355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Marek Krajewski » Głowa Minotaura » Текст книги (страница 16)
Głowa Minotaura
  • Текст добавлен: 7 октября 2016, 14:36

Текст книги "Głowa Minotaura"


Автор книги: Marek Krajewski



сообщить о нарушении

Текущая страница: 16 (всего у книги 17 страниц)

Podszedł do Popielskiego, wziął zamach i wbił topór u jego stóp. Na trzonek zarzucił gumowy fartuch.

– A jeśli zabijesz Minotaura – powiedział – ujrzysz

Ritę, która jest całkiem niedaleko. Przez te pół roku jeszcze wypiękniała. Jest, jest tutaj… Tak bardzo ci chciała złożyć życzenia imieninowe! Jeśli zechcesz, to możesz z nią nawet wrócić do domu. Ale czy ona zechce? Przy mnie będzie aktorką, a ty chciałeś z niej zrobić łacinniczkę! Myślisz, że nie mam wielu przyjaciół w branży filmowej? Wielu z nich kręciło po cichu niegrzeczne filmy, w których występowały niektóre moje dziewczęta. Ale nie bój się! Nie Rita! Ona jest prawdziwą artystką! No to jak? Załóż fartuch! Topór czeka.

Krzyknął: „Zaczynamy!”, i do pomieszczenia weszli dwaj ludzie, którzy przywieźli Popielskiego. Jeden wycelował w niego browninga, a drugi uwolnił go z kajdanek.

Popielski czuł w głowie pustkę, wykonywał ruchy jak automat. Założył fartuch.

– Zaczynam filmować! Akcja! – wrzasnął Woroniecki zza kamery.

Popielski chwycił za łańcuch owijający szyję bestii i pociągnął ciało w stronę pieńka. Minotaur zaczął się miotać na wszystkie strony, jak ryba wyrzucona z wody. Gumowe fartuchy zwijały się i piszczały okropnie w zetknięciu z jego mokrą od potu skórą.

– Ogłusz go najpierw! – krzyknął hrabia. – Bo inaczej nie położysz mu mordy na pieńku!

Popielski uniósł topór. Pod nim wiło się ludzkie ciało. Nie zwierzęce. To nie była bestia, to był człowiek, który nie może zostać zaszlachtowany jak tucznik. Powinien być sprawiedliwie osądzony i powieszony w majestacie prawa. A jeśli jakiś złotousty spryciarz, jakiś mecenas dwojga nazwisk, go wybroni? Sąd ogłosi wyrok: oskarżony zostaje oddany na leczenie do zakładu zamkniętego! A Popielski będzie tego słuchał, mając przed oczami wygryzione twarze dziewcząt, strupy na ciele Marii Szynok i bąble krwi na wargach Zaremby. Uniósł topór i obuchem uderzył w skroń Potoka. Ten szarpnął się i zwiotczał. Popielski nasunął kark Potoka na pieniek, ale bezwładne ciało spadło. Kopnął ze złością pieniek i uniósł nad głowę ręce, w których tkwił topór.

– Poczekaj, poczekaj! – wrzasnął Woroniecki. – Na Boga, nie wyłaź mi z kadru!

Po chwili Popielski już nic nie słyszał ani nie czuł. Poza krwią bestii na swoich nogach.

Lwów, czwartek 14 października 1937 roku,

godzina szósta po południu

Rita Popielska siedziała w swoim wspaniałym apartamencie w kamienicy Rohatyna na rogu Kościuszki i 3 Maja. Niespokojnie chodziła po luksusowo urządzonym pokoju, którego wystrój znany architekt i dekorator, Dionizy Czyczkowski, oparł na spokojnej i eleganckiej kremowej tonacji. Miotała się między zegarem a stołem, między nowoczesnym kredensem a antycznym fotelem, który stanowił zamierzoną ekstrawagancję w tym modernistycznym i ascetycznym w formie apartamencie. Serce podeszło jej do gardła, kiedy usłyszała dzwonek w drzwiach, a służący wszedł do pokoju i otworzył usta, aby oznajmić nadejście jakiegoś gościa.

Nie zdążył tego zrobić. Zachwiał się pod naporem silnej ręki i oparł o ścianę. Do pokoju wtargnął jej ojciec i zaraz przegnał służącego. Na jego widok Rita upadła na kolana. Czuła, jakby ziemia usuwała się jej spod stóp. Jej szczupła kibić zakołysała się jak w transie i dziewczyna runęłaby na podłogę, gdy nie pochwyciła jej ojcowska dłoń. Rita przycisnęła do niej swoje usta. Płakała cicho, bez szlochu i spazmów. Po dłoni Popielskiego płynęły łzy. Klęczał w milczeniu nad córką i gładził jej włosy koło uszu. Było to miejsce, które najbardziej lubił całować, gdy była dzieckiem. Wciągał wtedy powietrze i czuł w jej lokach zapach lasu spod Sokolnik, gdzie spędzali wakacje, albo słoną woń morza i władysławowskiej plaży. Teraz też chciał ją tam pocałować, lecz nie zrobił tego. Czuł jakiś obcy zapach, nieznane mu ostre perfumy. „Będzie królową piękności w burdelu w Buenos Aires!”

Popielski otarł oczy, sapnął, odsunął delikatnie córkę, wstał i usiadł przy stole. Splótł palce, jakby chciał odgrodzić się od uczuć, które nim szarpały. Rita też wstała i usiadła naprzeciw ojca. Położyła na jego ręce swą wiotką dłoń z drogocennym brylantem na palcu.

– Błagam, tatusiu, niech mi tatuś wybaczy. – Dwie łzy w jej oczach powiększyły się i spadły na policzki. – Niech tatuś przebaczy mi, wczoraj miał imieniny! Muszę dziś usłyszeć od taty słowa przebaczenia!

– Wybaczam ci – szepnął, zacisnął powieki, lecz nie zdołał zatrzymać dwóch łez, które przedarły się przez jego gęste rzęsy.

– Byłam potworną, głupią egoistką. – Rita wyjęła koronkową chusteczkę i przytknęła do oczu; potrafiła w jednej chwili opanować się, jak jej matka. – Ale niech tatuś nie myśli, że porzuciłam dom rodzinny, bo uważałam go za nieznośnego tyrana! Nie, tak nie było! Ojcze, wysłuchaj mnie! Bronisław do mnie pisał i uwodził mnie listownie. Korespondowaliśmy: oczarował mnie. Wysłał mi swoją fotografię z dedykacją… Wtedy, w święto wiosny, poszłam na umówione z nim spotkanie. Towarzyszyła mi Tyka. Bałam się sama iść. To było na Żulińskiego. Mieliśmy się spotkać w klubie bilardowym! Nagle ujrzałam ciebie i zdenerwowałam się, że mnie śledzisz. A ty wtedy ścigałeś tego Minotaura. Był to kompletny przypadek, że cię zobaczyłam! Tyka uciekła ze strachu, a ja pobiegłam do tego klubu, który zresztą nie był żadnym klubem!

Wstała i zasunęła zasłony, by ojca nie raziło zachodzące słońce. Patrzyła na niego w milczeniu. Zmienił się, zmizerniał, w jego ubraniu nie było zwykłej staranności. Głowa i policzki wyglądały na niedbale ogolone. Ricie zrobiło się przykro.

– On się zakochał we mnie od pierwszego wejrzenia. -Przełknęła gorycz. – I niesiony tym uczuciem, porwał mnie. Jest szlachcicem, właścicielem wielkich dóbr, potomkiem arystokratycznej rodziny. Twierdził, że jego przodkowie też często popełniali raptus puellae.

– Mówisz po łacinie. – Popielski drgnął i uśmiechnął się lekko.

– Nie, po prostu powtarzam słowa Bronisława. Porwał mnie do swoich włości i zakazał kontaktowania się z tobą. Niech tato nie myśli, że mnie zniewolił… Co to, to nie! Jest na to zbyt wielkim dżentelmenem! Dał mi dwa miesiące na podjęcie decyzji, czy chcę z nim zostać i robić aktorską karierę, on ma wszędzie znajomości i mi to umożliwi!, czy wrócić do domu, do tej przeklętej szkoły… Odwiedzał mnie codziennie, spacerowaliśmy po jego parkach i lasach… Po dwóch tygodniach służba przestała mnie pilnować. Nie musiała… Nie chciałam stamtąd odchodzić… Pragnęłam tam być, słuchać jego słów i patrzeć mu w oczy. – Rita drgnęła. – Och, przepraszam, papo! Z takimi szczegółami wszystko papie opowiadam, jakby był kobietą!

– Dlaczego do mnie nie napisałaś? – zapytał głucho.

Podeszła szybko do ojca, pocałowała go w głowę i oparła policzek na jego łysinie.

– Przepraszam, tatusiu, przepraszam… Ja nie byłam sobą… Żyłam jak we śnie. Nic się dla mnie nie liczyło.

Ale już doszłam do siebie. Znów jestem opanowana i rozsądna! Już zawsze będziemy razem, tato, zawsze…

Ja już nie dam tacie powodu do zmartwień… – W jej oczach znów pojawiły się łzy i spłynęły po jego łysinie. – Ojcze, ja ciągle miałam przy sobie tę naszą fotografię sprzed lat… Kocham cię, tato!

Popielski wstał i przytulił córkę mocno. Nagle oderwał się od niej, chwycił ją za drobne ramiona i odsunął od siebie. Na jego szyi pojawiały się malinowe wykwity.

– Tak, ojcze – powiedziała twardo i zdecydowanie. – Jestem brzemienna. A Bronisław jest ojcem mojego dziecka.

Komisarz usiadł przy stole i wbił wzrok w tarczę zegara. Dopiero teraz Rita zauważyła, że jego uszy są nienaturalnie wielkie i purpurowe.

– Tatusiu, przecież tata ma za nic mieszczańskie konwenanse. – Podbiegła do ojca i chwyciła go za obie dłonie. – Sam tata żył z mamą bez ślubu, a całe miasto huczało od świętego oburzenia! Czym się tato martwi?

Najważniejsze, że się kochamy z Bronisławem! A oto za proszenie na nasz ślub. Za trzy tygodnie w katedrze!

Komisarz spojrzał na zaproszenie. „Rita Popielska i dr Bronisław Kulik mają przeogromny zaszczyt zaprosić Wielmożnego Pana…” Dalej już nie czytał. Przeniósł się w czasie. Oto zebranie Koła Lwowskiego Polskiego Towarzystwa Matematycznego. Profesor Stefan Banach mówi: „Dzisiaj mamy przyjemność gościć pana doktora Bronisława Kulika z Krakowa, który wygłosi odczyt z zakresu logiki formalnej pod tytułem „Logika nazw i logika zdań”.

Rita biegała po pokoju jak mała dziewczynka i klaskała w ręce.

– Tatusiu, jestem pewna, że tyle będzie miał tatuś wspólnych tematów z Bronisławem! Czuję to! On jest matematykiem tak jak tatuś i świetnie gra w szachy!

Teraz, kiedy już jestem samodzielna, wiem, jak bardzo tatę kocham! Będziemy wszyscy razem jeździli na wycieczki!

Tatko, ciocia, tatki wnuk, ja i Bronisław. On tak lubi Karpaty!

Lwów, dnia 22 listopada 1938 r.

Drogi Eberhardzie,

bardzo Cię przepraszam za moje milczenie, przerywane jedynie zdawkowymi życzeniami świątecznymi. W tym czasie przeżyłem bardzo wiele – zwłaszcza między śmiercią a zmartwychwstaniem Rity. Twoje listy piętrzyły się na moim biurku jak wyrzuty sumienia, a jak sam wiesz, wyrzuty sumienia, gdy je wytłumić pracą lub alkoholem, w końcu cichną, by całkiem umilknąć. I ja chciałem się pozbyć wyrzutów sumienia. Któregoś dnia w pijackiej irytacji zgarnąłem wszystkie Twoje listy do popielnicy i spaliłem. Nie chciałem nic wiedzieć o śledztwie, które prowadzisz, i o sprawach jakiegoś barona. Nic mnie to nie interesowało, bo zamknąłem się w swoich kłopotach. Ale słyszałem, że moja kuzynka Leokadia korespondowała z Tobą i wszystko Ci opisała: powrót brzemiennej Rity i jej ślub z doktorem i hrabią w jednej osobie, Bronisławem Woronieckim-Kulikiem. Rita go kocha, Leokadia go lubi, a ja – nienawidzę. Nie wiem, dlaczego moja córka go pokochała. Może dlatego, że byli do siebie podobni, bo i ona, i on zawiedli nadzieje swoich rodziców? A może on był szatanem i kusicielem, który ją opętał? Nie będę Ci więcej o nim pisał, bo sama myśl o jego zwyrodnieniach napełnia mnie obrzydzeniem. Powiem tylko jedno: jest to potwór i obłąkany zbrodniarz. Tak, nie oszalałem, Eberhardzie. Powtarzam to w pełnej świadomości: jest to szalony morderca, który nigdy nie będzie osądzony za swoje zbrodnie. Wiesz dlaczego? Bo tylko ja je znam, nie licząc jego dwóch pretorianów. A ja nie wystąpię przeciwko niemu! Przecież nie zabiorę ojca Jerzykowi, mojemu ukochanemu wnukowi, który szczęśliwie narodził się w lutym tego roku! Pewnie jesteś ciekaw, skąd wiem o łotrostwach mojego zięcia. Otóż od niego samego! Powiedział mi to zupełnie świadomie. Wysłuchać go i nie zamknąć – to tak, jakby samemu być jego wspólnikiem. A ja się nim stałem. Wysłuchałem go i puściłem wolno. Wiesz dlaczego? Bo mnie zaszantażował. Po pół roku nieobecności Rity, kiedy już ją w myślach pogrzebałem, zjawił się u mnie jaśnie wielmożny pan hrabia i powiedział: twoja córka jest ze mną, możesz ją odzyskać, kiedy mnie wysłuchasz, lub stracić, jeśli wzgardzisz moją opowieścią. Wybieraj. A ja wybrałem córkę. I opowiedział mi o swoich przerażających zbrodniach, o których muszę milczeć.

Mój drogi, pragnę odejść na emeryturę. Zubik nawet nie chce o tym słyszeć i błaga mnie, bym został. Stałem się jeszcze sławniejszy i cieszę się względami samego komendanta wojewódzkiego policji. A to dlatego, że Zdzisław Potok się znalazł: moja to niby zasługa, że policja w ogóle wpadła na jego ślad. Tak, znalazł się we wsi Strzelczyska w powiecie Mościska, w województwie lwowskim. Martwy, z odrąbaną głową. Do ciebie nie docierają raczej wieści z Polski, to może o tym nie wiesz, chyba że Ci Leokadia donosiła. Nasz medyk sądowy i psycholog, doktor Iwan Pidhirny, znalazł psychologiczne wytłumaczenie zboczenia i kanibalizmu Potoka. Doktor sądzi, że zbrodniarz ten, naznaczony potworną brzydotą, był wyśmiewany przez kobiety i mścił się na nich. Pozbawiając dziewictwa i oszpecając, naznaczał je po prostu. To tylko hipoteza Pidhimego. Potok zabrał swą tajemnicę do grobu.

Eberhardzie, piszę ten list, żeby podziękować za Twoją pomoc. Za to, że mogłem zawsze na Tobie polegać. Piszę ten list też po to, aby się z Tobą pożegnać. Nie mogę się z Tobą widzieć ani korespondować, bo muszę wyrzucić ze swojej pamięci wszystko, co przypomina mi sprawę Minotaura. Była ona dla mnie krwawą łaźnią, dantejskim piekłem i czyśćcem. Pozostawiła wspomnienia, które muszę usunąć. Żegnając się z Tobą, żegnam się z pracą w policji, o czym już wyżej pisałem. Nie mogę być policjantem, nie mogę reprezentować prawa, jednocześnie zapewniając nietykalność mordercy. On zabił we mnie policjanta, zdeprawował mnie – na zawsze i bez przebaczenia. Żegnaj, mój drogi, i wybacz mi to hamletyzowanie.

Twój Eduard

PS. Składam Ci serdeczne życzenia spokojnych i błogosławionych Świąt. Ty mi nie składaj. Te święta spędzę w towarzystwie mordercy. Czego się nie robi dla własnego dziecka?

Breslau, dnia 20 grudnia 1938 r.

Drogi Eduardzie,

zasmucił mnie Twój list bardzo. Nade wszystko boleję nad tym, że chcesz zerwać nasze stosunki z powodu, który rozumiem, ale który nie może być rozstrzygający.

Bo czas leczy wszelkie rany i będziesz się jeszcze śmiał ze sprawy Minotaura. Na razie proszę Cię tylko o jedno. Gotów byłem nawet przekonywać Cię na miejscu, we Lwowie – bo byłem zatroskany o Ciebie – lecz z powodu nawału pilnych spraw nie mogłem tego dokonać. Zaklinam cię, nie odchodź z policji. Uwierz nieco starszemu koledze, paradoksalnie, siedząc przy jednym stole z mordercą, masz okazję, by być jeszcze lepszym policjantem, niż jesteś. Patrz na niego cały czas i zapamiętuj dobrze jego twarz – bezczelną, pewną siebie, bezkarną. Ta twarz musi Ci się wryć w pamięć nieodwołalnie, tak jak się niegdyś w niej odcisnęły greckie czasowniki nieregularne. Musisz ją umieć przywołać w każdym momencie. A zwłaszcza wtedy, kiedy będziesz ścigał innego mordercę. W chwili zwątpienia, gdy ręce będą Ci opadać z bezradności, a zbrodniarz wciąż będzie Ci się wymykał, przypomnij sobie twarz, którą widzisz dziś u boku Twej córki. Niech ten pysk będzie pyskiem wszystkich morderców tego świata, niech ta morda będzie mordą szatana albo Minotaura – jak wolisz. Przeżywając szczyt nienawiści, staniesz się pogromcą szatana, prawdziwym psem gończym, który albo zagryzie mordercę, albo się udławi jego juchą. Przyjmij, Eduardzie, moją wskazówkę, lecz zrób, jak chcesz. Jeśli stary Ebi przypomina Ci sprawę Minotaura, to zapomnij na jakiś czas o starym Ebim. Ale nie na zawsze, na Boga! Z kim się wódki napiję i pójdę na dziewczynki, jak nie z Tobą?

Twój Eberhard

Post scriptum: l pamiętaj – zawsze możesz na mnie polegać.

Lwów, Wigilia, 1938 rok,

godzina szósta po południu

Przy wigilijnym stole siedziała cała rodzina Popielskich: Edward, Leokadia, Rita oraz jej mąż, doktor Bronisław hrabia Woroniecki-Kulik. Był jeszcze jeden, najmniejszy członek rodziny, liczący sobie dziesięć miesięcy Jerzyk Woroniecki-Kulik, którego służąca Hanna nazywała „mucko najsłodsze”. Dziecko rozwijało się prawidłowo, a apetyt odziedziczyło chyba po dziadku, bo za pożywienie uważało wszystko, co napotykało na swej drodze. A ponieważ Jerzyk poruszał się głównie na czworakach, jadł więc te rzeczy, które były dostępne pół metra od ziemi. Atakował zatem – jak mały psiak wszystkie nogi od krzeseł i stołów oraz koronkowe serwety, zwieszające się z różnych szafek i stolików. Niedobrze było wtedy, kiedy „hrabczuk” – bo i tak go nazywała poczciwa służąca, która go nadzwyczaj ukochała wraz z serwetą ściągał jakieś naczynia. Pół biedy, gdy był to talerzyk z ciastkami, natychmiast zjadanymi, gorzej, kiedy mały z równym zapałem zajmował się zawartością dziadkowej popielnicy.

W czasie swej pierwszej w życiu wigilijnej kolacji dziecko było bardzo niespokojne. Najpewniej nastrój powszechnego pośpiechu, napięcia i bieganiny wybił je z normalnego rytmu dnia, bo nie chciało zasnąć po południu i w związku z tym było marudne i nieznośne. Nie dawało się uspokoić nawet dziadkowi, który miał na nie zawsze kojący wpływ. Nie tyle zresztą sam dziadek, ile jego łysina. Jerzyk zwykle dotykał dziadkowej głowy z takim zapamiętaniem, jakby odkrywał nieznane lądy. Pomruki, które Edward przy tym wydawał, sprawiały, iż niemowlę radośnie piszczało i odsłaniało w uśmiechu swoje dziąsełka – najpierw bezzębne, potem ozdobione dwoma ostrymi mleczakami.

Niestety, w Wigilię na Jerzyka ani dziadkowa łysina, ani jego mruczenie nie miały kojącego wpływu. Chłopiec, ubrany jak dziewczynka w sukienkę z koronkowym kołnierzem, wyginał się na jego kolanach, wrzeszczał, wkładał do buzi pulchną rączkę, wierzgał, aż w końcu kopnął w wazę z czerwonym barszczem. Z talerza trysnęła fontanna kropel. Ich większa część osiadła na obrusie, a kilka – na śnieżnobiałej koszuli dziadka. Popielski nawet nie zwrócił na to uwagi; wziął wnuczka na ręce i zaczął z nim chodzić po pokoju, co – nawiasem mówiąc – trochę uspokoiło małego.

Zebrani patrzyli na tę sielankową scenę rodzinną i myśli każdego z nich krążyły w innych rejonach. Rita uśmiechała się. Coraz częściej rodziła się w niej nadzieja, że w końcu dobrze się ułożą stosunki ojca z jej mężem. Po smutnym dniu ślubu, na którym ojciec był nieobecny, po pierwszych lodowatych miesiącach, kiedy nie dostrzegał swojego zięcia na ulicy, po Wigilii, którą po raz pierwszy w życiu spędzili osobno, wszystko się zmieniło, kiedy urodził się wnuczek, a dziadek oszalał na jego punkcie. Nastąpiło w końcu tak upragnione przez Ritę zaproszenie na wieczerzę wigilijną. Cieszyła się jak dziecko, kiedy ojciec do niej zatelefonował i zaprosił „pod choinkę”, jak zawsze nazywał tę uroczystość. Nie wiedziała, że to zaproszenie zawdzięcza mężowi, który posłużył się nazwiskiem Mariana Zubika.

Leokadia przecierała oczy ze zdumienia. Sama bezdzietna, nie potrafiła w sobie wykrzesać tyle miłości do

Jerzyka, który ją drażnił swoją płaczliwością i częstymi zmianami nastrojów. Nigdy zatem nie sądziłaby, że dziecko może tak odmienić człowieka. Popielski, który kiedyś na widok kropli po zupie na krawacie czy marynarce dostawał szału, wstawał od stołu, miotał się, szukając jakiejś ścierki i tłumiąc w ustach koszarowe przekleństwa, teraz w ogóle nie zwrócił uwagi na poplamioną koszulę i tańczył z wnuczkiem po pokoju, a ten, przytulony do dziadka, pobrudził mu jeszcze kołnierzyk. Leokadię cieszyła ta zmiana u Edwarda. Cieszyłoby ją zresztą każde inne zachowanie kuzyna, byle nie jego straceńcze eskapady po knajpach i nienaturalny uśmiech rano po nieprzespanej nocy.

Bronisław Woroniecki-Kulik, mimo że siedział spokojnie, w głębi ducha był rozdrażniony. Milczał jak zaklęty, głowę spuścił na piersi, złośliwie się uśmiechał i jedynie strzelał dokoła wściekłym wzrokiem. Nie mógł wybaczyć Popielskiemu jego ostentacyjnej niechęci. Nie mógł zrozumieć, iż ten nie cieszy się ze szczęścia swojej córki, która żyje w przepychu i co ważniejsze – dzięki jego stosunkom – zaczyna robić karierę, występując pod pseudonimem „Rita Pop”. Już zagrała małą rolę w filmie Ogień w sercu u samego Henryka Szaro. A ten łysy skurwysyn wciąż nie podaje mu ręki na powitanie i nie uściskał go przy składaniu życzeń świątecznych. Kiwnął mu tylko głową i coś mruknął – tak jak teraz mruczy do tego cholernego bachora, który ciągle drze mordę!

Dziecko się uspokoiło i Popielski usiadł do stołu wraz z wnukiem.

– Może już tak wzięlibyśmy te prezenty spod choinki. -Woroniecki-Kulik uśmiechał się wymuszenie. – To mały dostałby prezent i byłby spokojny, co? Mogę już mu dać?

– Broniu – Rita spojrzała niespokojnie na ojca i pogłaskała męża po dłoni – to tylko na chwilę go uspokoi. Główny powód to niewyspanie. Nie spał dzisiaj w dzień. Zaraz go położę, a Hanna zaśpiewa mu kołysankę. Jeszcze chwilę go przemęczmy, to szybciej uśnie.

Jerzyk przestał się interesować łysiną dziadka, wypluł na podłogę smoczek, zmrużył oczy i zaczął się drzeć wniebogłosy.

– Niech mu pan da ten prezent – hrabia łypnął wściekle na Popielskiego – albo ja mu dam!

– Nie zna pan, młody człowieku – Popielski podrzucał wnuczka na kolanie – zwyczajów tego domu. U nas się najpierw je kolację, a potem najstarszy, czyli ja, powtarzam: ja, rozdaje prezenty. I tak będzie zawsze.

– Zaraz… zaraz… Zwyczaje zwyczajami… – Woronie-cki-Kulik ściskał w ręku łyżkę tak mocno, że aż mu zbielały kostki.

– Niech tatuś mi poda Jerzyka – przerwała mu szybko Rita. – Może teraz u mnie się trochę uspokoi…

– Chciał pan coś powiedzieć, młody człowieku? – Popielski podał wnuka córce. – Coś o zwyczajach mojego domu?

– Tatusiu, proszę – wyszeptała Rita i odebrała syna z rąk ojca.

Hrabia zacisnął usta i przepołowił łyżką uszko pływające w barszczu. Podniósł je do ust i żuł powoli. Nie połknął jednak, lecz wypluł z powrotem na łyżkę. Leokadia patrzyła na niego z obrzydzeniem. Jerzyk znów krzyczał przeraźliwie, a kiedy matka go przytulała, bił ją piąstkami po twarzy.

– Dajesz mu ten prezent czy nie? – wysyczał Woroniecki-Kulik w stronę Popielskiego.

– Jak śmiesz tak się zwracać do mojego ojca?! – krzyknęła Rita. – I co ty robisz, na Boga, z tym uszkiem?

– Chyba go zęby bolą. – Popielski uśmiechał się krzywo i odłożył sztućce. – Musi jeść miękkie…

– Edziu, nie denerwuj się. – Leokadia patrzyła na niego błagalnie. – Jeszcze ci to zaszkodzi… Masz takie wysokie ciśnienie…

– Proszę cię, nie mów do mnie „Edziu”! – Popielski z kamienną miną przekrzykiwał rwetes, jaki wszczął wnuczek. – Po śmierci Wilhelma nie chcę, by ktokolwiek tak do mnie mówił…

Woroniecki-Kulik przechylił łyżkę i zsunął sobie na dłoń przeżutą masę. Wstał, podszedł do Popielskiego i podsunął mu ją pod nos. Jerzyk się uspokoił, patrząc na swojego ojca.

– Żryj, łysy! – Hrabia uśmiechał się szeroko. – Przecież ci mówiłem, że z ręki mi będziesz jadł!

Wszyscy zastygli. Wykorzystał to Jerzyk, który błyskawicznie wspiął się z kolan matki na stół i sięgnął po kryształowy dzban z kompotem z suszu. Dzban runął na obrus jak w zwolnionym tempie, a jego zawartość chlusnęła na beżową sukienkę Leokadii. Dziecko, widząc skutki swojego zachowania, wybuchnęło płaczem. Tarło przy tym piąstkami oczy. Krzyk wibrował. Takiego natężenia decybeli w mieszkaniu Popielskiego jeszcze nie było. Nawet dziadek przykrył dłońmi zdeformowane jak u zapaśnika uszy.

Bronisław rzucił przeżute uszko na dywan, podskoczył do stołu i przycisnął dziecko do blatu. Chwycił obiema rękami jego główkę i zaczął wciskać kciuki w oczy syna.

– Co tak trzesz te oczy, ty bękarcie! – syczał. – Wyłupię ci te gały…

Popielski rzucił się na niego. Kiedy Woroniecki-Kulik, zdziwiony, odwrócił głowę w stronę szarżującego teścia, dostał pięścią w skroń. Zatoczył się, zrobiło mu się ciemno przed oczami. Wtedy poczuł tak silny cios w podbródek, że runął na zegar stojący w salonie. Padając na podłogę, usłyszał, jak maszyneria dzwoni i wybija jakieś fałszywe kuranty. Jego broda, rozdarta sygnetem Popielskiego, paliła z bólu i broczyła krwią. Komisarz pochylił się nad nim. Chwycił go za kołnierz garnituru i wytargał do przedpokoju. Nie zwracając uwagi na płaczącą Ritę, która czepiała się jego rąk, otworzył drzwi i wywalił przez nie szczupłe ciało swojego zięcia. Wyrzucił za nim jego płaszcz, kapelusz i laskę.

Woroniecki-Kulik siedział pod poręczą i uśmiechał się drwiąco do Popielskiego.

– Edziu – zawołał – szykuj się do kryminału!

– Pociągnę cię tam za sobą! – krzyknął Popielski. Klatka schodowa rozbrzmiewała śpiewem kolędników.

Wśród nocnej ciszy głos się rozchodzi. Wstańcie pasterze, Bóg się nam rodzi…

Popielski zamknął drzwi, wszedł do zdemolowanego salonu i usiadł ciężko na fotelu przy przewróconym zegarze. Płakała Leokadia i Rita. Płakała i Hanna, która nosiła Jerzyka po pokoju, śpiewając mu kołysankę Bałam-bałam. Tylko Popielski nie płakał.

Lwów, poniedziałek 13 marca 1939 roku,

godzina druga w nocy

Ritę obudził stukot zamykanych drzwi. Od roku, od narodzin Jerzyka, jej sen był czujny jak sen ptaka. Budziła się, kiedy śpiące dziecko westchnęło, gdy wiatr zawył za oknem, a nawet kiedy jakiś pijak awanturował się na ulicy. Wiedziała, że wrócił Bronisław. Zamknęła oczy. Nie chciała, by dostrzegł, że nie śpi. Nie miała teraz ochoty na spełnianie małżeńskiej powinności, natomiast jej mąż miał na to ochotę wszędzie i zawsze. A najbardziej, kiedy wracał późną nocą z różnych, jak twierdził, spotkań w interesach. Patrzył na nią uważnie, rozbierał się do naga i domagał się od niej rzeczy, których nie lubiła. Dlatego od pewnego czasu, by tego uniknąć, udawała, że śpi, a nawet pochrapywała, co przy jej aktorskim talencie łatwo wprowadzało w błąd niespożytego męża.

Teraz też słyszała, jak się rozbiera, rzuca swe ubranie byle gdzie i jak staje nad nią. Czuła na sobie jego wzrok. Zachrapała cicho. Bronisław odszedł. Usłyszała, jak lekko trzeszczy pod nim krzesło. Ten trzask stawał się regularny. Uchyliła powieki – zamarła. Jej mąż siedział na krześle, sięgał dłonią między nogi i czynił sobie zadość. Nie to ją jednak przeraziło. Roczny Jerzyk obudził się i uśmiechał się do ojca.

– Co się tak patrzysz – szept Bronisława stawał się coraz bardziej gorączkowy. – Chcesz zobaczyć, jak krówka mleka daje?

– Co ty robisz! – wrzasnęła Rita, a Jerzyk zaczął płakać.

– No co? – Jej mąż wstał i zrobił niewinną minkę. -To przecież ludzkie… Wiesz, że ja muszę po dwa razy dziennie…

Musiałem sobie ulżyć… A ty spałaś… Ale teraz już nie śpisz.

Lwów, niedziela 16 kwietnia 1939 roku,

godzina jedenasta wieczór

Rita siedziała przed toaletką i kremowała sobie twarz i dekolt. Była bardzo szczęśliwa, że wreszcie opuszczają Lwów i po świętach jadą na lato do Baranich Peretok. Zrozumiała, że nie aktorstwo jest dla niej ważne, lecz jej syn. Kiedy wracała skonana z różnych prób i przeglądów, Jerzyk wyciągał do niej rączki i płakał zamiast się cieszyć na jej widok. Jakby miał do niej żal, że zostawia go na całe dnie pod opieką ukraińskiej mamki, która choć kochała chłopca szczerze, to nie mogła mu zastąpić matki.

Lwów miał jakiś zły wpływ na Bronisława. Stawał się on coraz bardziej ponury, tajemniczy i okrutny. Nie mógł ani chwili być z dzieckiem, by go nie uderzyć albo nie krzyknąć. Przy każdym posiłku wylewał pomyje na jej ojca i obserwował ją, jak zareaguje. Rita powoli traciła przy Bronisławie całą swoją dawną porywczość i niezależność. Wiedziała, że jej raptowne i zdecydowane zachowania nie dadzą żadnego efektu, ponieważ zderzały się z żywiołem o wiele gwałtowniejszym i groźniejszym, który ją przerażał i którego nie rozumiała. Starała się więc ataki męża tłumaczyć sobie na różne sposoby. Patrzyła na niego z miłością, jak krzyczy i zalewa się złością, przypominała sobie jego wspomnienia z dzieciństwa i mówiła w duchu: „Jaki to straszny ciężar od małego być wychowywanym na geniusza! To może mieć zgubny wpływ na całe życie! Ja tak Jerzyka nie wychowam! Ten błąd popełniał też mój ojciec, ale w mniejszej skali. On nie chciał, bym była genialna, lecz jedynie, abym zdała maturę. A mój nieżyjący teść domagał się od Bronia genialności. Nic dziwnego, że mój mąż jest znerwicowany! Po zimie wyjedziemy na wieś i wszystko wróci do normy. Bronek znajdzie wytchnienie na łonie natury, a Jerzyk będzie miał lepsze powietrze”. Kiedy jej mąż oznajmił tydzień temu, podczas śniadania wielkanocnego, iż za tydzień wyjeżdżają na wieś, Rita aż podskoczyła z radości.

Gdy wieczorem czesała swe długie gęste włosy, zastanawiała się, kiedy najlepiej byłoby spotkać się z ojcem przed wyjazdem. Przebaczyła mu atak na Bronia, który w Wigilię był wyjątkowo podminowany. Widziała się z nim kilkakrotnie, na ogół podczas umówionych spacerów w Parku Stryjskim. Czasami też odwiedzała go w porze jego śniadania, czyli około południa, i piła kawę z nim oraz ciotką Leokadią, a Jerzyk bawił się w tym czasie z Hanną. Gdy rozmawiali, nie istniał temat Bronisława. Rita musiała się pogodzić z tym, iż nigdy wspólnie nie wyjadą w Karpaty, a Popielski przystał na to, iż widuje się z córką tylko w chwilach wykradzionych znienawidzonemu zięciowi.

Rita uśmiechnęła się na myśl, że nazajutrz ujrzy zielone pola i jeszcze bezlistne buki Baranich Peretok. W sypialni usłyszała szczęk drzwi. „Czekaj na mnie naga”, powiedział jej przed wyjściem, „a ja też wejdę nagi do sypialni. Dziś odprawimy nasze święto wiosny!” Poprawiła włosy i zsunęła szlafrok. Nie odczuwała nigdy fałszywej skromności na widok swojego nagiego ciała. Wiedziała, że jest piękna.

Weszła do sypialni, kołysząc biodrami. I wtedy krzyknęła. Na łóżku leżał nagi Bronisław, a obok niego jakiś równie nagi, nieznany jej młody mężczyzna. Wybiegła z powrotem do buduaru i nałożyła szlafrok. Usłyszała szmer. Obaj mężczyźni stali w drzwiach.

– Nie zrobię tego – powiedziała cicho, lecz zdecydowanie. – Wynoś się z mojego buduaru! – wrzasnęła na męża. – Ty zboczona świnio!

Woroniecki-Kulik ruszył w jej stronę. W ręku trzymał kij golfowy. Uderzał nim rytmicznie o swoją otwartą dłoń.

– Albo to zrobisz z nami dwoma – powiedział – albo z tym kijem.

Lwów, poniedziałek 17 kwietnia 1939 roku,

godzina czwarta nad ranem

Popielski postanowił, że wcześniej się położy. Następnego dnia miał ważne spotkanie z dyrektorem ukraińskiego Ziemskiego Banku Hipotecznego, panem Mykołą Sawczukiem, który podejrzewał o malwersację jednego ze swoich pracowników. Szykowała się zatem długa, nudna rozmowa o transakcjach bankowych, z której Popielski i tak niewiele będzie rozumiał.

Westchnął i odłożył na półkę stare wydanie Pieśni Horacego. Był zły na siebie. Wielu łacińskich słówek już zapomniał, musiał często zaglądać do słownika. Zapalił przedsennego papierosa i wyszedł do łazienki, aby wetrzeć krem w swoją wciąż jędrną skórę twarzy. Kiedy był w przedpokoju, przy drzwiach rozległ się dzwonek. Popielski podszedł zdziwiony do drzwi, spojrzał przez wizjer i otworzył usta z przerażenia. Papieros wypadł i potoczył się po posadzce.

Otworzył drzwi. Rita weszła do mieszkania. W ramionach trzymała śpiącego i otulonego kocykiem Jerzyka. Sama była ubrana w naprędce zarzucony zakopiański sweter i szlafrok. Szła bardzo wolno, powłócząc nogami. Za nią ciągnęło się ciemne pasmo krwi.

Breslau, poniedziałek 17 kwietnia 1939 roku,

godzina siódma rano

Mock siedział w fotelu i usiłował założyć buty. Było mu bardzo niewygodnie z powodu brzucha, który ostatniego wieczora w „Piwnicy Świdnickiej” napełnił przepysznymi, lecz ciężkostrawnymi sznyclami wiedeńskimi. Mimo przejedzenia podziękował zdecydowanie Marcie za dobre chęci i uparł się, że sam wyprowadzi na spacer swojego Argosa. Ciężko dysząc, przekładał sznurowadła między palcami dłoni. Kątem oka widział, jak jego owczarek niemiecki stoi pod drzwiami i trzyma w pysku smycz.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю