Текст книги "Gamedec. Granica rzeczywistości"
Автор книги: Marcin Przybyłek
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 7 (всего у книги 17 страниц)
7. Polowanie
Zawsze uważałem, że instynkt jest po to, żeby się nim kierować. Zwłaszcza gdy przed czymś ostrzega. A jednak pamiętam niejedną sprawę, w której wewnętrzny głos alarmował na każdym kroku, a ja mimo to brnąłem w niebezpieczne rejony.
Ta zaczęła się e-mailem:
Szanowny Panie,
Zapraszam na spotkanie w starej szopie przy Słoneczna Street, dwa kilometry na południe od Wooden Podkowou. Charakterystyczny krzywy komin. Pojutrze o 10.30. Intratne zlecenie.
Z wyrazami szacunku
Hannibal Hunt
Jakież to intratne zlecenie mogę dostać w starej szopie? Sprzeczność kłuła w oczy. Odezwał się ostrzegawczy mentalny sygnał. Ruszyły wspomnienia filmów o mafii, obrazy opuszczonych domostw i morderstw dokonanych wśród pól. Troska o dyskrecję posunięta do tego stopnia najpewniej oznaczała kłopoty. Ale pomyślałem też, że może to jakiś ekscentryk. Dziwak. Lubię dziwaków.
Chałupa rzeczywiście sprawiała wrażenie, jakby się miała rozlecieć. Blaszaną rurę imitującą komin zmaltretowano i powykręcano chyba celowo, by uczynić niezawodnym znakiem rozpoznawczym. Ostrożnie wszedłem do środka. Wszechobecny kurz zniechęcał do oddychania. Rozejrzałem się. Żadnych mebli, zawalone schody, ciemno i pusto. Ktoś mi zra bił kawał?
Rozległ się pneumatyczny syk i cichy klang windy Z podłogi wychynęła luksusowa, obszerna kabina. Wzbiła tuman pyłu, miałem jednak wrażenie, że oddziela ją przezroczysta warstwa powietrza. Antygrawy? W środku czynił powitalne gesty uśmiechnięty tłustawy jegomość w garniturze skrojonym zgodnie z najnowszymi trendami mody. Nie ukrywał rozbawienia moją miną. Zaprosił mnie do środka. Zmrużyłem oczy i niechętnie wkroczyłem w szary obłok Za progiem otoczyły mnie setki śliskich rączek: niewidzialna siła ściągnęła ze mnie cały brud. Antygrawy No, no…
–Witam, panie Aymore – wyciągnął białą, czystą rączkę. – Hannibal Hunt.
–Miło mi.
Uścisnąłem jego dłoń, co przypominało miętoszenie głowonoga. Winda cichutko sapnęła i zapadła się pod ziemię. Wdepnąłeś, wdepnąłeś, naigrawał się instynkt. Samo przebywanie w takim ukrytym miejscu implikowało konieczność milczenia. Nie ulegał wątpliwości, że właściciel posesji potrafi mnie zmusić, żebym trzymał gębę na kłódkę. Wkraczałem w strefę przemocy.
Porównałbym wnętrze do pałacu, tyle że pałac spaliłyby się ze wstydu. Przepych szedł łeb w łeb z funkcjonalnością i nowoczesnością. Było przytulnie, ciekawie, rozkosznie i hotelowo. Mógłbym się natychmiast wprowadzać. Za panoramicznymi oknami szumiało morze prawdziwsze od realnego. Gospodarz lustrował mnie szarymi oczkami, serdecznie obnażając zęby. Czułem się jak Jaś i Małgosia razem wzięci, szacowani przez Babę Jagę pod względem wartości kulinarnej. Hannibal… Otrząsnąłem się.
–Robi wrażenie, prawda? – jego nalana buźka wyrażała dumę.
Zadrżałem. Po co mi to pokazałeś? Nie chcę cię znać!
–Owszem. Bardzo… efektowne. – I wygodne. Drinka? Przełknąłem ślinę.
–Dużego. I mocnego.
Wybuchnął szczerym śmiechem. Zupełnie jakby sugerował: „Lubisz wypić, co? Ja też!". Odnalazłem skórzaną kanapę. Stał przy niej przepiękny złocony stolik z alabastrowym blatem.
–Można? – spytałem.
–Oczywiście – odparł braterskim tonem. Powstrzymał się, żeby nie dodać protekcjonalnie: „Kurewsko droga ta sofa, kosztowała mnie sto tysięcy. stolik sprowadziłem z Pekinu, ale siadaj, i ty trochę naciesz".
Albo mam paranoję, albo powinienem natychmiast uciekać. Odciął mi odwrót, stawiając sążnistą szklanicę z pomarańczowym płynem. Sam nie pił.
–Niech pan spróbuje. Od tego przybywa męskości – parsknął obleśnie.
Drink, niestety, był bardzo smaczny. Nie potrafiłem tego ukryć.
–Panie Aymore – odezwał się, gdy przełykałem. Mam do pana sprawę. Jest pan inteligentnym człowiekiem, więc już się pan domyślił, że dyskretną.
Skinąłem głową.
–Wraz z przyjaciółmi polujemy w Happy H ting Grounds.
Dał mi chwilę na przetrawienie tej informacji. Świat HHG był nielegalny. Lasy i bagna z mnó stwem niebezpiecznej zwierzyny, często bez realnych odpowiedników. Nigdy go nie widziałem, dostęp, jak głosiła plotka, był limitowany Nie wiadomo, kto grę stworzył, pewne natomiast było, że za udział w niej groziła wysoka kara – kilka lat więzienia. W tym świecie nie istniały żadne sensoryczne ograniczenia: mogłeś zamarznąć, spłonąć, zostać przeciętym na pół, każdy fizyczny uraz posiadał pełną reprezentację zmysłową. W słynnej Goodabads zawodnicy od czuwają specyficzny, indukowany ból, do którego przyzwyczajają się przez lata. W HHG wszystko wyglądało jak prawdziwe życie. Czyli mogłeś także na prawdę zginąć. Oczywiście śmierć wirtualna nie musi oznaczać natychmiastowego zgonu ciała, ale z reguły dochodzi do wstrząsu, który nieleczony doprowadza w ciągu kilkudziesięciu minut do terminacji funkcji życiowych. Tak głosi teoria oparta na doświadczeniach ze zwierzętami.
–Jak się pan z pewnością domyśla, ma pan zlecenie w tej właśnie grze…
–Dlaczego ja?
Zagdakał. Był to rodzaj śmiechu.
–Po reklamie, jaką pan sobie zrobił tym virtuality show, nie wyobrażam sobie nikogo lepszego.
–A Pauline Eim?
–To zadanie dla mężczyzny…
Z jego twarzy zniknął uśmiech. Ciarki przeszły mi po plecach.
–Zginął nasz przyjaciel. Drugi jest w ciężkim stanie. Prawdopodobnie wyjdzie z tego bez cielesn go szwanku, ale polować już się nie odważy. Rozumie pan, że sprawa nie jest dla policji: zakazany świat… – skrzywił się.
–Zdaje się, że specyfika Happy Hunting Grounds polega właśnie na tym, że śmierć…
–Wiem, co pan chce powiedzieć. To byli znakomici łowcy. Polujemy zawsze w grupie. A zaatakowało ich coś, co nie było zwykłym programem – pochylił się w moją stronę. – Potrzebujemy pana, panie Torkilu. To łajno jest jakimś wrednym oszustwem… Chcemy, żeby dowiedział się pan, czym ono jest i kto je stworzył.
Wypiłem łyk. Zacisnąłem powieki, żeby zebrać myśli.
–Macie rekordingi?
–Najpierw ustalimy cenę.
–Wolałbym wiedzieć, z czym mam do czynienia. – Jaka jest pana stawka?
Zaciąłem usta.
–Ryzyko jest duże. Pięćdziesiąt tysięcy – Ty sukinsynu, dodałem w myślach.
–Proponuję dwadzieścia. – Na jego wrednych usteczkach błąkał się błogi uśmieszek mówiący: „Podskakuj, podskakuj, nic ci to nie pomoże".
Nie spotkałem się dotąd z taką dawką uprzejmej przemocy. Upłynęło kilka sekund.
–Zgoda? – bardziej stwierdził, niż spytał. – Przejdźmy do drugiego pomieszczenia.
W rozległej bibliotece siedziało pięciu doskonale ubranych jegomościów. Sączyli płyny i patrzyli podejrzliwie. To ja powinienem was, gangsterzy, mierzyć wzrokiem, nie odwrotnie.
–To jest Torkil Aymore – oznajmił Hunt. Podszedł do monitora i uruchomił zapis. Ujrzałem trójwymiarową projekcję trzęsących się drzew i porozrywanej mgły Dookoła biegali myśliwi i krzyczeli. Obraz na moment obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i ukazał przykucniętą poczwarę, przypominającą mezozoicznego velociraptora, pastwiącą się nad wyjącym mężczyzną. Kamera zmieniła kierunek, jej operator dalej uciekał. Film zatrzymał się.
–To wszystko? – wykrzyknąłem. Miałem ochotę zdzielić go w łeb. – Nikt nic więcej nie nagrał? Stał i milczał, nie domyślając się, że jest idiotą.
–Teraz wszystko w pana rękach. – Odwrócił wzrok do jednego z obecnych.
–Nick?
Szczupły brunet skinął głową. Hannibal uśmiechnął się.
–Od półtora roku pracuje pan, panie Aymore, w Global Industrial na stanowisku dyrektora departamentu wsparcia sprzedaży pionu klientów indywidualnych. W tej samej firmie co Nick Hartman. Jesteśmy biznesmenami – dorzucił, widząc moje zdziwione spojrzenie. – A pan myślał, że kim? Mafią? – roześmiał się. Pozostali zawtórowali.
–Podejrzewamy że przeciwnik kontroluje nasze poczynania – ciągnął. – Jako gamedec zwróciłby pan jego uwagę i został… pożarty. Kamuflaż jest niezbędny.
Trochę się rozluźniłem. Przynajmniej nie miałem do czynienia z mobsterami.
–Nicka już pan zna, ten siwy to Hans Zack z Electronics World, łysiejący kurdupel – obecni zachichotali – nazywa się Larry Joy, Manual Electrics, obok niego Marcin Tondo, Multichemical Laboratories, i wreszcie Jozue Othox, Sensual Supermarkets. Stara paczka przyjaciół.
Usiadłem.
–Może pan to jeszcze raz puścić? – spytałem.
Hunt uruchomił obraz.
–Niech pan zatrzyma! – krzyknąłem, gdy pojawił się potwór. – Najazd! – zakomenderowałem. Hannibal wręczył mi manipulator. Nie lubił wykonywać poleceń. Przewijałem tam i z powrotem, jednak zapis był zbyt krótki. Nie dostrzegłem niczego ciekawego.
–Możecie coś więcej o… tym gadzie powiedzieć? – pytałem.
Nick wzruszył ramionami. – Jest piekielnie szybki.
–Jakby za szybki – potwierdził Larry.
–Ma się wrażenie, że zna nasze myśli – dodał Marcin.
–I zamiary – uzupełnił Jozue.
–Gramy w HHG od wielu lat – kontynuował Hartman. – Ubiliśmy masę zwierzyny, ale czegoś takiego nie widzieliśmy Musisz to sam zobaczyć.
–Aha, i jeszcze jedno – odezwał się Hannibal – żadnych widocznych okien. On nie może wiedzieć, że coś kombinujemy. Jesteś po prostu jednym z nas.
Przygotowanie odpowiedniej aplikacji zajęło mi kilka dni. Stworzenie niewidzialnych okien nie stanowiło problemu. Miałem kilka programów. Wyzwaniem było sterowanie. Wpadłem na pomysł nawigacji językiem: uderzenia w odpowiednie zęby wywoływały określone efekty W ten sposób miałem niewykrywalne okna i operatywę. Byłem z siebie bardzo dumny.
Gdy przygotowywałem się do wejścia, towarzyszylo mi już inne uczucie. Natarczywy wewnętrzny głos podejmował próby przejęcia kontroli nad moimi rękami nakładającymi kombinezon, instalującymi płyn, sprawdzającymi automasaż i wreszcie wciskającymi na głowę kask. Nie słuchałem go. Słuchałem – a jakże – zadufanej w sobie i głupiej jak but świadomości.
Wprowadziłem kod HHG. Ukazała się wyblakła, skromna strona. Wyglądała jak zapomniane i przez nikogo nieodwiedzane miejsce. Uruchomiłem szarą, schowaną w rogu aplikację logowania. Zostałem poproszony o hasło. Wprowadziłem je.
–Welcome to the Happy Hunting Grounds! – zacharczał sztucznie obniżony głos.
Pędziły w moim kierunku zielone litery utworza ne ze splecionych drzew. Odruchowo zasłoniłem twarz. Napis ze świstem i odpowiednim muzycznym akordem przeleciał przez moje eteryczne ciało. Ładny początek, pomyślałem i ze zdziwieniem otarłem pot. No tak, brak blokad. Jak puszczą mi zwieracze, to dopiero będzie bal.
–Choose your gear! – nadjechało pomieszczenie z ubiorami.
Wybrałem solidne buty, panterkowe spodnie wraz z kurtką, zestaw pasów i zasobników… kask i kamizelkę kuloodporną.
–Choose your weapons! – wokół zmaterializowała się zbrojownia.
Było tam wszystko: od osobistych pistoletów, poprzez karabiny plazmowe, przenośne stanowiska laserowe, wyrzutnie rakiet i moździerze. Podszedłem do cięższego sprzętu. Chwyciłem zestaw działkowy i… z krzykiem upuściłem na stopę.
–Psiamać! – wrzeszczałem, podskakując i rozmasowując spuchnięty paluch. – Kto to wymyślił?!
W większości gier sprzęt daje tylko ulotne wrażenie ciężaru. Możesz załadować cały plecak i jedyne, co odczujesz, to lekki ucisk przypominający, że w ogóle coś dźwigasz. Broń nie waży, tylko stawia opór. Tutaj wszystko miało przepisową gramaturę. Rozejrzałem się. Uspokój się, chłopie, to tylko fantom bólu, przypomnij sobie Goodabads… Uśmiechnąłem się na wspomnienie triumfu. Pulsowanie jakby trochę zelżało.
Ostatecznie zabrałem lekki karabinek z holocelownikiem i zapas trzech magazynków. Były wyjątkowo ciężkie. O umówionej porze wszedłem w stylizowane odrzwia i wynurzyłem się w strugach deszczu. Dookoła parowały wysokie trawy Zakląłem i postawiłem kołnierz. Cienkie strużki popłynęły po plecach. Niskie niebo zaciągnięte było kożuchem chmur.
–Pierwszy raz? – spytał Hannibal, wynurzając się spośród cieni.
Przy nim pojawiło się sześć innych postaci. Podziwiałem ich umiejętności kamuflażu.
–Fantazja, nieprawdaż? – spytał, przysuwając czerwony nos.
Nie dość, że mokro, to jeszcze zimno.
Przyjrzałem się towarzyszom. Każdy miał inny rodzaj sprzętu. Nick Hartman zatrzaśnięty był w ten sam zestaw, który przed chwilą boleśnie mnie doświadczył, ale on zdawał się nie mieć kłopotów z dźwiganiem. Hans Zack przewiesił przez plecy długą snajperską flintę. Mały Larry obwieszony był pokaźną liczbą granatów, zapalników i skaczących min. Marcin Tondo dumnie podtrzymywał kolbę plazmowej kuszy. Jozue upodobnił się do kowboja: do obu ud przypiął kabury z imponującymi pistoletami. Hunt zadowolił się karabinem podobnym do mojego, tyle że… dwukrotnie większym. W tym grubasie drzemała spora siłą. Spojrzałem na ostatniego uczestnika. Nie znałem go. Podtrzymywał sprzężone lufy miniguna.
–To Mark Amber – wyjaśnił Hannibal. – Nie mógł uczestniczyć w spotkaniu.
Przedzieraliśmy się przez trawy, zarośla i gęste krzewy. Rzadkie akacje nie dawały schronienia przed napastliwym deszczem. Kiedy już byłem zupełnie mokry, ulewę zastąpiła mżawka. Oblepione ubraniami ciała parowały, dodatkowo zagęszczając mgłę.
Przewodnikiem był Hunt. Tylko on miał czujnik ruchu. Nagle zatrzymał pochód i wzniósł rękę. Nakazał marsz półkolem. Środkiem szedł Mark. Trawy ustąpiły miejsca niższej, bagiennej roślinności. Woda chlupała w butach. Fantazja, psiakrew, fantazja. Przyjrzałem się idącemu w centrum. Amber wydawał się dość pewny siebie. Od czasu do czasu zerkał na mnie, jakby dodając mi otuchy. Nagle usłyszałem po prawej stronie gwałtowny szelest. Odwróciłem głowę. To Hans zerwał z ramienia snajperkę i składał się do strzału. Spojrzałem w kierunku wskazywanym przez lufę. W oddali jakby poruszył się las.
–Dragol! – krzyknął Hunt – W dali po lewej! Obok Nick uruchamiał serwomechanizmy działa. Przyłożyłem broń do oka. Holocelownik lustrował otoczenie. Ogłuszył mnie strzał z flinty Zacka. Inteligentne namierzanie podążyło za strumieniem energii i wydobyło z mroku skrzydlaty kształt. Skrzyżowanie brontozaura z orłem. Jednym słowem smok jak dom. Wychynął z mgły niczym niewielki zielony pagórek. Bezgłośnie otworzył paszczę. Zagrało działko Nicka. W sekundę później dostrzegłem błękitne salwy Marcinowej kuszy, przeplecione czerwonymi igłami karabinu Hunta, żółtymi snajperskimi salwami, zielonymi punktami pistoletów Jozuego i świetlistym gradem miniguna. Domyśliłem się, że Joy,gdzieś się przekrada, by podłożyć bestii saperską niespodziankę. Dotarł do nas ryk, zsynchronizowany z otwarciem paszczy, lecz odległość była tak wielka, że usłyszeliśmy go dopiero teraz. Nacisnąłem spust. Kolba walnęła mnie w ramię. Przewróciłem się. Zakląłem, rozmasowując bark. Potwór szedł na nas niczym zew zagłady, apostoł Armagedonu, otoczony koroną strzałów, stawiający stopy w bukietach wybuchów, jeż apokalipsy. Ryknął niczym grom, zatrzymał się, zachwiał i – w zwolnionym tempie zwalił się na trawę. Po chwili ziemia zadrżała od fali uderzeniowej. Pod względem praw fizyki świat zrobiony był doskonale. Chciałem uciekać. Podszedł Hunt.
–Oczywiście to nie ten. To zwykły dragol. Bardzo ładny okaz.
–Fajnie było, nie? – krzyknął Nick. Pozostali przybiegli i dzielili się przeżyciami.
–Tamten, jak pamiętasz – tokował Hannibal – był dużo mniejszy i, zapewniam cię, o wiele bardziej niebezpieczny.
Podeszliśmy do smoka. Rzeczywiście, interesujący projekt. Niebieskozielona łuska, fantazyjny pysk okolony różowymi wzorami, złote rogi, zwaliste cielsko i skórzaste skrzydła. W sam raz na ścianę. Wielką jak holobim.
–No, panowie – krzyknął Hunt. – Skoncentrujmy się. Potraktujmy to jako miły wstęp. Ruszyliśmy w tej samej formacji. Stłuczony bark doskwierał mi coraz bardziej.
Symulują nawet wylewy? Brawo, brawo. Zajrzałem pod materiał. W miejscu zetknięcia obojczyka z ramieniem pysznił się wspaniały siniak. Koniec ze strzelaniem. Musiało mi pęknąć jakieś naczynie. Co jeszcze? Ataku serca chyba bym nie przeżył. Uśmiechnąłem się.
Wchodziliśmy na niewielkie wzniesienie. Tuż przy grani Hunt nakazał zwolnić. Pacnąłem językiem w lewą górną jedynkę. Rozjarzyło się okno nagrywania. Nigdy nic nie wiadomo. Hannibal i Larry idący na skrzydłach ostrożnie wychylili się zza grzbietu. Napięte plecy rozluźniły się, Przewodnik dał znak do marszu. Nagle zawrócił.
–To on, to on! – wrzasnął.
Mężczyźni zaczęli się wycofywać. Zza pagórka wyskoczył dwunożny gad. Miał może dwa metry wzrostu. Poruszał się niezwykle zwinnie. Łowcy otworzyli ogień. Stworzenie jakby wiedziało, którędy pójdą smugi. Zgrabnie je przeskakiwało i nieuchronnie zbliżało się do Marka. Ten pruł perłowymi seriami, lecz niewielki cel z łatwością unikał trafień. Strzelałem z biodra, moje niecelne salwy tryskały z dala od napastnika. Byłem zauroczony gracją jego ruchów. Dookoła wykwitały wybuchy min Larryego, lecz potwór był ciągle zbyt daleko. Amber odwrócił się i zaczął uciekać, lecz po chwili długi pysk chwycił go za biodro i szarpnął w tył. Wstrzymałem ogień. Zack i Marcin także przerwali kanonadę, zdając sobie sprawę, że zwierz unikający strzałów może wyrządzić zdobyczy większą szkodę. Schwytany darł się wniebogłosy.
–Wyloguj! – krzyczeliśmy. – Wyloguj! Drapieżnik szarpał krwawiące biodro i syczał, Ofiara niewprawnie usiłowała otworzyć okno, lecz bezwładna ręka nie słuchała poleceń. Zrozumiałem, jak niebezpiecznym światem jest Happy Hunting Grounds. Happy… ponury dowcip!
–Chryste! Zrób coś! – jęczał Hunt.
Otworzyłem usta, by się usprawiedliwić, lecz w tym momencie obraz Marka rozwiał się. Gad podniósł na nas krwawy wzrok.
–Wynosimy się! – zakomenderował przewodnik. Po chwili stałem w zbrojowni. Odłożyłem karabin wszedłem w menu strojów.
Mokra odzież była lekką przesadą. Mogli sobie odpuścić, przecież to tyłko menu. Wyszedłem z aplikacji żegnany tubalnym: „See you again, happy hunter!" Z ulgą powitałem znajomy pasek rewitalizacji. Gdy poczułem realne ciało, okazało się, że bark mam cały i zdrowy. Zdjąłem kask, zsunąłem kombinezon, założyłem szlafrok i usiadłem naprzeciw monitora. Za chwilę zaśpiewał tełesens.
–Nagrałeś to? – pytał rozdygotany Hunt. – Tak. Co z nim?
–Czekamy na ambułans. Łoże wskazuje, że żyje. – Jeśli nie wpadł we wstrząs, nic mu nie będzie. – Pal go diabli! Wiesz, co to było?
–Chyba żartujesz. Mam nagranie. Skontaktuję się najszybciej, jak to możliwe. Na razie tam nie wchodźcie.
–Dzięki za radę.
Analiza encyklopedyczna wskazywała na velociraptora. Jego budowa stanowiła, według słów naukowców, „zbliżenie do ideału mordercy", zaś on sam był określany dumnym mianem „drapieżnika doskonałego".
To by się zgadzało, mruczałem do siebie. Raz po raz puszczałem projekcję, doszukując się niewidzialnych szczegółów. Miało się wrażenie, że gad po prostu wie, gdzie za chwilę padnie strzał, i ułamek sekundy wcześniej robi unik. Jeśli jest programem, to stworzonym przez geniusza. Zwolniłem tempo. Atak wyglądał jak hipnotyzujący taniec. Podłożyć muzykę i można puszczać jako hołodysk. Pokręciłem głową. Z jaką szybkością to bydlę skacze? Zatrzymałem
film, zaznaczyłem wektor i otworzyłem zapis czasu Włączyłem „play". Program wykonał zadanie i automatycznie przeszedł do następnych pomiarów. No no, sprinter z niego zawołany. Zrobiłem najazd na nogi. Obróciłem ekran, by lepiej zobaczyć stawy skokowe. Komputer dalej liczył prędkości. W pewnym momencie kątem oka dostrzegłem jakiś przeskok, Zatrzymałem zapis i cofnąłem. Play Znowu skok w prawym górnym rogu. Cofnąłem. Play. W prawym górnym rogu jest… zegar! Chronometr wskazywał piętnastą dwanaście. Obok biegły sekundy i ich mniejsze dziesiętne i setne siostry Raptem wskaźnik przeskoczył na piętnastą czternaście. Psiakrew! W HHG nie ma domyślnej opcji zegara! Nerwowo wydałem dyspozycję wyłapania anomalii czasowych. Raport wskazywał, że w trakcie ataku dokonano ośmiu manipulacji.
Zaczynało mi świtać rozwiązanie. Sterujący bydlęciem śledzi przebieg akcji, po czym cofa czas i dopasowuje ruchy skurczybyka do posunięć myśliwych!
Spojrzałem w okno. Padał deszcz. Nie tęskniłem za moknięciem. Przypomniałem sobie sprawę Bronka Adamskiego vel Bruno Adelheima. Odkąd złamał zasadę gierczanego czasu, pojawiało się coraz więcej programów odkształcających. Widocznie twórca raptora posiadał jeden z nich. Gracze nie mieli pojęcia, że wykonują akcje, które są analizowane i zapisywane. Po cofnięciu czasu przeciwnik znał ich posunięcia i potrafił określić kierunki pocisków. Wspomnienia uczestników były resetowane. Dobry program temporalny mógł stworzyć iluzję ciągu zdarzeń. Nawet posiadanie zegarka niewiele zmieniało. Odmierzałby minuty jakby nigdy nic. A że w HHG nie ma żadnych pomocniczych wskaźników w polu widzenia…
Opadłem na fotel i jeszcze raz puściłem projekcję.
Spojrzałem na Marka. Biedny draniu. Oberwało ci się, bo nie miałeś szans. Nikt nie miał. Patrzyłem, jak strzela, pociąga za spust… Zaraz, jak on za ten spust pociąga? Miałem dość niespodzianek. Cofnąłem zapis i wykonałem zbliżenie na palce. Wykonywał nimi dziwne ruchy. Paralityk czy co? Wtedy zrozumiałem. Amber otwierał niewidzialne okna. Instynkt uruchomił czerwony alarm.
Następnego dnia Harry przysłał mi najnowszą wersję spowalniacza czasu. Nie byłem pewien, czy spełni swoją funkcję, ale wolałem go mieć niż nie mieć. Dostarczył też świeżego „śledczego". Choć się dopytywał, nie wtajemniczyłem go w szczegóły Dla jego bezpieczeństwa.
Wizyta w szpitalu skończyła się zderzeniem z szeroką piersią ochroniarza, który burknął, że „ma zakaz". Widząc tępą, zaciętą gębę zrozumiałem, że przekupstwo nie wchodzi w grę. Medinformator twierdził, że Mark żyje i oprócz stanu poszokowego, nic mu nie dolega. Nie dawało mi spokoju pytanie, dlaczego wynajęli drugiego gamedeka, nie informując mnie o tym. I czy tylko przypadkiem bestia wybrała właśnie jego? Odpowiedzi nie znałem. A czas uciekał. Musiałem zdać raport zleceniodawcom.
Spotkanie wyznaczyli w tym samym miejscu. Tym razem nie zrobiło już na mnie wrażenia. Człowiek się przyzwyczaja.
Wyjaśnienia czasowego triku przyjęli z wyraźnym zainteresowaniem. Kiwali głowami, patrzyli na projekcję, śledzili przeskakiwanie zegara i coś między sobą szeptali.
–Teraz wszystko wydaje się jasne, panowie – podsumował Hunt. – Gratuluję, panie Aymore. Pańskie odkrycie wyjaśniło naprawdę bardzo wiele.
–Tyle – odezwał się Nick – że to jeszcze nie koniec.
–Tak jest – podjął Hannibal. – Trzeba terrorystę wyśledzić.
Pogoda była piękna. Świeciło słońce, śpiewały ptaki, a mnie… zalewał pot. Kuloodporne kamizelki są doskonałymi izolatorami. Skradaliśmy się półkolem, Tym razem szedłem w centrum. Nie obciążałem się niepotrzebnym balastem. W kaburze zwisał zwykły ośmiostrzałowiec. Nie zamierzałem go używać. Towarzysze wzięli swój sprzęt, bardziej dla kamuflażu niż z ochoty na polowanie. Całe szczęście zresztą, że byli uzbrojeni, bo po drodze trafił się skrzydlaty potwór – skrzyżowanie pterodaktyla z wężem – oraz dwa tyranozaury, które – wbrew dawnym poglądom paleontologów – nie umiały biegać. Strzelaniny były miłym przerywnikiem ponurych myśli, które zżerały mój mózg. Bałem się. Mówią, że najgorszy jest lęk przed strachem. Tak też było w istocie, bo gdy zza zarośli wyskoczył nasz number one, właściwie poczułem ulgę.
Pacnąłem lewy górny kieł. Czas zwolnił. Z radością stwierdziłem, że spowolnieniu ruchów ulegli nie tylko łowcy, lecz także raptor. Rzuciłem się w jego kierunku, wykonałem skok i wylądowałem na jego grzbiecie. Stwór wierzgał w sztucznym, baletowym tańcu. Dostrzegłem zdziwione twarze myśliwych ruszających wargami niczym ryby w akwarium. Pacnąłem czwórkę i przytrzymałem. Czas zwolnił jeszcze bardziej. Nacisnąłem prawy górny kieł. Otworzyło się okno „śledczego". Wybrałem opcję podążania do adresu, objąłem szyję gada w miłosnym uścisku i zacząłem się modlić. Pasek postępu akcji mozolnie piął się do celu. Przypomniałem sobie nudne wykłady Normana: „Pamiętaj, dopóki w grze coś widzisz, jest to tylko mentalna projekcja. Kiedy tego dotykasz, wchodzisz w kontakt z miejscem generacji programu. Możesz wtedy wyśledzić źródło. Dotyk, tak realium, jak i w światach, jest zmysłem, który w najprostszy sposób prowadzi do prawdy".
Otworzyłem oczy. Pasek minął połowę. Zwierz tańczył pode mną niczym otyła madonna wypełniona helem. Wzbił obłok powoli odkształcającego się kurzu. Byłem jak żeglarz na rozkołysanym pokładzie fregaty. Poprzez tuman widziałem zdenerwowanego Hannibala; krzykiem i gestem zakazywał im strzelać. Lufy powędrowały ku ziemi, połyskując chromowaną stalą. Nick podnosił palec i pokazywał mnie innym. Coś wołali. Pasek wskazywał dziewięćdziesiąt procent. Zlustrowałem sytuację. Łowcy stali w półkręgu z opuszczoną bronią. Velociraptor wierzgał, lecz jego twórca nie mógł sobie poradzić z moim programem. Gdy w miejscu paska postępu mignął napis „subject found", niemal krzyknąłem z radości. Powstrzymałem się, bo mój nienaturalnie cienki głos mógłby kogoś przestraszyć. Nie dość, że wyglądam dla nich jak rozmazana plama, to jeszcze miałbym piszczeć? Zeskoczyłem ze stwora, wyłączyłem spowolnienie i wylogowałem się.
Nie pamiętam, o czym myślałem, przebierając się, wzywając taksówkę i jadąc pod wykryty adres. Może o niczym, skoro zdecydowałem się na wizytę w domu mordercy, bez broni, bez zabezpieczenia, nie powiadamiając nikogo. Nazywał się Jan Sanders i mieszkał w niewielkiej wieżycy, blisko centrum Ursynou. Nie pukając otworzyłem drzwi i wpadłem do ciemnego mieszkania. Dopiero gdy ujrzałem jego sylwetkę słabo oświetloną poświatą monitora, zrozumiałem, że wszedłem do jaskini lwa.
–Brawo, Aymore – zamiast ryku lwa usłyszałem ponury szept. – Program śledczy zdradził twoje personalia. Czuję się zaszczycony. Bohater virtuality show Novatronics. Siadaj.
Ekran ukazywał zatrzymaną scenę tuż po tym, gdy zeskoczyłem z gada.
–Twój program – odezwał się z cienia, wskazując wąskie krzesło – był o dziesiątą po przecinku na wszy niż mój. Przejął sterowanie strukturami temporalnymi i mogłem tylko czekać.
–Nie uciekałeś?
–Po co? Elektroniczne ślady przy transakcjach i tak znaczą mój trop. Wolałem porozmawiać tutaj, we własnym mieszkaniu, niż się tłumaczyć w supermarkecie.
–Dałeś się złapać, ot, tak? Przywykłem już do ciemności. Dostrzegłem jego okrągłą twarz i uśmiech.
–Nie, drogi Torkilu, to ty dałeś się złapać. Zjeżyły mi się włosy. Ma tu łazienkę?, pomyślałem, czując ucisk na pęcherz.
–Na pewno już się wylogowali – odezwałem się – i próbują cię namierzyć poprzez mój komputer – blefowałem.
Ponownie się uśmiechnął. Miał dość poczciwą twarz. Jak to pozory mylą.
–Nikt się nie wylogował. Widzisz ten ekran? – wskazał wyświetlacz. – Zaraz jak wyłączyłeś spowalniacz, przejąłem kontrolę. Trzymam ich w tym stanie od ponad pół godziny. Nie wiedzą nawet, że zniknąłeś. Mógłbym to robić do ich zasranej śmierci, czyli aż przestanie działać gamepill, ale nie jestem okrutny.
Parsknąłem.
–Doprawdy? Zabiłeś człowieka, a dwóch poważnie poraniłeś.
Zmarszczył brwi.
–Biedny, naiwny człowieku. Tak ci powiedzieli? Nikogo nie zabiłem i nie miałem takiego zamiaru. Wszyscy żyją i czują się dobrze. Jak chcesz, możesz zadzwonić do nieboszczyka.
–Ale przecież twój potwór gryzł ich…
–Dobrze wiesz – przerwał – że śmierć może nastąpić wówczas, gdy uszkodzone są ważne organy. Mój raptor zadawał jedynie ból. Nie zauważyłeś, że przy ostatnim polowaniu chwycił za biodro?
–To był gamedec! Uśmiechnął się pobłażliwie.
–Żaden gamedec. Zwykła płotka z Magic Light Industries, asystent któregoś z przydupasów Hannibala.
–Jak to?
–Przynęta. Trochę się znał na hakerstwie, więc udawał gamedeka, czyli ciebie. Wiedzieli, że spróbuję go unieszkodliwić. Twój kamuflaż był lepszy. Dałem się nabrać.
Przypomniałem sobie spojrzenia Ambera. Zdawało mi się, że mnie uspokaja, tymczasem szukał wsparcia! Jak bardzo zmienia się postrzeganie w zależności od stanu wewnętrznego. Wtedy byłem przekonany, że to opanowany weteran, teraz, gdy przypominałem sobie jego oczy, nie miałem wątpliwości, że gościł w nich strach!
–Ale dlaczego to robiłeś? – spytałem. – Nie odpowiedzieli na moje żądania. Zbaraniałem.
–Jakie żądania?
–Nie powiedzieli ci? Oczywiście. Pewnie również nie wiesz, kim są?
–To biznesmeni…
Zaśmiał się. Miał krzywe zęby.
–Jacy biznesmeni! To najgrubsze ryby w akwarium. Hannibal Knee…
–Chyba Hunt? – przerwałem. Uderzył pięścią w stół.
–Jaki Hunt? Człowieku! To Knee, prezes Magi Light Industries! Pozostali to Nick Hammond, właściciel Global Industries, Leonard Jay, szef Manu Electrics, i inni: Marcin Takeda, Hans Stein i George Ortend, prezesi. Sami prezesi! Kto normalny wchodzi w taką grę? Nie pomyślałeś o tym? Gry są piękne i barwne: to miejsca, gdzie się odpoczywa! Po cholerę komu świat, gdzie dookoła czai się niebezpieczeństwo? Oni pławią się w luksusach. Nie znają stresu. Więc szukają go w HHG. Więc im, kurwa, dałem stres. Wiesz chociaż, po co cię wynajęli?
–No…
–Rajcuje ich przygoda, ale nie aż tak, by dać się zabić. Nie poinformowali cię, że mają zgrabne programiki, których zadaniem jest wylogować ich na moment przed fatalnym końcem? Pewnie, że nie. Dlatego padł na nich blady strach: pokiereszowałem dwóch, choć nie powinienem.
Wytrzeszczyłem oczy Krzywo się uśmiechnął. – No? No widzisz, biedny gamedeku?
–O jakich żądaniach mówiłeś?
–Nie przypuszczasz chyba, żebym był durnym psychopatą? Jestem idealistą. Od kilku miesięcy ich szantażuję. Prosiłem, żeby zaczęli płacić pracownikom za nadgodziny przestali zmuszać ludzi do pracy ponad siły, zatrudnili więcej osób tam, gdzie mniejsze zespoły nie dają rady. Zero odzewu.
–Czy ty trochę nie przesadzasz? To naiwne.
–Ja przesadzam? – wychrypiał – Ja, kurwa, przesadzam? Wiesz, jak się traktuje pracowników w dzisiejszych czasach? To są obozy pracy, nie firmy! Luzie się wykańczają, tracą zdrowie, o życiu rodzinnym zapominają, a jak się dopominają o swoje, co słyszą? „Jak się nie podoba, droga wolna!" Moja żona, moja kochana Pamela – zagryzł wargi – pracowała dla tego chuja, Hannibala. Teraz gryzie ziemię, bo jeździli na niej jak na łysej kobyle. Brała robotę do domu, opieprzali ją, ochrzaniali, a ona się stresowała. Mówiłem: Kochanie, daj spokój, to tylko praca, a ona się bała, marniała i w końcu padła na serce.
Co miałem powiedzieć. Rozłożyłem dłonie.
–Kiedy zaatakowałem po raz pierwszy przestraszyli się, ale uznali to za przypadek. Po drugim wezwali ciebie. Nie zastanawiali się długo. Psułem im, skurwysynom, zabawę. – Spojrzał na mnie mokrymi oczami. – Wykorzystali cię! – wrzasnął – Rozumiesz?! Okłamali i wykorzystali, bo tylko to potrafią! Chcieli przy twojej pomocy mnie uciszyć! Żeby móc wreszcie, pohasać po tym jebanym Happy Hunting Grounds! Żeby im żaden śmieć nie dyktował, jak mają traktować drugiego człowieka! Bo oni, bogowie zasrani, wiedzą lepiej!