355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Krystyna Mirek » Obca w świecie singli » Текст книги (страница 2)
Obca w świecie singli
  • Текст добавлен: 24 августа 2020, 07:00

Текст книги "Obca w świecie singli"


Автор книги: Krystyna Mirek



сообщить о нарушении

Текущая страница: 2 (всего у книги 17 страниц)

ROZDZIAŁ 3

Jakub Radecki obudził się z bólem głowy o wiele bardziej koszmarnym niż po najgorszym kacu. Dudniło mu w skroniach i pulsowało okrutnie, nie pozwalając zebrać myśli nawet na krótką chwilę. W ustach czuł suchość, a powieki podnosił z trudem, jakby mu ktoś nasypał trocin w oczy. Piekły niemiłosiernie. Nie spał już którąś noc z kolei. Nawet nie byłby w stanie ich policzyć.

Jaki jest dzisiaj dzień? – zastanowił się, próbując oprzytomnieć. Miał nadzieję, że zgodnie z jego przypuszczeniami nadeszła wreszcie długo przez niego oczekiwana środa. Ale bez telefonu pod ręką nie był w stanie odpowiedzieć na to pozornie proste pytanie. Ostatnio doby zlewały mu się w jakąś paskudną, ciągnącą się w nieskończoność, mdlącą całość. Nie odróżniał weekendu od zwykłego dnia. Nocy od poranka. Być może dlatego, że niewiele się różniły.

Pracował w kuchni, dużym pomieszczeniu bez okien, przy sztucznym oświetleniu. W kółko przygotowywał i wydawał te same potrawy. Takie same zupy bulgotały na palnikach wciąż gotowane od nowa. Jakub kręcił masy do ciast i piekł zapiekanki. Niekończący się potok głodnych ludzi zdawał się niemożliwy do zatrzymania. Puste żołądki zapełniały się, na twarzach klientów pojawiały się pełne zadowolenia uśmiechy, po czym znikali, kelner zmieniał zastawę i gra zaczynała się od nowa.

Kolejne naczynia. Nowe zupy, kremy i zapiekanki.

Restauracja osiągnęła sukces. Ogromny. Konkurencja nie miała szans. Jakub był jednym z filarów tego zwycięstwa. To on opracował rewolucyjne menu. Kilka potraw, prostych, smacznych i niezbyt drogich, a jednocześnie elegancko podanych wywindowało to miejsce do rangi ulubionego lokalu w okolicy. A jego beza z porzeczkami doczekała się nawet określenia kultowej. Jakub miał do tego dystans. Wiedział, że to słowo jest w ostatnich czasach mocno nadużywane.

Właściciel natomiast zacierał dłonie i liczył zyski. Mówił do Jakuba „synu” i brzmiała w jego głosie prawdziwa szczerość. Nie było to tylko puste określenie. Jakub miał się niebawem ożenić z jego córką, był też ojcem największego skarbu szefa: wnuczki Martynki. Pojawiła się na świecie nieco wcześniej, niż przyszli teściowie się spodziewali, ale to niczego nie zmieniało w ich pełnej żaru miłości do dziewczynki.

Szaleli za nią.

To ponoć dla zabezpieczenia jej przyszłości w restauracji harowano ponad siły.

Ale Jakub zaczynał mieć dość. Tego życia w niewoli gorszej niż na galerach. Pracy bez końca. Wiecznego stawiania sobie kolejnych celów. Przekraczania granic fizycznej i psychicznej wytrzymałości. Braku czasu, by się cieszyć tym, co zostało już osiągnięte. Nawet o tym pomyśleć. Przyszły teść nie znał miary. Firma była jego domem. Od lat żył w ten sposób. Jego żona już się przyzwyczaiła.

Tego samego wymagał od ewentualnego zięcia i następcy. Maksymalnego zaangażowania. Na początku brzmiało to dość logicznie. Jakub miał talent, ale pochodził ze skromnego domu, nie mógł nawet marzyć o własnej restauracji. Kiedy poznał Agnieszkę, nie wiedział, czyją jest córką. Pokochali się, a potem okazało się, że zawodowo też stanowią wymarzone połączenie.

Wymarzone głównie dla przyszłego teścia, który nie miał syna i z radością powitał w rodzinie drugiego kucharza. Jakub starał się zasłużyć na przywileje, jakie stały się jego udziałem. W głębi serca wciąż czuł się gorszy. Ubogi chłopak znikąd wśród zamożnej rodziny, od pokoleń zajmującej się gastronomią. Próbował nadrabiać pracowitością, a ojciec Agnieszki przyjął to jako oczywistość i wykorzystywał bez oporu. Jakub zasuwał w kuchni jak wyrobnik.

Termin ślubu wciąż pod różnymi pretekstami odkładano i ten okres próby zdawał się nie mieć końca.

Aż obudził się dzisiaj na zapleczu i poczuł, że ma dość. Cholernie, sakramencko dość. Ponad wszystko. Z trudem wstał z tapczanu, na którym spędzał ostatnio wiele nocy. Zbyt wiele nocy z dala od kobiet, które kochał.

Zrobił kilka chwiejnych kroków w stronę łazienki i odkręcił kurek z zimną wodą. Przemył twarz, po czym spojrzał w lustro. Oczy miał przekrwione jak stary pijak. Chwiał się na nogach i wielu postronnych obserwatorów pewnie uznałoby, że ma za sobą niezłą imprezę. Miał. I to niejedną. Każdą spędził nad patelnią, garami i deską do krojenia. Wczorajsza skończyła się o trzeciej nad ranem, poprzednia również. Jakub był chronicznie przemęczony. Czuł, że dotarł do jakiejś granicy, której nie da się już przekroczyć.

Po chwili jednak otrzeźwiał i poczuł, jak krew szybciej krąży mu w żyłach. Zmęczenie na kilka sekund zniknęło przepędzone nagłym zastrzykiem adrenaliny.

Urodziny! – Ta myśl zaświdrowała Jakubowi w mózgu, powodując, że pod czaszką pojawiło się znienacka jakby milion małych ostrych odłamków. – To dzisiaj! – pomyślał z nadzieją, bo strach zalewał mu umysł złym podejrzeniem. Zakręcił szybko kurek, dowlókł się z powrotem do tapczanu i odszukał porzucony byle jak smartfon.

Siedemnasty maja.

Data wypisana była dużymi literami. Nie sposób się pomylić. Nie miał też powodu, by podejrzewać, że popularna sieć telefonów go oszukuje w kwestii dnia miesiąca, choć teraz właśnie tego najbardziej pragnął.

Usiadł, aż zajęczał materac. Złapał się za głowę. Doskonale wiedział, co oznacza ten okropny fakt, że jest siedemnasty. Wszystko mu się pochrzaniło. Obudził się półprzytomny nie w środowy poranek, jak się z nadzieją łudził, lecz okropny, najgorszy na świecie czwartek. O jeden dzień za późno.

Urodziny Martynki odbyły się wczoraj! A on spędził je w pracy! Nie istniała najmniejsza szansa, że Agnieszka przyjmie ten fakt ze zrozumieniem. Kłócili się o to wiele razy. Ostatnio coraz gorzej się między nimi układało, co stanowiło oczywistą konsekwencję jego trybu pracy. Dawne porozumienie, czułość i bliskość zniknęły bez śladu. Między innymi właśnie dlatego dzisiaj poczuł, że dotarł do granicy, której nie mógł już przekroczyć.

I tak gryzły go okropne wyrzuty sumienia, że obudził się za późno.

Martynka! – pomyślał rozżalony i skulił się, jakby go ktoś pchnął silnym ciosem.

A potem zalała go wściekłość. Dokładnie sprawdził powiadomienia. Nie było żadnych nieodebranych połączeń. Nikt nie próbował się wczoraj do niego dodzwonić. Przypomnieć o ważnej dacie. Teść, nawet jeśli pamiętał, słowem się nie odezwał. Fala niespodzianych gości po północy była ważniejsza niż wszystko inne. Należało ich przyjąć za wszelką cenę. Cóż z tego, że Jakub ledwo trzymał się na nogach, a jego pomocnik pił jeden napój energetyczny za drugim, żeby jakoś przetrwać? Reszta personelu pracowała na zmiany. Wychodzili po ośmiu godzinach i nic ich nie interesowało. Jakub zostawał do końca.

Rzucił telefon na szafkę.

Tego było za wiele. Miał dość. Ciągłej konieczności udowadniania, że jest wart tego, by być członkiem rodziny, szefem kuchni, przyszłym następcą. Wcale już nie był pewien, czy w ogóle chce nim być.

– Obudziłeś się! – W uchylonych nagle drzwiach pojawiła się głowa Zygmunta Michalskiego, ojca Agnieszki. Szpakowaty, wciąż przystojny sześćdziesięciolatek wyglądał, jakby tej nocy doskonale się wyspał, a przecież położył się później niż Jakub. Ale on nie harował w kuchni, a jedynie bawił gości i liczył zyski. – To dobrze, że wstałeś – powiedział z charakterystycznym dla niego wiecznym zadowoleniem z samego siebie i zatarł dłonie. – Bo robota czeka. Sprzątaczki działają od świtu, ale trzeba je przypilnować. Dostawę już przyjąłem – pochwalił się. – Ale czas już nastawiać zupy i przygotować półprodukty. Liczę na to, że pierwsi goście na obiad wpadną przed południem. Twój cudowny rosół staropolski powinien być gotowy, a sam mówiłeś, że musi się gotować przynajmniej trzy godziny, najlepiej cztery. Czas nagli, więc nie wyleguj się w łóżku, jeśli łaska.

Znowu zatarł dłonie. Miał widać wiele powodów do satysfakcji.

Jakub nie odpowiedział. Spojrzał na niego z niechęcią i odwrócił głowę.

– Zaparzę ci dobrej herbaty. – Przyszły teść zareagował na ten gest i pobiegł w stronę drogiego, jak go Agnieszka określała, maksymalnie wypasionego ekspresu, w którym w rzeczy samej można było zaparzyć bardzo dobrą kawę.

Ale to nie wystarczyło, by dzisiaj pomóc Jakubowi. Wstał z tapczanu, umył się, przebrał w czyste ciuchy, których spory zapas od dawna miał na zapleczu, i pobieżnie poprawił nieco przydługie blond włosy, po czym wszedł do lokalu. Wyglądał źle. Jak przeżarty nałogiem alkoholik, który o poranku chwiejnym krokiem rusza w poszukiwaniu pierwszego klina. Dwudniowy zarost, podkrążone oczy, niedbała fryzura i krzywo zapięte guziki koszuli dopełniały tego smutnego wizerunku.

Najwyraźniej praca ponad siły może człowieka wykończyć równie szybko, jak nałóg, którym w istocie też jest.

– Jadę do domu – powiedział do wielce z siebie zadowolonego przyszłego teścia, który właśnie sprawdzał stan spienienia mleka, pogwizdując wesoło pod nosem. Dalej w głębi sali sprzątaczki pilnie polerowały podłogę i co jakiś czas spoglądały na szefa. Czekały, aż pójdzie gdzie indziej, żeby zwolnić tempo i poplotkować.

– Idę do domu – powtórzył Jakub, bo miał wrażenie, że nikt go nie słyszy.

– Słucham? – zdumiał się Zygmunt i odwrócił wreszcie od ekspresu.

– Martynka miała wczoraj urodziny. – Jakubowi lekko zadrżała broda, kiedy wypowiadał te słowa. – Nie było mnie.

– Daj spokój – obruszył się przyszły teść. Już się wystraszył, że stało się coś poważnego. – Będzie mieć jeszcze nie raz. Wiem coś o tym, też mam córkę i pamiętam, że urodziny są co roku. Dzieci nie zając, poczekają. A klienci już nie będą mieć tyle wyrozumiałości.

Jakub słyszał ten tekst już chyba po raz tysięczny. Ale tym razem naprawdę go zemdliło. Być może dlatego, że choć cały czas pracował wśród jedzenia, od dawna nie miał w ustach porządnego posiłku. Z braku czasu. Albo z tego powodu, że cynizm przyszłego teścia zdawał się nie mieć granic. Dorównywać poziomem mogło mu tylko jego wieczne samozadowolenie.

– Wiedziałeś o tym? – wycedził z trudem przez zaciśnięte wściekłością zęby. – I nic mi nie powiedziałeś?

– Na litość boską, uspokój emocje. – Zygmunt podszedł do niego z uśmiechem jak celebryta, który sączy konkurencji do ucha okropne słowa na premierze filmu, ale cały czas ma pogodny wyraz twarzy, na wypadek gdyby ktoś robił mu zdjęcie. W tym samym momencie dyskretnie spojrzał w stronę sprzątaczek i starał się zachować pozory spokojnej pogawędki. Nie chciał skandalu w firmie.

– Czego ty ode mnie chcesz? – zapytał, podchodząc do przyszłego zięcia. – Nie oczekujesz chyba, że będę pilnował twojego prywatnego kalendarza. Zresztą, nie martw się. Posłałem dla Martynki świetny prezent. Powiemy, że to od nas obu, i będzie spokój.

Jakub czuł, jak kręci mu się w głowie, a w oczach wirowały mu z gniewu jakieś dziwne błyszczące iskry.

– Gdybyś był człowiekiem – powiedział powoli – to zareagowałbyś po ludzku. Przypomniał mi o urodzinach córki, bo dobrze wiesz, w jakim kotle żyłem przez ostatnie dni. Ale tego nie zrobiłeś, bo już nie masz ludzkich odruchów – dodał i złapał się ręką za oparcie krzesła. Był tak słaby, że ledwo stał o własnych siłach.

Ojciec Agnieszki zaniepokoił się tymi słowami, ale jeszcze nie tak bardzo. Przywykł do sytuacji kryzysowych, w jego życiu były normą. W restauracji ciągle coś się działo. Klienci składali zażalenia, to znów pracownicy mieli o coś pretensje. Zygmunt rozwiązywał takie kwestie sprawnie, jak inni łamigłówki w gazecie. Nawet z przyjemnością. Lubił swoją skuteczność.

– Praca czeka – przypomniał Jakubowi najważniejszą jego zdaniem życiową zasadę.

– Niech się Daniel tym zajmie – odparł chłopak i ruszył w stronę drzwi. Nawet nie tknął podanej mu przez ojca Agnieszki kawy. – Zna wszystkie przepisy. Ja jadę do rodziny.

– Jeszcze nie jest twoja. – W głosie przyszłego teścia pojawiły się groźne nutki. Umiał w sekundę przeobrazić się z jowialnego ojczulka w surowego przełożonego. A teraz zaczynał tracić cierpliwość. Każdy ma prawo przechodzić kryzys, ale on nie miał zamiaru dyskutować o tym bez końca. Zwłaszcza kiedy należało pilnie zająć się pracą.

– Obawiam się, że jak tak dalej pójdzie, nigdy nie będzie moja. – Jakubowi było już wszystko jedno. – Mam tego dość. Wracam do nich, a o naszej przyszłości porozmawiamy, jak odpocznę. Dłużej nie sposób tak funkcjonować.

Odwrócił się i wyszedł lekko chwiejnym krokiem. Naprawdę wyglądał, jakby był pijany. Skrajne przepracowanie całkowicie go wycieńczyło.

Ojciec Agnieszki zrobił krok w jego stronę, ale zaraz się cofnął.

Niech idzie – pomyślał. Błyskawicznie dokonał rachunku zysków i strat. Nawet jeśli Jakub miałby się zbuntować na dobre, co było oczywistą konsekwencją sposobu, w jaki był traktowany przez szefa, i tak rodzinny biznes już zyskał na nim dużo. Ostatnie dwa lata były bardzo tłuste. Chłopak okazał się niezwykle zdolny, pracowity i miał w sobie wcale nie tak często spotykane zacięcie do walki, charakterystyczne dla dzieci, którym od początku było trudno. Firma sporo na nim zarobiła.

Wbrew temu, co Jakub sądził, Michalski umiał powiedzieć sobie „stop”. I właśnie to zrobił. Postanowił odstawić przyszłego zięcia na boczny tor. Do odwołania lub na stałe, to się zobaczy. Niech odpocznie, skoro tak bardzo tego chce. Sukces nie jest dla mięczaków. Znajdzie się ktoś na jego miejsce. Na przykład pomocnik Daniel, który nie bez powodu zasuwa tyle godzin. Tylko czeka, by zająć miejsce Jakuba.

Zygmunt spojrzał w stronę drzwi, które dopiero co zamknęły się za ojcem jego ukochanej wnuczki. Potencjalnym przyszłym zięciem. Obiecał chłopakowi przepisać po ślubie restaurację. Poczuł się trochę nieswojo na myśl, jak ciężko Jakub pracował, by na to zasłużyć. Ale Michalski szybko wytłumaczył się sam przed sobą, a potem sprawnie uniewinnił.

Przecież jest jeszcze dużo czasu – pomyślał. – Młodzi teraz nie spieszą się z takimi staroświeckimi obrzędami. Na co im to wszystko? – powtarzał przy każdej okazji. – Tylko niepotrzebny wydatek. Jak ktoś chce być szczęśliwy, to i bez papierka będzie – na dobre uspokoił swoje sumienie. Coś mu tam podpowiadało cicho, że to nie w porządku kazać komuś pracować ciężko wiele lat, by w końcu wystawić go do wiatru, ale nie przejął się tym. Nie oszukał przecież Jakuba. Miał zamiar przekazać mu wszystko, tylko jeszcze nie teraz. W czasie bliżej nieokreślonym. Jak przyjdzie pora na emeryturę.

Na razie się jednak na nią nie wybierał.

ROZDZIAŁ 4

Patryk siedział przy stoliku pod oknem. Wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w pustą salę. W sumie niezła była ta robota. Przez większą część dnia nie miał żadnego zajęcia. Lokal nie cieszył się zbytnim powodzeniem i nie trzeba się było przemęczać, by obsłużyć nielicznych, przypadkowych gości. Coś dziwnego było w tym miejscu i Patryk niejedną godzinę spędził na próbach rozwiązania tej zagadki. Nieraz widział, jak ludzie wchodzą, rozglądają się i po chwili wychodzą, niczego nie zamawiając. Nie wiedział, czy winna temu była lokalizacja wśród wielu innych restauracji, menu czy też wystrój.

Ale jedno już od dawna było dla niego oczywiste. Interes szedł marnie i nie wyglądało na to, by sytuacja w najbliższym czasie miała się zmienić.

Cztery lata temu na fali popularności programu kulinarnego prowadzonego przez charakterną blondynkę uznał, że własna restauracja to jego wymarzony sposób na życie. Był bardzo pewny siebie. Przekonany, że nie popełni tych wszystkich głupich błędów, które mieli na sumieniu pokazani w telewizji biedni właściciele upadających interesów. Miał swoją wizję. Wydawała mu się niezwykle odkrywcza. Minimalne koszty, maksymalny zysk. Szanse na powodzenie oceniał wysoko, zważywszy na fakt, że w przeciwieństwie do większości konkurentów nie musiał opłacać czynszu.

A jednak coś wyraźnie nie wychodziło. Tanie potrawy cieszyły się niewielkim zainteresowaniem, niskobudżetowy kucharz średnio przykładał się do pracy, a Patryk nie miał pojęcia, czym się zająć w czasie ciągnących się niemiłosiernie godzin pracy, kiedy nie miał nic do roboty.

Kucharz sam załatwiał niewielkie zakupy. Kilka zamrożonych potraw czekało na przypadkowego przechodnia lub niezorientowanego w kulinarnej ofercie Krakowa turystę. Stali klienci wybierali sąsiadów.

W sumie Patryk nawet im się tak bardzo nie dziwił. W lokalu było smutno i cicho. Pachniał płyn do dezynfekcji i stary kurz. Jedzenie pojawiało się w tak małych ilościach, że nie miało szans, by zdominować atmosferę. Utarg wystarczał, by z trudem trzymać się na powierzchni, ale często, ostatnio coraz częściej, trzeba było łatać dziury budżetowe pożyczkami.

Jeszcze kilka miesięcy Patryk zamartwiał się tym stanem. Ukrywał marną sytuację przed Karoliną. Nie było to bardzo trudne, bo na papierze nie wyglądała ona tak źle. Firma przynosiła pewien zysk. Nie generowała wielkich kosztów, ale jej pozorny sukces opierał się na prywatnych, nigdzie oficjalnie nienotowanych długach. Kolejnych pożyczkach, którymi załatwiano nieprzewidziane wypadki, opłacano niektóre pensje i zamawiano towar, nie regulując faktur na czas. Jednak to jest system, który zawsze prędzej czy później się sypie. Spirala nagle się zapętla, zaczyna brakować chętnych do udzielenia następnego kredytu, dłużnicy coraz bardziej się denerwują, a zły stan finansów przestaje być tajemnicą.

Patryk był o włos od tego momentu.

Zły był na samego siebie, że nie wycofał się wcześniej. Od dawna miał świadomość, że sprawy źle się mają. Ale wciąż liczył na zmianę. Bał się powiedzieć Karolinie prawdę. Wierzył, że w kolejnym miesiącu coś się zmieni. Nagle odbije się od dna i zacznie lepiej funkcjonować. Przybędzie gości, będzie można spłacić długi. Wyobrażał sobie, że sukces mógłby mu dodać skrzydeł. Pomóc w podjęciu kilku pilnych życiowych decyzji, które od wielu miesięcy trochę tchórzliwie odkładał.

Czekał, aż uporządkuje sprawy zawodowe. Chciał przynajmniej pod tym względem być w porządku. Ale czas mijał, a sytuacja tylko się pogarszała.

Doskonale zdawał sobie sprawę, że powinien porozmawiać z Karoliną. Miał jej wiele do powiedzenia. Nie tylko na temat słabej kondycji restauracji. Ale na samą myśl dosłownie cierpła mu skóra. Czuł, jak dreszcz przebiega mu po plecach. Jeszcze nigdy w życiu nie stał przed tak poważnym wyzwaniem. W głębi serca był bowiem tchórzem. Oszukiwał wszystkich wokół, bo nie było go stać na szczerość.

Podświadomie liczył na cud. Że stanie się coś, co zwolni go od odpowiedzialności za decyzję. Ale czas działał jakoś tak leniwie. Patryk patrzył przez okno restauracji na gwarne krakowskie życie. Po chodnikach wszyscy chodzili w szybkim tempie, nawet turyści pospiesznie maszerowali. Nikt nie miał czasu na spokojne spacerowanie. Każda wycieczka czy grupa ma teraz napięty plan i nie wczuwa się w atmosferę wawelskiego wzgórza, lecz posłusznie zasuwa do kolejnych zabytków.

Tylko w Lawendowym Zakątku wszystko działo się jak na zwolnionym filmie. Patryk siedział bezczynnie pod oknem, senny kucharz przeglądał wiadomości w telefonie, a z kwiatka w wazonie powoli opadł na obrus zwiędnięty płatek.

Co za cholerne miejsce! – zdenerwował się Patryk i ze złością popatrzył na wielkie zdjęcie babci Jadwigi. To ona, ku wielkiemu oburzeniu rodziny, zapisała ten lokal wnuczce, pominąwszy trzy swoje córki. Nie miała niczego więcej i z tego powodu pozostali członkowie rodziny musieli obejść się smakiem. Do tej pory w każde święta dyskretnie lub całkiem jawnie toczyła się przy stole ostra dyskusja, czy Karolina powinna sprzedać spadek i podzielić się z krewnymi. Temat wracał regularnie, a temperatura emocji mimo upływu czasu wciąż była wysoka.

Ale Karolina szanowała wolę babci. Uparła się, że to miejsce pozostanie w rodzinie. Chciała otworzyć tutaj kwiaciarnię, ale Patryk przekonał ją, że restauracja będzie lepszym wyborem. I najwyraźniej nie miał racji. Źle jej poradził.

Wstał od stolika i postanowił wyjść natychmiast. Czuł, że jeśli jeszcze chwilę tutaj posiedzi, zwariuje. Zanim to jednak zrobił, spełnił jedno ze swoich utajonych pragnień. Podszedł do portretu babci i odwrócił go do ściany. Ciągle mu się wydawało, że ona wszystko o nim wie. Zna nawet tę jedną najbardziej starannie skrywaną tajemnicę. I że go potępia.

Ale zapomniał o tym, kiedy tylko wyszedł na skąpaną w słońcu ulicę. Szybko wysłał esemesa i zaczął się uśmiechać. Wreszcie rysowały się przed nim jakieś weselsze perspektywy.

ROZDZIAŁ 5

Jakub zostawił swój samochód na parkingu i machnął dłonią w kierunku przejeżdżającej taksówki. Zawsze było ich tutaj kilka, oczywiście z wyjątkiem sytuacji, kiedy się ich pilnie potrzebowało. Wtedy znikały. Teraz jednak niebieski mercedes jak na zawołanie pojawił się tuż przed wejściem.

Kierowca westchnął, widząc klienta w takim stanie wcześnie rano, ale rzecz jasna nie skomentował tego nawet słowem. Miał już do czynienia z gorszymi przypadkami. Dziwił się tylko, że gość jest pijany tak, że ledwo stoi, a zupełnie nie czuć od niego alkoholu. Wręcz przeciwnie, pachniał dość smakowicie. Jakby babeczkami z lukrem albo słodką bezą z kremem i truskawkami. Taksówkarz od razu poczuł się głodny i postanowił po powrocie odwiedzić restaurację U Michalskich i zamówić coś na deser. Do tego dużą kawę z pianką. Uśmiechnął się. To był doskonały plan na przerwę w pracy.

Zawiózł klienta na strzeżone osiedle, gdzie stały nowe apartamentowce. Wysadził tuż przed wejściem. Ładnie tu było. Czysto, wszystko nowe, jak spod igły. Jasnobrązowa kostka brukowa, wypielęgnowane trawniki, rabaty kwiatowe i starannie przycięte drzewa. Mieszkania też zapewne miały dobry standard. Taksówkarz westchnął. Kiedyś alkoholików woził pod rozpadające się chałupy, dziś pod najnowocześniejsze apartamentowce. Takie czasy.

Jakub chwiejnym krokiem, jakby dla potwierdzenia przypuszczeń kierowcy, ledwo dotarł do wejścia. Ze zmęczenia i niewyspania kręciło mu się w głowie.

***

Wszedł do mieszkania i od razu poczuł, że coś jest nie tak. Choć cisza i pustka o tej porze nie musiały oznaczać niczego niepokojącego. Martynka zapewne była już w przedszkolu, a Agnieszka na zakupach lub porannej kawie z koleżanką. Właściwie to nie wiedział, w jaki sposób spędza przedpołudnia, i znów zatrzęsła nim złość. Był wściekły, że dał się wkręcić w machinę niekończącej się pracy.

Teraz jednak miało się to zmienić. Bez względu na konsekwencje. Przetarł oczy dłońmi. Pieczenie pod powiekami nie ustawało ani na chwilę, podobnie jak koszmarny ból głowy. Zrobił jeszcze kilka kroków. Uczucie niepokoju wciąż mu towarzyszyło. Wszędzie panowały porządek i jakaś dziwna pustka. To ona właśnie zastanowiła go już w przedpokoju. Na podłodze nie leżały klapki, trampki, sandałki ani pantofle jego córki. Zwykle ilość jej podstawowego obuwia przyprawiała go o zawrót głowy.

W salonie nie było tylu, co zwykle, zabawek. Zrozumiał dlaczego, jeszcze zanim otworzył drzwi dziecinnego pokoju i zobaczył, że stamtąd też pozbierano wszystko, co miało dla Martynki jakieś znaczenie. Zachwiał się, zmęczenie coraz mocniej dawało mu się we znaki. Resztką sił zmusił się, by zajrzeć jeszcze do sypialni. Uchylone drzwi garderoby pokazywały wiszącą jak na urągowisko białą suknię ślubną Agnieszki. Tę, której nigdy nie włożyła, bo oboje wciąż na prośbę Zygmunta Michalskiego, wymyślającego bez końca nowe powody, by jeszcze kilka miesięcy poczekać, zgadzali się przekładać datę ślubu. Potem znowu kolejne i następne.

Aż minęło pięć lat i nikomu już nie chciało się tego wesela organizować. Żyli jak małżeństwo, ale wcale nim nie byli. I oboje w głębi serca czuli z tego powodu narastającą frustrację. Kiedyś często o tym rozmawiali, kłócili się i spierali. Zastanawiali, czy to potrzebne. Potem temat jakoś ucichł. Przestali o nim mówić. Jakub pogrążył się w pracy. Agnieszka zajmowała się wychowywaniem córeczki. Powoli, nieubłaganie ich światy zaczęły się od siebie oddalać jak dwa statki popychane przeciwnym wiatrem.

Jakub usiadł na brzegu starannie pościelonego łóżka. A potem padł na plecy. Nie miał na nic siły. Już wiedział, że Agnieszka zabrała małą i gdzieś się wyprowadziła. Miał tylko nadzieję, że niedaleko.

Zamknął oczy. Był niewiarygodnie zmęczony. I miał niestety pełną świadomość, że jedyne, co mu teraz zostało, to puste ręce. Stracił wszystko.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю