyjdzie do „Wiedeńskiej” w niedzielne południe. I rzeczywiście, kiedy do lokalu wkroczył szczupły, niewysoki mężczyzna, z którego wyraźną brzydotą kontrastowała wspaniała, śródziemnomorska uroda jego towarzyszki, zegar w sali wybił południe. Kelner mrugnął do Popielskiego, że oto właśnie pojawił się mecenas, o którego komisarz przed chwilą wypytywał i za którego wskazanie ofiarował mu całe dwadzieścia groszy. Policjant wstał, aby podejść do prawnika, lecz zaraz zaniechał tego zamiaru. Ciężko westchnął, kiedy ujrzał, iż zamiast lewej ręki ma on protezę zakończoną drogą zamszową rękawiczką.
Popielski zaklął w duchu. Powinien był powiedzieć swoim ludziom, aby sporządzając listy, wypytywali nie tylko o tuszę, ale i o wszystko, co mogłoby dyskwalifikować podejrzanego jako akrobatę, który skacze po wrocławskich dachach. Z irytacją spojrzał w okno i zaraz się uspokoił. W jednej chwili zapomniał o swoim śledztwie.
– Boże, jakaż ona jest piękna – szepnął.
Jego córka, która wolno spacerowała tuż obok i rozglądała się w jakimś rozmarzeniu, rzeczywiście była zjawiskowo piękna. Popielski uświadomił sobie nagle, że pod zegarem przy „Wiedeńskiej” umawiają się zakochani. Schował się za firankę i czekał, aż podejdzie jakiś adorator. Po dłuższej chwili Rita odeszła w stronę Teatru Wielkiego, a Popielski wypadł z kawiarni i pobiegł za nią. Musiał poznać powód tego spaceru, choć w głębi ducha wiedział, że i tak nie usłyszy prawdy.
Prawdziwy powód jej spaceru znał autor uwodzicielskich listów, który spod pomnika hetmana Sobieskiego patrzył bardzo uważnie przez lornetkę na ojca i córkę.
Lwów, piątek 26 lutego 1937 roku,
dwa kwadranse na siódmą wieczór
Gorzkie żale w kościele św. Mikołaja gromadziły zawsze sporą grupę gimnazjalistek. Przyciągała je tutaj nie tylko niewątpliwa pobożność, lecz również osoba księdza Konstantego Kierskiego, który głosił wstrząsające nauki. Oprócz ognistego talentu kaznodziejskiego natura nie poskąpiła młodemu kapłanowi również męskiej urody. Kiedy stał na ambonie i rzucał głową w gniewie, aż gęste czarne włosy sypały mu się na czoło, albo ronił łzy szczerego żalu, które płynęły po policzkach jego pociągłej uduchowionej twarzy, wzbudzał u większości młodych dziewcząt jednocześnie lęk i oczarowanie. Nic dziwnego zatem, że gimnazjalistki tłumnie przybywały na gorzkie żale i zapełniały swe zeszyty do religii – ku radości szkolnych katechetów – pobożnymi obrazkami, które można było otrzymać jako dowód uczestnictwa w wielkopostnych nabożeństwach.
Rita Popielska nie podzielała poglądu swoich koleżanek na temat duchowego i cielesnego piękna kapłana. Kiedyś nawet, nie mogąc znieść ekstatycznego niemal zachwytu jednej z nich, wypaliła ostro, iż ksiądz Kierski to na pewno „ciota”. Mimo tego negatywnego nastawienia, bywała jednak u św. Mikołaja ze względów towarzyskich, ponieważ tam było zawsze najwięcej jej koleżanek i mogły potem długo wspólnie wracać do domu, odprowadzając się wzajemnie.
Tego dnia jednak nie miała zamiaru wracać z koleżankami do domu. Stała blisko wyjścia, ściskała w kieszeni obrazek, który przed końcem nabożeństwa zdobyła swym czarującym uśmiechem, i czekała na stosowną okazję, by zmylić czujność ich katechetki, siostry Bonifanty.
Ach, ja Matka tak żałosna! Boleść mnie ściska nieznośna, Miecz me serce przenika. Czemuś Matko ukochana, Ciężko na sercu stroskana? Czemu wszystko truchlejesz?
Kiedy wybrzmiały już słowa polskiego odpowiednika Stabat Mater, siostra Bonifanta podeszła do grupy młodszych gimnazjalistek, by wprowadzić tam zakłócony chwilowo porządek. Wtedy Rita, uścisnąwszy na pożegnanie dłoń swojej nowej przyjaciółki, Beaty Zacharkiewicz, zwanej „Tyką”, wyszła szybko z kościoła, zbiegła w dół i skręciła w prawo. Tu już jej nie ujrzy siostra Bonifanta.
Na Mochnackiego panował mrok, przecinany tu i ówdzie żółtymi strugami światła bijącego od gazowych latarń. Pod starym kasztanem na rogu stał baciar w kapeluszu nasuniętym na oczy i palił papierosa. Zrobiło się jej nieswojo. Poszła pod górę dość stromą ulicą Mochnackiego, ślizgając się na oblodzonym bruku. Baciar oderwał się od drzewa i ruszył za nią. W pustej ulicy nie było nikogo.
Biblioteka Uniwersytecka była już zamknięta. U góry ulicy widać było drzewo szarpane wiatrem, pod którym stał jakiś inny człowiek. Rita chciała wrócić do kościoła, ale na jego wysokości był już baciar. Stał przez chwilę i patrzył na nią, po czym usunął się w cień bramy. Rita odetchnęła pełną piersią i ruszyła jeszcze szybciej w górę ulicy. Zaraz skręci i po kilku minutach znajdzie się na placu Akademickim, pod pomnikiem Fredry, w przyjaznym wielkomiejskim szumie, wśród świateł, wystaw i ludzi budzących zaufanie.
Człowiek stojący u góry pod drzewem nagle ruszył w stronę Rity. Znów poczuła skurcz w gardle. Miała dwie możliwości: albo iść w jego stronę, albo wrócić pod kościół, gdzie być może czekał na nią drugi baciar, ten w kapeluszu. Wybrała trzecie wyjście. Skręciła w boczną uliczkę Chmielowskiego. Tu latarń było bardzo mało. Na tle nielicznych oświetlonych okien siekła mżawka. Za sobą Rita zobaczyła człowieka spod drzewa. Stał i szukał jej wzrokiem. Pobiegła szybko w stronę Kaleczej Góry. Wskoczyła w zaułek, a potem do bramy, z której bił smród kociego moczu. Pogrążyła się w ciemności.
Gdy była mała, w chwilach wielkiego strachu odmawiała pacierz. Teraz nie wierzyła już w modlitwę i milczała w mroku. Przez głowę przemknęła jej zuchwała myśl. Ojciec na pewno nie zmartwiłby się, gdyby tu ją zabili, bo dla niego są ważne tylko noty z łaciny i niemieckiego! On by się tylko wściekł na widok fotografii, którą miała przy sobie, schowaną w kieszonce gimnazjalnego płaszczyka. Napisano na niej te oto słowa:
Ujrzałem Cię pod zegarem. Uczyniłaś zatem pierwszy krok. Przed tobą następne. Chcesz się czegoś o mnie dowiedzieć? Napisz do mnie. Poste restante, numer 192. Mam piękne oczy. Szkoda, że na fotografii nie są najlepiej widoczne.
Zdjęcie przedstawiało młodego mężczyznę, ubranego jedynie w spodnie i w podkoszulek. Był szczupły, lecz doskonale umięśniony. Pod napiętym materiałem rysowały się pagórki mięśni brzucha. Na głowie miał kapelusz. Jego twarz zakryta była białą chustą.
Mężczyzna dotarł do zaułka i minął bramę, kryjówkę Rity. Okrążył kamienicę i po chwili znalazł się na podwórku. Stał przez chwilę nieruchomo pod wielkim dębem. Od strony podwórka wszedł do bramy, w której Rita się schowała. Pociągnął nosem. Nie znosił kotów. Nacisnął klamkę drzwi od piwnicy. Były otwarte. Minął je i wszedł cicho po schodkach na podest. Teraz ją widział. Nikłe światło padało z okienka w którychś drzwiach i oświetlało jej plecy. Cała drżała. Ruszył w jej kierunku. Wtedy usłyszał na ulicy ciężkie kroki.
– Rito, jak można tak ryzykować i chodzić po zakazanych ulicach! – usłyszał donośny głos. – Co by na to powiedział twój tatuś!
– Śledził mnie pan, panie Zaremba? – wrzasnęła Rita. – Nienawidzę mojego ojca! Nigdy mnie nie zostawi w spokoju i zawsze będzie mnie śledził!
Po chwili dziewczyny już nie było. Na schodku leżała jej rękawiczka. Podniósł ją i długo wąchał.
Lwów, sobota 13 marca 1937 roku,
trzy kwadranse na czwartą po południu
Popielski wyszedł ze „Szkockiej”, gdzie chyba po raz pierwszy przebywał wyłącznie w charakterze gościa i gdzie wypił przed chwilą cały dzbanek gorącej herbaty z konfiturami malinowymi, wzmocniony szklanką wódki. Czuł się nie najlepiej, dopadła go grypa, która już skosiła całą jego rodzinę, włącznie ze służącą Hanną Półtoranos. Stosował zatem profilaktycznie malinowo-alkoholową miksturę, którą uważał za skuteczne remedium na wszystko.
Szedł za grupą matematyków ulicą św. Mikołaja w stronę uniwersytetu i – aby się z nimi nie zrównać i uniknąć konieczności sztucznej rozmowy – co chwilę zwalniał kroku, który od dzieciństwa miał nadzwyczaj szybki. Spotkanie z nimi i tak było nieuniknione, ponieważ zmierzał tam, dokąd oni; nie widział jednak potrzeby przyśpieszania tej kłopotliwej sytuacji. Szedł bardzo wolno w deszczu i w błocie i rozglądał się wokół, chcąc sprawić wrażenie człowieka zainteresowanego tą niezwykłą wyspą nauki w samym sercu Lwowa. Niestety, nie poczuł żadnej duchowej atmosfery. Wszystko natychmiast kojarzyło mu się z jakimiś dawnymi i całkiem świeżymi sprawami kryminalnymi. Zamiast biblioteki uniwersyteckiej widział zmasakrowane ciało studenta, który niegdyś stamtąd skoczył, zamiast bezlistnych o tej porze drzew na Mochnackiego – przerażoną twarz młodej pielęgniarki, którą zhańbiono na jednym z podwórek, a zamiast klasztoru trynitarzy – zamarznięte niemowlę, które podrzucono pod jego furtę. Wszystko wokół było złe. Nawet w zgarbionych i gestykulujących ludziach, którzy przed nim szli, nie widział największych luminarzy światowej matematyki, lecz złośliwych dystraktów o chorych ambicjach.
Wszedł za nimi do gmachu tak zwanego „starego uniwerku”, sąsiadującego z kościołem św. Mikołaja. Podobnie jak oni, oddał płaszcz i kapelusz do szatni i wszedł na pierwsze piętro, gdzie w jednej z sal wykładowych o szesnastej miało się odbyć zebranie Koła Lwowskiego Polskiego Towarzystwa Matematycznego. Oprócz spraw bieżących przewidziano również odczyt doktora Bronisława Kulika pod tytułem: Logika nazw i logika zdań.
Popielski usiadł pod oknem i oparł się plecami o parapet. W ten sposób widział dokładnie wszystkich wchodzących. Matematycy obrzucali go spojrzeniami ludzi nieobecnych duchem i zasiadali w ławkach. Niektórzy z zazdrością patrzyli na jego starannie dobrany strój: śnieżnobiałą koszulę, czarny krawat w białe grochy, kupiony w sklepie „The Gentleman”, i garnitur uszyty u Dajewskiego na Akademickiej. On z kolei spoglądał na nich zmęczonym wzrokiem i wiedział, co nastąpi o tej ponurej porze deszczowego dnia – zaraz zamknie oczy, a szelest groźnych wyrazów, takich jak „operatory sprzężone” i „przestrzenie dualne”, ukołysze go do snu. Nagle drgnął, bo zobaczył małego i pękatego człowieka o nosie zadartym jak u prosiaka. Człowiek ten, niedbale ubrany i nieogolony, wszedł do sali jako ostatni i nie zamknął za sobą drzwi. Popielski poczuł silne bicie serca.
Nieznajomy rozejrzał się, wzbudzając ogólne zainteresowanie, a jego wzrok zatrzymał się na łysej głowie Popielskiego. Podszedł do niego cicho i wręczył mu list w kopercie.
– Jestem bratem woźnego Majdy Józefa. – Popielski aż się wzdrygnął przed silnym smrodem czosnku, jaki wydostał się z ust człowieka podobnego do świni. – Mój brat chory i kazał to przekazać panu komisarzowi.
Na sali gwar już ucichł. Wszyscy patrzyli na Popiel-skiego i miłośnika czosnku, włącznie z profesorem Stefanem Banachem, który przewodniczył zebraniu.
– Już możemy zaczynać? – powiedział z irytacją przewodniczący, adresując te słowa wyraźnie do Popielskiego.
– Dziękuję – szepnął Popielski, odsunął się z odrazą od posłańca i machnął ręką, jakby odganiał muchę.
– Witam panów bardzo serdecznie na marcowym zebraniu Koła Lwowskiego Polskiego Towarzystwa Matematycznego – rozpoczął Banach. – Dzisiaj mamy przyjemność gościć pana doktora Bronisława Kulika z Krakowa, który wygłosi odczyt z zakresu logiki formalnej pod tytułem Logika nazw i logika zdań. Już sam tytuł pozwala sądzić, że mamy tu do czynienia z jakąś interesującą propozycją metodologiczną. Zapraszam, panie doktorze.
Rozległy się ciche brawa, a na katedrę wszedł szczupły, elegancko ubrany i urodziwy mężczyzna przed trzydziestką i rozpoczął od zapewnień, jaki to dla niego wielki zaszczyt występować przed tak znakomitymi uczonymi i że zanotuje wszystkie uwagi, lecz nie jest pewien, czy będzie w stanie od razu się do nich ustosunkować. Dwaj mężczyźni siedzący za Popielskim rozpoczęli rozmowę.
– Kto to w ogóle jest ten Kulik? – Popielski usłyszał za sobą szept. – Ktoś z Jagiellonki? Ktoś od Lei?
– Nie – odparł jego interlokutor. – Nie, Leja nie zajmuje się logiką. To świeży doktor od Łukasiewicza, jest chyba prywatnym docentem w Krakowie, zrobił niedawno doktorat i jeździ z odczytami po Polsce. Chce się wcisnąć do środowiska. Ponoć na dzisiejsze zebranie protegował go u Banacha sam Łukasiewicz. To jakiś miglanc, jak wszyscy ci logicy!
Popielski uśmiechnął się w duchu, stwierdzając, że plotki i zawiść mają wstęp również do świata abstrakcji. Obejrzał się dyskretnie za siebie i ujrzał dwóch matematyków, których nigdy nie widział w „Szkockiej”. Przed jednym z nich stała teczka, z której wysypywały się zeszyty. Nauczyciele gimnazjalni, pomyślał Popielski, i wyjął list z koperty. Ucieszył się jak zwykle, widząc równe i staranne pismo Mocka. Miał z policjantem z dalekiego Wrocławia szybką linię korespondencyjną. Mock dostarczał list konduktorowi pociągu Katowice-Lwów, ten po przyjeździe do Lwowa wysyłał z listem dworcowego gońca, który przynosił przesyłkę na Łąckiego. Tam zaś woźny albo dostarczał ją Popielskiemu osobiście, albo wiedział, gdzie ma go szukać. Popielski zaczął czytać list z nadzieją na jakieś nowe wieści i z radością, iż będzie miał zajęcie na nudnym posiedzeniu.
Kattowitz, 12 marca 1937 r. Drogi Eduardzie, już ci relacjonuję, co się zdarzyło od czasu mojego ostatniego listu. Jak Ci w nim pisałem, złapałem w imadło rzekomego narzeczonego Marii Szynok, niejakiego Michała Boreckiego, a ten wyjawił mi nazwisko kobiety spędzającej płody w dzielnicy, w której mieszkała ta nieszczęsna obłąkana.
Zapytasz pewnie, po co mi to w ogóle było potrzebne. Otóż idę tropem „pośrednictwa cielesnego”. Sądzę, że Szynok była ukrytą prostytutką. Najpierw myślałem, że zamordowana Nowoziemska to stręczycielka, choć nie mogłem na to znaleźć żadnego dowodu. Myśl ta jednak była moją monomanią. Nazwałem ją „tropem kryptoprostytucji”. W rozmowie z Boreckim przyszło mi do głowy, że stręczycielkami są często kobiety dokonujące spędzania płodu. Uświadomił mi to niechcący on sam, kiedy wyjawił, iż Szynok miała przed nim wielu kochanków i – jak powiedział – „skrobała się”. Przycisnąłem zatem Boreckiego, a ten podał mi nazwisko. Brzmiało ono: „Monika Halaburda”. Jak się okazało, w tej dzielnicy, owszem, mieszka kobieta o takim nazwisku, tyle że jest ona bardzo szanowaną krawcową, a prywatnie – teściową owego donżuana z przedmieścia. Zakpił on sobie okrutnie ze mnie, a moje imadło już chyba nadaje się tylko na złom. Nie zrażam się jednak, choć komisarz Holewa wciąż wkłada mi kij między szprychy. Na razie jednak ten truteń jest nieskuteczny, a ja prowadzę prywatne śledztwo na jego oczach. Jak to robię? Otóż uparcie podążam tropem „kryptoprostytucji”, odwiedzam katowickie kapłanki Afrodyty i wypytuję je o babki spędzające płody. Chodzę do nich oczywiście jako klient, a wtedy nie towarzyszy mi mój cień w postaci tego szpicla, aspiranta Wybrańca. Holewa wścieka się na mnie, wygłasza moralizatorskie tyrady, ale nie może mi przecież zabronić mojej nieszkodliwej słabostki. A ja już widzę światełko w tunelu. Czuję, że niedługo będę coś wiedział. Wiesz, że potrafię rozmawiać z dziewczynkami i że jestem dla nich hojny. Nie płacę im zresztą tylko za rozmowę. Pamiętasz, mój drogi? Homo sum et nil humani… To wszystkie wiadomości na dzisiaj.
Z najlepszym pozdrowieniem, Twój Eberhard
P.S. W sprawie morderstwa Nowoziemskiej nic nowego.
Popielski trzykrotnie przeczytał list i spojrzał na salę. Referent już chyba zbliżał się do końca odczytu, a słuchacze kręcili się niecierpliwie. Podnosił się stłumiony gwar. Popielski, który do dziś nie zdradził całkiem łaciny i często bywał na naukowych zebraniach filologicznych, wiedział, co oznacza ten odgłos. Referat albo się spotka z zachwytem, albo z miażdżącą krytyką.
– Ależ co on opowiada?! – usłyszał za sobą sceniczny szept. – Przecież to zdrada metodologiczna!
– Zabierze pan głos, profesorze? – zareagował drugi szepczący.
– Ja nawet nie splamię się udziałem w tej dyskusji!
– Oj, niechże pan profesor nie przesadza! Kiedyś już pan proesor zabrał głos po podobnym referacie…
– Nigdy! – zaperzył się profesor. – Nigdy! Co też pan kolega opowiada!
– A wtedy, kiedy miał referat ten amator, to co? Nie dyskutował pan profesor? Nie skrytykował go pan potężnie?
– Jaki amator?
– Nie pamiętam nazwiska… Takie krótkie… No ten taki brzydki jak diabli! Ten ekscentryk, wyglądający, jakby go wypuścili z Tworek. Ten, co pomylił kapelusze z Auerbachem!
– Kapelusze? Z Auerbachem?
– Nie zna pan proesor tej anegdotki? Naprawdę pyszna!
– Panowie, panowie! – zareagował Banach ex cathedra, patrząc surowo w stronę obu nauczycieli i stukając ołówkiem w blat. – Nasz prelegent zmierza do konkluzji. Proszę mu na to pozwolić!
Popielski znów poczuł bicie serca. Amator brzydki jak diabli, myślał szybko, nie pamiętają nazwiska, kapelusz Auerbacha, kanapka Steinhausa, trónóg Hilberta, brzydki jak diabeł, brzydki jak małpa, jak koczkodan. Wyglądający na chorego psychicznie. Jakby uciekł z Tworek. Te gorączkowe myśli przyśpieszyły mu puls. W okolicach prawego ucha poczuł jakieś drganie. Kapelusz Auerbacha. Rozejrzał się po sali. Prelegent skończył, a siedzący w pierwszej ławce Herman Auerbach zgłosił się jako pierwszy dyskutant. Popielski wstał z hukiem z ławki. Wszyscy na niego spojrzeli.
– Proszę poczekać na swoją kolej – upomniał go Banach z pewnym zdziwieniem. – Teraz głos ma docent
Auerbach.
Drganie pod uchem zamieniło się w łomot. Popielski podszedł do Auerbacha i chwycił go za łokieć. Uchwyt był mocny.
– Zaraz pan zada pytanie – powiedział w ciszy sali – ale ja muszę coś wiedzieć, i to już teraz!
– Co to ma znaczyć! – krzyknął Leon Chwistek do Popielskiego. – Jak pan śmie zakłócać autonomię uniwersytetu?! Jak pan śmie ściągać nas z krystalicznych wyżyn logiki w kloakę?!
– Idziemy! – powiedział Popielski do Auerbacha. -Sprawa jest najwyższej wagi!
– Jak panowie widzą – Auerbach był wyraźnie rozbawiony – jestem vi coactus.