Текст книги "Głowa Minotaura"
Автор книги: Marek Krajewski
Жанр:
Прочие детективы
сообщить о нарушении
Текущая страница: 5 (всего у книги 17 страниц)
– Panu się tylko zdaje, Mock, że jest pan podwładnym pułkownika von Hardenburga – syczał cicho Kraus. – Ale naprawdę to nikt nie może pana przede mną ochronić. Wezwałem pana na siódmą rano i co widzimy? Mock przybiega w te pędy. Grzecznie, punktualnie, mimo że wczoraj popił, pochędożył… Jest pan całkiem w mojej dyspozycji…
– Mówi się „do mojej dyspozycji”, Herr Sturmbannführer
– No i ładnie, ładnie… – Kraus zacisnął palce. – Od rana taki przekorny… Kac, co, Mock? Kac męczy! Ale do rzeczy. Tak naprawdę należy pan do mnie i nigdy się pan ode mnie nie uwolni. Na przykład… O, no to, proszę. – Kraus założył okulary i zaczął przeglądać teczkę leżącą na stole. – Tak, mam tu zadanie wprost dla pana… Idealne dla pana…
– Teraz to pan przesadził, panie Kraus – Mock nie użył tytułu służbowego gestapowca i zadając cios na oślep, zdradził niestety swój niepokój. – Pan nie ma prawa przydzielać mi zadań i wydawać rozkazów. Czym innym jest zaproszenie na naradę, choćby o siódmej rano, a czym innym…
– No i co? – Kraus zamknął teczkę i podsunął ją Mockowi pod nos. – Już się denerwujemy, co Mock? A niech pan to zobaczy. – Wskazał głową na teczkę. – Tam jest rozkaz dla pana, podpisany przez pułkownika Rainera von Hardenburga.
Mock nawet nie spojrzał na teczkę. Nie zamierzał dać Krausowi tej satysfakcji.
– Tak, Mock. – Kraus znów wstał i podszedł do okna. -
Na kilka tygodni, jeśli nie miesięcy, koniec z pijaństwem, koniec z dziewczynkami, koniec z wygodnym pięciopokojowym mieszkaniem na Zwingerplatz… Tak… Koniec z cywilizacją, z kulturą… Z przekomarzaniem się… Tak…
Gdyby pan zajrzał do tej teczki, zobaczyłby pan list prezydenta policji Schmelta do szefa policji w Lemberg.
W tym liście jest propozycja współpracy. W teczce tej mamy też odpowiedź. Nasza propozycja współpracy została przyjęta…
Mock wciąż milczał i nie otwierał teczki. To doprowadziło Krausa do wściekłości.
– Jedzie pan – żyła pulsowała mu na czole – do Lemberg, znaleźć cygańskiego pederastę, który z nienawiści do kobiet, z nienawiści do rodziny niemieckiej i do narodu niemieckiego zamordował przed dwoma tygodniami w „Warszawskim Dworze” młodą niemiecką dziewczynę, Annę Schmidt.
Tym razem Krausowi się udało. To był nokaut. Mock każdym nerwem odczuwał swoją bezsilność. Nie to było najgorsze, że kanalia von Frankenstein, jak nazywał Krausa, rozporządza jego osobą, a tchórz i karierowicz von Hardenburg rzuca go do nóg policji politycznej. Najgorsze było to, że popełniono gwałt na umyśle Mocka. Że odmówiono mu prawa do myślenia. Że stał się tępym narzędziem w rękach politycznych manipulatorów, którzy nagle powiedzieli mu, że ziemia jest płaska, a Polka jest Niemką. Że będzie uczestniczył w propagandowej awanturze. Że stanie się heroldem śpiewającym pieśń Ad maiorem Hitleri gloriam.
– Ta zamordowana dziewczyna była Polką – wykrztusił.
– Tu jest rozkaz dla was, Mock. – Kraus stuknął paznokciem w teczkę. – Podpisany przez waszego szefa. W tym tygodniu jedziecie, nie wiadomo, na jak długo – pokazał w uśmiechu zdrowe białe zęby – do dzikiej, zażydzonej krainy podludzi, gdzie na ulicach psy ciągną zaprzęgi. Do kraju barbarzyńców, Mock. To jest miejsce w sam raz dla was. Pojedziecie tam, znajdziecie cygańskiego pederastę i przywieziecie go tutaj. Polakom macie się przedstawiać swoim policyjnym, nie wojskowym stopniem. Nie muszą wiedzieć, że pracujecie w wywiadzie. To wszystko, Mock. Szczegóły wyjazdu ustalicie z von Hardenburgiem.
Mock wstał, zapalił i oparł się pięściami o biurko Krausa. Nie wyciągając papierosa z ust, rozsnuł nad blatem tytoniową chmurę.
– Darujcie sobie te żałosne demonstracje, Mock. – Kraus odsunął się nieco od biurka. – Odmaszerować!
– Jak pan śmie – głos Mocka był nieco zniekształcony przez ściskanego w zębach papierosa – mówić do mnie per „wy” i wydawać mi rozkaz „odmaszerować”! Jestem dla pana „kapitanem Mockiem”, zrozumiano? Znajdę mordercę tej polskiej dziewczyny, nie dlatego, że pan mi kazał, ale dlatego, że taki mam zawód!
Z papierosa Mocka spadł na błyszczący blat słupek popiołu. Kapitan odsunął się od biurka, uniósł papierosa i rzucił go na wypastowany parkiet.
– I wie pan co? – dusił niedopałek podeszwą – ten Lemberg to wcale nie jest taka barbaria. Komisarz Popielski mówi po niemiecku lepiej od pana.
Lwów, wtorek 19 stycznia 1937 roku,
godzina piąta po południu
Jadzia Wajchendlerówna, będąc po raz pierwszy w życiu w czytelni Ossolineum, siedziała nad pierwszym tomem Historii filozofii Władysława Tatarkiewicza i wypisywała do zeszytu co ważniejsze informacje na temat myśli stoickiej. W bibliotece, do której mieli dostęp tylko studenci, profesorowie gimnazjalni i akademiccy, znalazła się dzięki protekcji profesora Sedlaczka. Początkowo była dumna i onieśmielona, później zaś wszystko jej zobojętniało. Nie mogła się skupić na zwięzłych i trafnych charakterystykach Chryzypa i Zenona, ponieważ informacje te śmiertelnie ją nudziły. Co chwila jej wzrok biegł po zielonych stołach, po regałach zastawionych książkami, po ubranej w fioletowy fartuch sylwecie bibliotekarza i po ośnieżonych drzewach na górze Wronowskich, widocznej za oknami. Coraz częściej jej wzrok zatrzymywał się na postaci szczupłego studenta, który siedział naprzeciwko niej przy stole zawalonym kilkoma tomami „Dziennika Ustaw” i czytał równie nieuważnie jak ona sama, z tą jednak różnicą, że zupełnie inną lekturę. Leżał też przed nim Kodeks postępowania karnego Buczmy-Czaplińskiego. Panna Jadzia była w duchu zła na stetryczałego łacinnika, profesora Sedlaczka, który chyba za karę zadał jej referat o stoikach, i z rozrzewnieniem wspominała przystojnego młodego suplenta, prowadzącego lekcje łaciny na początku roku szkolnego.
Dzwonek, oznaczający przerwę, zabrzęczał w dłoniach przygarbionego bibliotekarza. Westchnęła z ulgą. Kątem oka zauważyła, że student ukradkowo przypatruje się jej spod daszka czapki z czarnym otokiem. Wychodząc na korytarz, obmyślała sposób, jak mocniej zainteresować studenta swoją osobą. Nagle wyrósł przed nią mężczyzna, który udaremnił jej plan. Potężny, łysy, ubrany na czarno, z melonikiem w dłoni. Natychmiast rozpoznała w nim komisarza Edwarda Popielskiego, ojca jej serdecznej przyjaciółki Rity, którego widziała tylko raz w życiu, ale nigdy go nie zapomniała. Już wtedy, kiedy z jej ojcem został wezwany do dyrekcji gimnazjum, budził w niej przerażenie. Wyobrażała sobie, że człowiek taki jak on codziennie w swej pracy spotyka ludzi opanowanych przez dybuki, którymi w dzieciństwie straszyła ją babcia.
– Dobry wieczór pannie Jadwidze – odezwał się komisarz niskim głosem, dochodzącym jakby ze studni.
– Dobry wieczór. – Jadzia dygnęła i spuściła oczy. Głos Popielskiego dotarł aż do jej brzucha.
– Czy mógłbym porozmawiać z panną Jadwigą? -Wpatrywał się w nią rozszerzonymi źrenicami. – O, tutaj, przy tym stoliku z rewersami.
– Naturalnie, panie komisarzu – odpowiedziała i spojrzała we wskazane miejsce. – Ale tam już siedzi jakiś pan…
– Ten pan to mój kolega z pracy. – Popielski ujął ją lekko za szczupły łokieć. – Będzie przy naszej rozmowie. Obiecuję pannie, że zajmie nam to wszystko niewiele czasu.
Kiwnęła głową i podeszła do stolika, na którym leżały czyste biblioteczne rewersy. Kolega z pracy wstał, uchylił kapelusza i podsunął jej krzesło. Przyjęła ten gest z wdzięcznością. Nogi trzęsły się jej ze strachu. Komisarz Popielski usiadł na innym krześle, które przysunął mu jego, jak sądziła, podwładny. Był to zażywny jegomość z siwymi, nastroszonymi wąsami i szeroką, uśmiechniętą twarzą. Wydał się jej sympatyczny. W tej chwili wszyscy wydali się jej sympatyczniejsi od pana komisarza, który wpatrywał się w nią wzrokiem osoby opanowanej przez wędrującą duszę.
– Wiem wszystko – poczuła od niego woń tytoniu i korzennej wody kolońskiej, kiedy pochylił się nad nią i mówił szeptem. – O tym, że byłaś wraz z moją córką w spelunce na Zamarstynowskiej w towarzystwie bandytów, uliczników i prostytutek. Nie od Rity to wiem, ale od jednego z drani, którzy tam byli. A twój ojciec, jak myślę, nic o tym nie wie, prawda?
Przerwał, kiedy do stolika podeszła studentka i wzięła rewers do wypełnienia. Jadzia Wajchendlerówna miała łzy w oczach.
Twój ojciec nic o tym nie wie – ciągnął Popielski. – I niczego się nie dowie, jeśli – przysunął jej wizytówkę – jeśli będziesz mnie informowała o waszych planach i poczynaniach.
Uczennica rozpłakała się. Jej szloch rozległ się w pustej przestrzeni korytarza. Zaniepokojony student prawa przyglądał się uważnie całej scenie. Ruszył w stronę Popielskiego. Zaremba zaszedł mu drogę i wyciągnął charakterystyczną odznakę z orłem i wieńcami laurowymi. Chłopak odskoczył jak oparzony. Popielski i Zaremba wyszli z budynku. Komisarzowi trzęsły się ręce, kiedy zapalał papierosa.
– Edek, jak tak mogłeś? Przecież ta gimnazistka jest nieprzytomna ze strachu! – powiedział zatroskany Zaremba. – Wiesz ty, co przed chwilą zrobiłeś? Uczyniłeś z tego dziewczęcia szpicla, rozumiesz? I odebrałeś swojej córce przyjaciółkę! To właśnie zrobiłeś!
Popielski chwycił Zarembę za ramiona i przyciągnął do siebie.
– Nie rozumiesz, Wilek – jego łamiący się głos nie wzbudziłby teraz przerażenia u panny Jadzi – że ta bestia znowu uderzyła i chyba znów tu jest? Zagryzła dziewicę we Wrocławiu i przyjechała tu z powrotem. Ona zagraża wszystkim pannom… I tej Żydówce, i mojej Ricie! Mojej Ricie! To monstrum gdzieś krąży między nami. – Odwrócił się i obrzucił wzrokiem przechodniów, galerię Lubomirskich i wąską, ciemną uliczkę, wspinającą się na stok Cytadeli. – Może już gdzieś rozrywa kłami dziewczęcy policzek! Ja nie mogę do tego dopuścić!
Zostawił Zarembę i odszedł kilka kroków. Wziął potężny zamach i uderzył się pięścią w udo. Cała ulica Ossolińskich usłyszała coś, co Zaremba, kolega gimnazjalny Popielskiego, słyszał z jego ust tylko kilka razy w życiu:
– Kurwa jego mać!!!
Wyrzuciwszy to z siebie, Popielski wbiegł z powrotem do Ossolineum. Zbliżył się do pustego stolika, przy którym przed chwilą siedziała Jadzia Wajchendlerówna. Wciąż leżała tam jego wizytówka. Popielski przedarł ją, napluł na nią i wyrzucił do kosza z pustymi rewersami.
Zanim wsiadł do chevroleta, za którego kierownicą siedział Zaremba, zdjął melonik i podszedł do niskiego murku, otaczającego zakład naukowy. Zgarnął rękawicą garść śniegu i przyłożył go sobie do głowy i do karku. Potem oparł głowę o żelazne pręty, zakończone szpicami. Kiedy wsiadł do auta, Zaremba spojrzał na niego i zapuścił motor.
Obaj mężczyźni milczeli. Pojechali ulicą Kopernika obok seminarium greckokatolickiego i skręcili w Leona Sapiehy, obok dobrze im znanego gmachu policji na Łąckiego. Z lewej strony minęli przepiękną narożną kamienicę z wielkimi, półokrągłymi tarasami, w której mieściła się słynna kwiaciarnia Heleny Bodnar, i pojechali dalej, wzdłuż potężnego gmachu Politechniki. Minęli kościół Św. Teresy, ukraińskie gimnazjum akademickie i dojechali do kościoła św. Elżbiety. Za brudnymi fasadami rozpościerał się niebezpieczny świat baciarów. Wielu z nich stało w bramach niewysokich domostw przy placu Bilczewskiego, a spod daszków kaszkietów unosiły się smugi papierosowego dymu. Ponure spojrzenia osiadały na lśniącej karoserii auta. Poza miejscem narodzin w tej dzielnicy nie mieli oni wiele wspólnego z wesołym Szczepciem, który ku uciesze całej Polski przekomarzał się ze swoim kompanem Tońciem w audycji Na wesołej lwowskiej fali. Na ich twarzach było tyle wesołości, ile trucizny na zapałce.
Chevrolet zatrzymał się pod Dworcem Głównym. Popielski uścisnął dłoń Zaremby obiema rękami, wyszedł na śnieg i wiatr, i zniknął w monumentalnym wejściu. Skierował się prosto do kasy i kupił bilet na sobotni pociąg do Krakowa oraz bilet powrotny na niedzielę. Zaremba patrzył na przyjaciela zza szyby. Popielski nie mówił mu, dokąd ma go podwieźć. Nie musiał. Obydwaj wiedzieli, jakiego remedium potrzebuje komisarz w chwilach wielkiego wzburzenia.
Pociąg relacji Kraków-Lwów,
niedziela 24 stycznia 1937 roku,
godzina druga po południu
To remedium poznał także ktoś inny – Eberhard Mock. Wcześniej jednak przeszedł drobiazgową kontrolę osobistą i raz się przesiadał. Przeszukania jego kieszeni i bagażu dokonali polscy funkcjonariusze na kolejowym przejściu granicznym w Chebziu, a zmiana składu pociągu nastąpiła w Mysłowicach, gdzie kończyła się linia dawnej pruskiej Żelaznej Kolei Górnośląskiej. Mock i wszyscy inni podróżni przesiedli się do nowego składu jadącego do Krakowa i dalej do Lwowa. Pociąg ten, jak oznajmił mu z dumą konduktor, był ciągnięty przez nadzwyczaj szybką i nowoczesną lokomotywę, odznaczoną złotym medalem na jakichś targach w Paryżu.
Mock już po kilku chwilach odniósł wrażenie, że znalazł się w innym świecie. Stał przy oknie i nie mógł się nadziwić chatom krytym strzechą, małym stacyjkom, na których przyciągały wzrok drewniane budki z wyciętymi pod okapem serduszkami oraz uroda młodych kobiet, wychodzących na perony, aby sprzedawać kapustę i herbatę. Dał się skusić polskim smakowitościom w Trzebini, gdzie pociąg miał dłuższy postój, i przyjął od rumianej od mrozu chłopki blaszany talerz wypełniony gorącą, aromatyczną i gęstą kapustą ze skwarkami. Smakowała mu tak nadzwyczajnie, że wytarł talerz chlebem, czym wzbudził złośliwe komentarze swoich współpasażerów w pierwszej klasie. Było to małżeństwo w średnim wieku, które uparcie zwracało się do Mocka po francusku, mimo iż ten odpowiadał im na migi. Małżeństwo prychało pogardliwie i mówiło tylko coś, co Mocka niezwykle dziwiło. A mianowicie określali go jako „Szwaba”. Na jakiej podstawie sądzili, że urodził się on w Szwabii, tego zupełnie nie rozumiał, tym bardziej że nie znali niemieckiego i nie mogli wyłapać dialektalnych szwabskich osobliwości. Próbował ich o to zapytać, ale wtedy wywoływał chichoty. Porzucił zatem wszelkie próby rozmowy z tymi zarozumiałymi ludźmi, stał na korytarzu, palił i wyglądał przez okno. Jego uwagę na stacjach przykuwali przede wszystkim Żydzi, którzy – rozpoznawalni po charakterystycznych chałatach, okrągłych czapkach z daszkiem i długich brodach – w niczym nie przypominali Żydów z Breslau, odróżniających się od swoich niemieckich współobywateli jedynie pewnymi cechami antropologicznymi. Tutaj, w Polsce, odznaczali się oni również innym strojem i językiem. Mock wiedział, że używają jakiegoś średniowiecznego dialektu niemieckiego, ale nigdy wcześniej go nie słyszał. Toteż z wielką ciekawością przysłuchiwał się handlarzom żydowskim na peronach. Ich kłótnie i dyskusje były dla Mocka widomym znakiem, że znalazł się w jakimś kraju przejściowym, na pograniczu Europy i Wschodu, gdzie osobliwi ludzie językiem swym należą na Zachodu, zaś gestykulacja i ekspresja sytuują ich raczej na jakichś targowiskach Orientu.
Za oknem rozbuchane życie nawet w zimie, na mrozie, myślał, a wewnątrz luksusowego pociągu ekspresowego – szepty, uprzejme szczebioty i zadzieranie nosa. Z niechęcią pomyślał o powrocie do przedziału, gdzie elegancko odziany pan co chwila cmoka panią w dłoń, a pani szczerzy swe małe i nierówne zęby, potrząsając głową. Spojrzał na zegarek. Czekało go jeszcze prawie sześć godzin jazdy. Dobrze, że zabrał ze sobą Golema, fantastyczną powieść
Gustava Meyrinka. Będzie musiał jedynie poszukać przedziału, w którym ludzie okażą się mniej gadatliwi i pozwolą mu się skupić.
Myśl ta była swoistym wyprzedzeniem sytuacji, w której chciał się znaleźć. Bo oto z naprzeciwka szli dwaj konduktorzy, którzy mówili trochę po niemiecku i mogli mu wskazać jakiś wolny przedział. Patrzył na nich z radością, ale kiedy już się do niego zbliżyli, usłyszał coś, co sprawiło, że osłupiał i nie zapytał o przedział. Z ust jednego z nich padło nazwisko, które znał: „komisarz Popielski”. Kiedy konduktor oddał mu już kilkakrotnie kasowany bilet, Mock zapytał go uprzejmie, nie chcąc spłoszyć zwiastuna słabej nadziei:
– Powiedział pan „komisarz Popielski”?
– Tak – odpowiedział konduktor zdziwiony. – Powiedziałem „komisarz Popielski”. Nie rozumiem, dlaczego pan o to pyta.
– Czy komisarz policji Edward Popielski ze Lwowa podróżuje tym pociągiem? – Mock użył polskiej nazwy „Lwów”, bo „Lemberg” nie byłby znany obsłudze pociągu.
Milczący konduktor stuknął w ramię kolegę rozmawiającego z Mockiem i powiedział coś po polsku.
– Przepraszam pana – rozmówca Mocka próbował go wyminąć – ale mam obowiązki.
– Najmocniej pana przepraszam. – Mock wyjął legitymację. – Jestem niemieckim policjantem i jadę właśnie do Lwowa w odwiedziny do mojego kolegi, komisarza Edwarda Popielskiego. Jeśli on jest w pociągu, to byłoby wspaniale…
Konduktorzy spojrzeli po sobie i znów zamienili kilka słów w szeleszczącym, dzwoniącym języku, który Mock słyszał często na bazarze na Neumarkt w Breslau. Postanowił przyśpieszyć ich decyzję i wyjął z kieszeni dwuzłotówkę, wydaną jako resztę przez polską chłopkę wśród innego bilonu. Kolejarz przyjął monetę bez wahania.
– Tak – odrzekł. – Pan komisarz Popielski, jak zwykle, zajmuje salonkę wraz ze swoją córką, panienką Ritą.
To tutaj, proszę za mną!
Mock nie wierzył własnemu szczęściu. Szedł za konduktorem i śmiał się w głos. Po pierwsze, nie będzie skazany na wykwintne towarzystwo chichoczących szyderców, po drugie, pozna człowieka, z którym przyjdzie mu być może długo pracować, i będzie miał teraz świetną okazję, aby wyjaśnić telefoniczne nieporozumienie oraz omówić ewentualne szczegóły śledztwa, o ile oczywiście Popielski będzie chciał o tym rozmawiać przy swojej córce, panience Ricie. Stanęli przed drzwiami salonki.
– Konduktor! – zawołał mężczyzna, pukając.
– Proszę – usłyszeli zza drzwi donośny głos.
Konduktor otworzył drzwi i zameldował:
– Panie komisarzu, co za zbieg okoliczności! Spotkałem pańskiego przyjaciela, Niemca, na korytarzu!
Odsunął się, by przepuścić Mocka. Ten zobaczył elegancką salonkę obitą tapetą w żółte i bladoniebieskie pasy. Okna były zasłonięte. Wnętrze słabo oświetlała zapalona lampka pod oknem. Na stole stała karafka z czerwonym winem, dwa kielichy i srebrna taca przykryta pokrywą, pod którą znajdowały się obiadowe talerze. Na kanapie rozpierał się potężny łysy mężczyzna z małą bródką, w rozpiętej koszuli i kamizelce. W kąciku ust dymił papieros zatknięty w cygarniczkę.
Na stoliku obok stały szachy i otwarta książka. Rzut oka wystarczył Mockowi, aby zauważyć, że były to wiersze łacińskie, których charakterystyczne rozpisanie mogło wskazywać na Horacego. Konduktor wziął tacę i cicho zamknął drzwi od zewnątrz.
– Dyrektor kryminalny Eberhard Mock, z Breslau. -Oczy Mocka przyzwyczajały się do półmroku.
– Komisarz Edward Popielski ze Lwowa. – Łysy mężczyzna wstał i wyciągnął rękę. – Nie ma chyba jeszcze między nami takiej konfidencji, abyśmy byli nazywani przyjaciółmi. Zwłaszcza koniec naszej jedynej i ostatniej rozmowy telefonicznej nie był zgoła koleżeński.
Mock patrzył na Popielskiego i czuł, że nie będzie mu się dobrze pracowało z polskim policjantem. Był pewny siebie, odpychający i mało gościnny. Nie zaprosił go do zajęcia miejsca w przedziale, wciąż stał i milczał znacząco, jakby chciał mu powiedzieć: przyszedłeś pan nie w porę! To jest mój czas prywatny, niedziela, dzień świąteczny, o sprawach służbowych będziemy rozmawiać jutro, w dzień powszedni! Mock od tego wyniosłego i milczącego Polaka wolał już lożę szyderców w swoim przedziale. Spojrzał na szachownicę i zobaczył ustawienie, które już gdzieś widział. Na moment zapomniał o gorzkim powitaniu.
– Przepraszam pana, komisarzu, za tamto dosadne określenie. – Mock zbliżył się do szachownicy i nie czekając na jakieś „nie szkodzi”, które zresztą nie padło, zapytał: – Mat w ilu ruchach?
– W siedmiu – odparł Popielski i wciąż stał.
Mock uznał, że zagadka szachowa jest bardzo trudna. Mógł jeszcze wykorzystać wiersze Horacego do nawiązania jakiegoś bliższego kontaktu. Spojrzał na stojącego Popielskiego.
Wyraz jego twarzy był na wpół drwiący, na wpół odpychający. Mocka ogarnęło dubeltowe zniechęcenie.
– No to ja już pójdę – powiedział. – Miło mi było poznać pana komisarza. Do zobaczenia we Lwowie!
Nagle otworzyły się drzwi oddzielające salonkę od jakiegoś pomieszczenia i Mock usłyszał kobiecy okrzyk przestrachu. Kątem oka zobaczył, że naga postać chowa się za drzwi. Nie był pewien, czy w tym mroku rzeczywiście dostrzegł, czy tylko sobie wyobraził ciężkie, dorodne piersi, które się gwałtownie zakołysały. Młoda blondynka, której modnie ostrzyżone włosy oplatała opaska, wystawiała zza drzwi jedynie głowę i krągłe ramię. Powiedziała coś dźwięcznym głosem, a Popielski sapnął, podszedł do kobiecego sakwojażu, którego Mock nie dostrzegł w półmroku, i wyjął stamtąd lniany woreczek z kosmetykami. Szukał w nim czegoś i nie mógł znaleźć. Z mocą wypowiedział polski wyraz, który brzmiał podobnie jak niemiecka nazwa epidemicznej choroby. Dziewczyna uśmiechnęła się do Mocka, czym go momentalnie zelektryzowała. W jednej chwili zrozumiał zły nastrój Popielskiego i jego wyczekujące spojrzenie, które mówiło: „Może byś tak już poszedł!”
– Panie komisarzu – Mock uśmiechnął się radośnie. -
Homo sum et nil humani a me alienum esse puto.
Słuchał krótkiej wymiany zdań między Popielskim a dziewczyną. Potem Polak spojrzał na Niemca uważnie i bez tego niepokoju, jaki wykazywał wcześniej, mocno napinając mięśnie twarzy.
– Kultura wymaga – lekko się uśmiechnął – abym przetłumaczył panu dyrektorowi kryminalnemu moją krótką rozmowę z tą młodą damą. Poprosiła mnie o przełożenie słynnej frazy Terencjusza, a ja jej odpowiedziałem, iż stwierdził pan, że należymy do tego samego klubu miłośników starożytności i kobiecego ciała. Czyżbym się mylił?
– A co ona na to?
– „Lubię mężczyzn z tego klubu”. Tak właśnie powiedziała.
Lwów, poniedziałek 25 stycznia 1937 roku,
godzina druga po południu
W komendzie wojewódzkiej policji, zwanej „gmachem na Łąckiego”, kłębił się tłum pismaków. Wszyscy oni czekali na koniec narady, jaką zorganizował naczelnik Urzędu Śledczego, podinspektor Marian Zubik. W naradzie tej, o czym dziennikarze byli od rana powiadomieni poprzez tylko im znane kanały informacyjne, uczestniczył dyrektor kryminalny policji z niemieckiego Wrocławia, Eberhard Mock. Już w południowej prasie ukazały się artykuły, nazywające go „legendą niemieckiej kryminologii” i opisujące jego wyczyny w latach dwudziestych. Gdyby Mock znał język polski i przeczytał te artykuły, mocno by się zdziwił, gdyż nigdy nie rozwiązał opisywanych tam zagadek. Dziennikarze, świadomi dobrego wynagrodzenia, wypisywali, co im tylko przyszło do głowy w chwili twórczego natchnienia. Czekali więc z fotografami, aby w wieczornym wydaniu gazety obok tekstu zamieścić również zdjęcie owej „gwiazdy wrocławskiej policji”.
Mock, po dobrze przespanej nocy w hotelu „Grand”, solidnym śniadaniu oraz przechadzce Hetmańską i Akademicką, siedział wraz z kilkoma polskim policjantami, oraz medykiem sądowym i psychologiem zarazem, doktorem Iwanem Pidhirnym, w gabinecie podinspektora Zubika. Z uwagą słucha! przemówienia naczelnika działu śledczego, które Popielski tłumaczył mu na ucho.
– Moi panowie – Zubik wzniósł obie ręce do góry i z hukiem opuścił je na biurko – dzięki raportom dyrektora Mocka możemy odnowić śledztwo w sprawie Minotaura. Głównym podejrzanym jest człowiek, którego nie będzie nam chyba trudno znaleźć. Komisarzu – zwrócił się do Popielskiego – oddaję panu głos ze względu na pańską lepszą znajomość niemczyzny.
Popielski wstał, poprawił na nosie ciemne okulary i stanął za biurkiem Zubika. Naczelnik nie posunął się nawet o milimetr, aby pokazać, że tylko na chwilę oddaje mu przewodzenie zebraniu.
– Głównym podejrzanym… – Popielski starał się mówić wolno; wprawdzie wszyscy obecni w gabinecie lwowscy policjanci, oprócz Stefana Cygana, swe szlify wojskowe zdobywali za cesarza Franciszka Józefa, a doktor Pidhirny studiował na uniwersytecie w Czerniowcach, jednak nieużywana na co dzień niemczyzna mogła utrudnić zrozumienie ważnych instrukcji, które chciał wydać. – Głównym podejrzanym jest śniady brunet lat najwyżej trzydziestu, o skłonnościach pederastycznych. To wszystko wiemy dzięki dyrektorowi Mockowi. Ów podejrzany w dniu zamordowania niezidentyfikowanej Polki, Anny, ubrany był jak kobieta. Ma kontakty z wrocławskim światem odmieńców. Niemiecki celnik z Chebzia pamięta, że często przekraczał on granicę polsko-niemiecką. Zawsze podróżował salonką, w towarzystwie starszych, zamożnych Niemców.
– Męska dama – powiedział po polsku komisarz Wilhelm Zaremba. – Znałem takie za Franza, co jeździły koleją, ale to były wyłącznie dziunie. – Spojrzał wymownie na Popielskiego. – Nie chłopaki. Jeden kurs do Wiednia z zamożnym klientem i nie trzeba było kręcić się przez tydzień na Wałach Hetmańskich.
Spojrzenia Popielskiego i Mocka spotkały się szybko.
– Nie odbiegajmy od tematu, panowie – powiedział z wyrzutem Zubik. – Ad rem. Mamy coś, czego wcześniej nie mieliśmy. Punkt wyjścia. Proszę dalej, komisarzu Popielski.
– Tak – ciągnął wymieniony. – Po dwóch mordach w roku 1935 Minotaur znów się zaktywizował. Zabił po dwóch latach i zrobił to w Niemczech. Jak by pan to wytłumaczył, doktorze?
– To świadczy o tym – niewysoki doktor Pidhirny wstał i podrapał się paznokciem po swej pooranej po-trądzikowymi bruzdami twarzy, o której złośliwi mówili, że jest wyżarta trupim jadem – że on staje się ostrożniejszy. Dwa wcześniejsze morderstwa w okolicach Lwowa, a teraz daleko, w Niemczech, we Wrocławiu… W dodatku zamaskowany kobiecym przebraniem. Na pewno panowie chcieliby zapytać, czy to jest możliwe, aby człowiek o skłonnościach pederastycznych mógł zgwałcić kobietę. Ja jestem zdania, że wiele tu mówi słowo „skłonności”. Być może on uprawia akty dwojakiego rodzaju, jest ich biernym lub czynnym uczestnikiem. W tym drugim wypadku może być normalnym mężczyzną, w pierwszym: może jest tylko beznamiętnym i pasywnym obiektem, który znalazł sobie taki, a nie inny sposób zarobkowania. Na pewno ma ponad normalne potrzeby płciowe. Być może były z nim jakieś perturbacje moralne, w szkole, w bursie, w domu akademickim… To tyle ode mnie.
– Dziękuję bardzo, doktorze. – Popielski kiwnął głową Pidhirnemu, gdy ten siadał. – Oto ważne cechy poszukiwanego: śniadość, jakby cygańska uroda, silnie rozbudzona płciowość i skłonności pederastyczne. W porozumieniu z inspektorem Zubikiem przydzielam panom zadania. Środowisko mężczyzn o gustach greckich spenetruje pan aspirant Stefan Cygan. – Popielski skrupulatnie wymieniał tytuły i nazwiska, bo wiedział z doświadczenia, że niełatwo się zapamiętuje cudzoziemskie nazwiska, a chciał, aby Mock dobrze wiedział, z kim pracuje. – Zacznie pan od chłopców Szaniawskiego i od niektórych bywalców lokalu Atlasa. Szaniawski to znany tancerz, baletmistrz z Teatru Wielkiego – wyjaśnił Mockowi. – Wokół niego jest sporo takich odmieńców, a oni, jeśli już gdzieś są w jakiejś większej gromadzie, to u Atlasa. To tam przychodzą literaci, artyści, a wśród nich czasami pederaści. Atlas to najczęściej…
– Miejsce ich rendez-vous – dokończył Zaremba i zwrócił się z uśmiechem do Cygana. – No, no, Stefciu, ty uważaj na siebie w tym Atlasie. Jesteś taki ładniutki, szczuplutki… To dla nich łakomy kąsek… Jak precli…
Wszyscy z wyjątkiem Mocka i Zubika zachichotali. Aspirantowi Cyganowi, smukłemu, młodemu szatynowi w szaliku wokół szyi, nie było wcale do śmiechu. Obruszył się pogardliwym prychnięciem na insynuacje Zaremby.
– Tak, tam się umawiają. – Popielski wrócił do swojego wątku, poganiany surowym spojrzeniem naczelnika. – Pan aspirant Walerian Grabski zajmie się najpierw aktami w obyczajówce naszych dwóch komend, miejskiej i wojewódzkiej. A potem pójdzie tropami znalezionymi w aktach i przepyta dyrektorów oraz woźnych, zwłaszcza woźnych, bo oni wszystko wiedzą!, burs męskich i akademików.
Grabski, niewysoki i otyły, o wyglądzie poczciwiny, mrużył oczy przed dymem z papierosa i zapisywał w notesie polecenia Popielskiego. Jego nijakość i brak jakichkolwiek wyraźnych właściwości predestynowały go do pracy w charakterze tajnego wywiadowcy i zmyliły już niejednego złoczyńcę.
– Środowisko żydowskie w poszukiwaniu śniadego bruneta odmieńca zinfiltruje pan aspirant Herman Kacnelson – kontynuował komisarz. – Proszę nie zapomnieć, panie aspirancie, również o naszych Ormianach oraz o uchodźcach z sowieckiej Armenii i Gruzji. Dyrektor kryminalny Eberhard Mock, komisarz Wilhelm Zaremba i ja odwiedzimy wszystkie sierocińce i szkoły w województwie.
– Przepraszam, że się wtrącam. – Doktor Pidhirny zerwał się jak sprężyna. – Ale zapomniał pan, panie komisarzu, o Rusinach.
– O kim? – zapytał zdziwiony Mock.
– Rusini. – Popielski starannie dobierał słowa. – To są nasi współobywatele narodowości ukraińskiej i wyznania głównie greckokatolickiego, rzadziej prawosławnego. We Lwowie i w województwach południowo-wschodnich stanowią znaczny odsetek ludności. Obecny tu doktor Iwan Pidhirny jest właśnie Rusinem.
– Rozumiem – powiedział Mock wbrew temu, co się działo w jego głowie. – Ale czy są ważni dla naszego śledztwa? Są śniadzi?
– No i widzi pan, doktorze? – Popielski roześmiał się wesoło. – Pan wszędzie doszukuje się dyskryminacji Rusinów. Nawet jeśli wśród nich nie chcę szukać mordercy. A ja po prostu wymieniam wszystkie inne narodowości, a o Rusinach nie wspominam ani słowem! Dlaczego? Dyrektor kryminalny Mock postawił bardzo dobre pytanie! Nie, panie dyrektorze Mock, śniada cera nie jest znakiem rozpoznawczym Rusinów. Nie różnią się oni niczym od nas.
– Jaka to dyskryminacja, to ja sam wiem najlepiej! -Pidhirny nie zwykł tak szybko ustępować.
– A co takiego pana spotkało? – znów zainteresował się Mock.
– Wie pan – powiedział Pidhirny – że zmuszano mnie do zmiany nazwiska na polskie. Na „Jan Podgórny”! Wykładowca uniwersytetu nie może nazywać się Iwan Pidhirny! I to ma nie być dyskryminacja!
– Niech pan nie przesadza, panie doktorze – oburzył się Grabski, mówiąc po polsku. – W końcu kilku Rusinów pracuje na uniwersytecie, choćby ten archeolog, docent Styrczuk, który walczył u Strzelców Siczowych! A ponadto…
– Panowie, panowie – przerwał mu Zubik – nie zamęczajmy dyrektora Mocka naszymi krajowymi sprawami. Panie doktorze – zwrócił się do Pidhirnego – jest pan jednym z najlepszych medyków sądowych w Polsce i bez pana ekspertyz nic byśmy nie zrobili. I to jest teraz najważniejsze, nie zaś konflikt polsko-ukraiński! Panowie, mam teraz pytanie. – Zubik poprawił się w fotelu, aż ten niepokojąco zaskrzypiał. – Po co mają panowie we trzech przeszukiwać sierocińce? W poszukiwaniu podejrzanego i jego odchyleń moralnych? Przecież tym może się zająć tylko pan