Текст книги "Gamedec. Granica rzeczywistości"
Автор книги: Marcin Przybyłek
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 11 (всего у книги 17 страниц)
–Linie ekskluzywne to Neo i Digit.
Zarówno „mężczyzna", jak i „kobieta" pierwszego typu mieli pomarańczowe wstawki i romantyczne bordowe peleryny Byli wyżsi od poprzedników i gustowniej wykończeni. Druga para była czarna, przywodząca na myśl postacie negatywnych bohaterów filmowych: miała połyskujące, nieco złowrogie płyty ochronne ozdobione misterną złotą inkrustacją, przedramiona stylizowane na rycerskie rękawice i barki podkreślone imponującymi, sterczącymi naramiennikami.
–Wersja deluxe, dla najbardziej wymagających, została ochrzczona: Doom.
Męski android, który się teraz pojawił, skojarzył mi się z czołgiem. Srebrnobiały, poznaczony niezliczoną ilością linii, które poszerzały się, ujawniając dodatkowe wyposażenie: katapulty łin, wyciągarki, sensory, urządzenia obronne, narzędzia i inne, których przeznaczenia nie rozumiałem. Model żeński wyglądał niemal… ponętnie. Podobnie jak męski odpowiednik zaopatrzony był w liczne schowki, lecz o mniejszych wymiarach. Gdy modele odwróciły się plecami, okazało się, że na łopatkach mają zamontowane generatory antygrawitacyjne.
–Motory umożliwiające lot zostały zatwierdzone przez przepisy. Doom może latać szlakami powietrznymi i jest ich pełnoprawnym użytkownikiem!
Uchyliłem szkła i spojrzałem na Harry'ego. Napotkałem jego zdumiony wzrok.
–Podstawowa wersja, czyli Oscar, jest zaledwie pięciokrotnie droższa od luksusowego netomba. Ujrzałem wykres z przecinającymi się krzywymi. Świetlisty wskaźnik przesuwał się wraz z głosem objaśniającego.
–W przeliczeniu na opiekę nad ciałem, inwestycja zwraca się po dwudziestu latach, zaś jeśli porównać koszty płynów netomba, po czterdziestu. Te okresy mogą się wydawać dość długie, ale czyż nie jest prawdą, że niejeden zoenet przymierza się do nieśmiertelności?
Zrobił pauzę.
–Niniejsza propozycja przeznaczona była dla łudzi, którzy przywiązani są do organiki. Trzeba jednak pamiętać, że tkanki ludzkie są ułomne i starzeją się. Dlatego mamy inną ofertę, prawdziwy przełom. Coś dla odważnych, ale i umiejących liczyć.
Pojawił się film reklamowy.
Mózg odmawia ci posłuszeństwa? Jesteś uzależniony od komórek? Mamy receptę!
Digital Brain. Dibek. Mózg syntetyczny. Hardware dla twojej duszy. Bezpiecznie przeniesiemy każdą psychikę do sztucznej struktury, która się nie starzeje i nie psuje! Dibek jest indywidualny, stanowi dokładną kopię neuralnych konstelacji. I tak jak one, daje możliwość nowych połączeń, jeśli odczuje odpowiednie synaptyczne impulsy! Nie kopiujemy dusz. Nie klonujemy. Po przeniesieniu będziesz miał pełne wspomnienie procesu, a w starym mózgu nie pozostanie nic. To transfer.
Animacja ukazała półprzezroczystą strukturę wnikającą w mózg, wyjmującą z niego świetlistą plątaninę odzwierciedlającą jego kształt i wkładającą w sztuczny odpowiednik.
Grawitacyjna łapa faktycznie przeniesie twój „program" do nowego, lepszego, niezawodnego „mieszkania"! Dibek możesz umieścić w motombie lub skorzystać z drugiej opcji Novatronics i zapewnić sobie tanio nieśmiertelność w ubezpieczonych sejfach! W razie, gdybyś chciał wrócić do organicznego mózgu, który zaraz po transferze jest zamrażany, łapa przeniesie cię z powrotem. Przeprowadziliśmy wiele prób…
Animacja ukazała szeregi dibeków z konsolami wskazującymi, że są zamieszkane przez żywe dusze.
W przyszłości planujemy próby rozwoju ludzkich możliwości! Już za dwa tygodnie…
Ku mojemu zaskoczeniu film ukazał Goodabads i walkę demonów z aniołami.
Cały świat ujrzy oficjalny transfer duszy słynnego gracza Bezbolesnych, Petera „Crasha" Kytesa!
Kamera zrobiła najazd na lidera diabłów. Ujęcie zwolniło tempo. Punkt widzenia zatoczył koło wokół rogacza efektownie rzucającego trójzębem. Nad głową szkarłaciła się słynna dwudziestka w skali Hammerfielda.
Lider czempionów Goodabads przekroczy granicę techniki! Czyż nie jest to najlepsza gwarancja?
Znów twarz prezentera.
–Bardzo proszę zdjąć holokulary i wyłączyć walktele.
Zdjąłem szkła.
–Dziękuję za uwagę. Zachęcam do wejścia na stronę Novatronics, gdzie można dokonać wszelkich formalności. No i oczywiście zapraszam na transmisję! Panie prezydencie, chciałbym…
–To, bracie – odezwał się Harry – dwudziesty trzeci wiek!
–Mamo – Konon pociągnął Pauline za spódnicę. – Kup mi takiego motomba! Moglibyśmy razem chodzić na spacery!
Kobieta zacisnęła wargi. Akurat o spacery ci chodzi, smyku, pomyślałem. Zabaweczka się spodobała i tyle! Zamyśliłem się. Dziwna jest ludzka natura. Organiczni wchodzą w światy, a zoeneci wracają do realium. Człowiek zawsze dąży tam, gdzie go nie ma.
Na podium wszedł Merul.
–Dziękuję przedstawicielowi Novatronics…
–Harry – wtrąciłem – powiedz, jak jest z opłatami za Brahmę?
–Z tego, co wiem, zoeneci uiszczają coś w rodzaju podatku. Dla państwa. Novatronics pobiera tylko myto za przejścia przez portale. Interes pewny, bo zoenetów będzie przybywać, nie ubywać.
–Zgodnie z naszym prawem – wychwyciłem słowa prezydenta – do Brahmy mają wstęp wszelkie postacie NPC z innych aplikacji, za wyjątkiem zwierząt oraz fantastycznych, groźnych stworów czy hm… powiedzmy, magicznych zjawisk. I właśnie w tym momencie kończymy część oficjalną! Powitajmy gości z gier i bawmy się!
Na niebie wybuchły race. Rozjarzyły się holoprojekcje i laserowe animacje. Huknęła muzyka. Usłyszeliśmy, jak otwierają się wrota najbliższej gry – Rajskiej Plaży W tłum podnieconych zoenetów wmieszały się śliczne dziewice w plażowych strojach i młodzieńcy w kwiecistych szortach. Merul miał wyczucie. Urządził wiec w pobliżu najseksowniejszego portalu. Zanim dojdą sportowcy, wikingowie i inne pokraki, towarzystwo się sparuje, rozochoci i będzie karnawał, że proszę siadać! W oddali zamajaczyły inne otwarte wrota. Połyskiwały karaceny rycerzy, grzmiały pieśni barbarzyńców, usłyszeliśmy świst kosmicznych pojazdów, przeleciały promy pobłyskujące klingami szperaczy, powietrze wypełniły balony i sterowce. Uniosły się platformy rozrywkowe dźwigając setki tańczących ludzi. Trochę się rozluźniło. Przysiedliśmy na bioławce i przyglądaliśmy się zabawie. Krajobraz przysłonił mi opalony nagi brzuch. Uniosłem oczy, by spojrzeć w źrenice okolone błękitnymi tęczówkami ukochanej Ann Sokolowsky, vel Non Player Character: female version 345.00012.
–Torkil? – jej głos sprawiał, że uginały się kolana – Jak się cieszę, że cię widzę!
Wstałem. Objęła mnie. Odwzajemniłem uścisk.
–Twoi znajomi? – spytała ze szczerą ciekawością. – Pozwól, że ci przedstawię: Pauline Eim, gamedekini, jej syn Konon i Harry Norman, programista. Przyjaciele, oto Ann Sokolowski, moja… znajoma.
Kątem oka dostrzegłem lodowaty wzrok brunetki. Blondynka w bikini lekko się odchyliła.
–Nie mogę oderwać cię od towarzystwa? – spytała zalotnie.
Napiąłem policzki w półuśmiechu. Pokręciłem głową. Nachyliłem się do ucha.
–Wpadnę jutro. Obiecuję.
–Hej! Bracie!
Baryton motomba przerwał potok wspomnień. – Przepraszam. Zamyśliłem się.
–Nie mamy czasu na myślenie. Trzeba działać. Sytuacja była dziwna. Siedziałem w pościeli. W piżamie. Po północy. Obok łóżka stał stalowy potwór i twierdził, że mam nie myśleć. Postanowiłem dokładniej zbadać okoliczności.
–Pete, powiesz mi, o co chodzi?
–Słyszałeś o zapowiadanym transferze mojej duszy z mózgu do dibeka? Za tydzień?
–Tak.
–Wiesz, co się potem stanie?
Rozejrzałem się po wzgórzach i dolinach jedwabnej kołdry w poszukiwaniu podpowiedzi. Krajobraz milczał. Kytes przerwał ciszę:
–Firmy farmaceutyczne dostaną w plecy, a Novatronics i jej podobne zdobędą nowy rynek.
–Nie przesadzasz? Zoenetów jest dwadzieścia pięć tysięcy…
–Trzydzieści. Masz stare dane. Trzydzieści tysięcy i każdy buli miesięcznie tyle, ile kosztuje średniej klasy bryka.
Skąd Pauline ma tyle pieniędzy?
Części twarzy robota ułożyły się w złowróżbny grymas.
–W perspektywie będzie ich pięćdziesiąt, sto, dwieście tysięcy, za dziesięć lat milion klientów. To już poważny nabywca.
–Dojdziesz do meritum?
–Dostałem propozycję nie do odrzucenia.
–Od pigularzy?
Kiwnął głową. Przysunął się bliżej.
–Wiesz, jak wygląda procedura transferu?
–Nie bardzo.
–Przenoszony siedzi w wirtualnym pokoju i patrzy w okno. Na tle nieba przepływaj ą różne przedmioty. On głośno relacjonuje, co widzi. To samo widzą świadkowie… w moim przypadku kilkaset milionów obserwatorów. W mózg wnika łapa, wzmacnia sygnał tak, że trzyma program, czyli duszę, silniej od tkanek. Wyjmuje go. Podmiot przez cały czas relacjonuje, co widzi. Chwytak wkłada go w dibek. Pada pytanie: jak się pan czuje? Człowiek odpowiada: dobrze, wszystko pamiętam.
Miałem wrażenie, że robot westchnął.
–Wiesz, o co poprosili mnie goście z farmy? Milczałem.
–O nic wielkiego. Na ostatnie pytanie mam odpowiedzieć: czuję się dobrze, jestem gotowy do transferu.
Nastała cisza. Bardzo powoli zrobiło mi się gorąco. – W ten sposób dasz do zrozumienia, że cię skopiowano! Nie przeniesiono żywej duszy, ale ją powielono!
–Zasieję ziarna strachu we wszystkich chętnych: czy z tym przemieszczeniem to nie bujda? Czy to w ogóle możliwe? Pewnie oszukują! Kopiują psychikę i wklejają w dibeka! Biedak, który został w mózgu, jest zamrażany, a gość, który siedzi w sztucznym, ma jego pamięć i żyje sobie dalej! Klon ze wspomnieniami! Tyle, że nie pamięta transferu, bo nie może! Bo w istocie niczego nie przenoszono!
–Nie pomogą argumenty, że gdyby firma oszukiwała, nie robiłaby szopki z holowizją, wiedząc, że skopiowany tak właśnie odpowie. Wątpliwości pozostaną. Nawet jeśli odwołasz, mało kto uwierzy.
–Pomyślą, że mnie przekupiono. Nikt nie zgadnie, że szantaż nastąpił dokładnie z przeciwnej strony. Będą plotki, hałas w gazetach, nikt nie będzie miał pewności.
–Firmy farmaceutyczne utrzymają klientów. – Osiągną cel.
Potwór usiadł na łóżku. Zastanawiałem się, czy drewniana konstrukcja wytrzyma ciężar.
–Bez obawy – nie zatracił zdolności czytania w myślach. – Mój motomb to Doom. Model luksusowy. Lekki, wytrzymały i z pełną reprezentacją czuciową. Wiem, z jaką siłą mój stalowy zad napiera na twoje poduchy A jak zechcę…
Z okolicy krocza wysunął replikę penisa.
–Mogę zaliczyć panienkę. I będę czuł dokładnie to samo. A w razie potrzeby nawet dużo więcej. Dostrzegł moje zniesmaczenie. Pałka schowała się z cichym sykiem. Zachichotał.
–Gamedec? Pruderyjny?
–Jeszcze nie powiedziałeś, dlaczego propozycja farmaceutów jest nie do odrzucenia.
Machnął łapskiem. Zaświszczało powietrze.
–Gdy byłem młody, ale już popularny, musieli mnie wziąć na celownik. Monitorowali zakupy w aptekach. A kupowałem…
–Anestetyki?!
–Chyba żartujesz! – obruszył się. – Na własnej skórze doświadczyłeś, że moja metoda tolerowania bólu jest skuteczna! Zwykłe środki dopingowe skracające czas reakcji. Większość e-sportowców je bierze. Tyle, że czempioni powinni bardziej uważać.
–Skoro wszyscy biorą, może szantaż nie jest tak mocny?
–Problem w tym, że jak prasa się dowie, zaczną się dociekania, czy dwudziestka w skałi Hammerfielda też nie była wynikiem chemii. A to zniszczy moją sławę, karierę i będę czyścił wirtualne buty. I zdechnę, bo nie zarobię.
–Po przeniesieniu będziesz kosztował tyle, co za prąd!
–Jak człowiek przyzwyczaił się do luksusów, trudno z nich zrezygnować. Mniejsza. Nie zwykłem się poddawać. I mam zamiar odpowiedzieć kontratakiem.
–Na szantaż chcesz odpowiedzieć szantażem? – Skąd ja to znam, pomyślałem.
–Otóż to.
–Masz coś na oku?
–Nic. Ale, jak wiesz, jestem człowiekiem czynu. Na pewno coś znajdziemy.
–My?
–Będziesz mi potrzebny.
Sprzeciwianie się Doomowi jest równie skuteczne jak podstawianie nogi, żeby zatrzymać bolid klasy gamma. Zgodziłem się na podróż w nieznanym kierunku, w środku nocy, częściowo zirytowany, trochę zaskoczony i mocno zaintrygowany. Kytes prowadził limuzynę jak rajdowiec. Rzucało nami na wszystkie strony. W pewnym momencie przekroczył granicę korytarza. Mandat murowany.
–Musisz tak się wygłupiać? – trzymałem się kurczowo podłokietników. – Zaraz wyłapie nas komputer, pojawią się mundurowi i…
–Nikt się nie pojawi. Policja to najmniejszy problem.
–Jak to się nie pojawi? Jak to najmniejszy?
–Czujniki nie wykryły przekroczenia, a co do drugiego pytania, śledzą nas.
–Firmy farmaceutyczne?
–Podejrzewam, że jedna.
Igła adrenaliny. Wsteczny ekran pokazywał tylko ciemność.
–Niech pomyślę. – Dumanie na głos zawsze mnie uspokajało. – Największym producentem oprzyrządowania dla zoenetów jest… Pharma Nanolabs?
–Powiedziałbym: „Bingo", tylko że nie lubię tego słowa.
–Oni cię naciskają?
–Nie są tacy głupi, żeby się zdradzać. Podejrzewam, że inne korporacje też mogą w tym maczać palce.
Obniżył pułap i wziął ostry zakręt wokół kępy dębów.
–Litości! – rozmasowałem obity łokieć. – Jestem organiczny!
–Załóż soczewki. – Proszę?
–Od walktela. I daj mi go.
Wykonałem polecenie. Przed oczami ujrzałem obraz obrobiony przez skrzynkę. Droid przyjrzał się urządzeniu.
–W porządku. Wybierz mój numer.
–Nie znam…
–Dodałem go do listy.
Odnalazłem adres i wydałem polecenie połączenia.
–Świetnie.
Szarpnął wolantem. Wgniotło mnie w poduszki.
–Za stary na to jestem – wystękałem, gdy wznosiliśmy się na wyższy pułap. Nagle obraz przysłonił mapa otoczenia.
–Co to?…
–Jesteś podłączony do moich czujników. Widzisz ten pojazd?
Na mapie za niebieskim kształtem reagującym n ruchy wolanta posuwał się inny, czerwony. Jeszcze raz zerknąłem na ekran monitorujący przestrzeń z pojazdem.
–Lecą na wyłączonych światłach?
–Tak jak my. I o to chodzi. Teraz zamażemy im obraz…
Wykonał skręt o sześćdziesiąt stopni. Śledzący pozostali na starym kursie. Pojazd zwolnił, jakby pilot zastanawiał się, co dalej. Za chwilę dotarł do krawędzi mapy.
–Prymitywne gnojki – skwitował Peter. – Mają zwykły radar. – Pokręcił głową.
Zacząłem się przyzwyczajać do jego wyglądu. Gestykulacja i miny przestały razić.
Wyrównał lot i zwiększył skalę mapy.
–Te budowle – podświetlił kompleks urbanistyczny – to laboratoria wspomnianej firmy Jesteśmy oddaleni o sześćdziesiąt kilometrów. Niedługo wylądujemy na jakieś przyjemnej polance.
–A reszta drogi?
–Niespodzianka.
Szaleńczy wiatr furkotał w spodniach, trenczu, koszuli, wyrywał włosy z głowy, wyciskał łzy z oczu i dech z piersi. Potężne łapska trzymały mnie pod pachami, a stalowy korpus pchał przeciw agresywnym podmuchom wiatru generowanego prędkością circa dwustu kilometrów na godzinę. Spojrzałem pod stopy. W dole śmigały czarne szczyty mazurskich sosen. Zastanawiałem się, czy dobrze zabezpieczyłem biozłącza butów. Jak mi spadną, to szukaj wiatru w polu. Chociaż nie. Patrzałki Petera wyśledzą nawet ziarnko piasku.
–Nie… Można… Wolniej?! – krzyknąłem z całej siły.
Nieekonomiczne
pojawił się napis przed moimi oczami.
Nie mam powierzchni nośnej.
–Skrzydeł?!
Właśnie. Ale niedługo zamontuję.
–Wspaniale! – wcale nie było mi do śmiechu. Przeziębienie gotowe, pomyślałem, przy dzisiejszych wirusach rozłoży mnie na miesiąc.
Wylądowaliśmy na dachu jednego z budynków.
–Detektory na pewno nas wykryły. Już wiedzą że jesteśmy – oznajmiłem zrezygnowany.
–Nic nie wiedzą i nic nie widzą – odparł Pete. Słyszałem go tylko w uszach. W powietrzu nie było głosu.
–Mam szeptać? – spytałem.
Przytaknął.
–A umiesz gotować?
Mechanicznymi ramionami targnął śmiech.
–Po co mnie tu przywiozłeś? Mając takie zdolności możesz spenetrować nawet bazę wojskową.
–Mogę – odezwał się głos – ale po wejściu raczej… zwracałbym na siebie uwagę, nie sądzisz? Włosy zjeżyły mi się na głowie.
–Chcesz, żebym wlazł do środka? Oszalałeś!
–Ja będę bazą, hakerem, mapą i doradcą. Praca komandosa to twoja specjalność.
–Jestem detektywem od gier! A to jest realne jak cholera! W dodatku śmierdzi kryminałem albo i czymś gorszym!
Ironiczny grymas wykrzywił jego twarz.
–Takie jest życie. Im człowiek starszy, tym rzadziej robi to, co lubi, a częściej to, co musi.
–Filozof się znalazł! Przecież sam mnie w to wpakowałeś!
–Zdobądź narzędzia władzy, a ja wykonam twoje prośby.
–Kabotyn!
Motomb wyraźnie się uśmiechnął. Błysnęły stalowe imitacje zębów.
–Do roboty!
Wypalenie niewielkiej dziury w dachu zajęło mu mniej niż trzydzieści sekund.
Wyłączenie kamer i czujników załatwił w międzyczasie. Prześwietlił budynek na kilka sposobów. Wszystko to widziałem na własne cyfrowe soczewki. Zsunąłem się po linie, którą wystrzelił z jednej z licznych kieszeni na korpusie.
Ujrzałem półprzezroczysty napis:
Jesteś na terenie wroga. Powodzenia.
–Dowcipniś się znalazł – wyszeptałem.
–Przed tobą poprzeczny korytarz. Skręć w lewo – usłyszałem jego głos. – Aha, i bądź cicho. Wychynąłem zza węgła i zamarłem. W moim kierunku szedł strażnik. Luzaczek. Kamizelka kuloodporna, wizjery na oczach, samoczynny karabin plazmowy w kaburze. Pancerne buciory ważyły po dwa kilogramy każdy. Pozostałem na wdechu.
Nie widzi cię. Ufa, kretyn, elektronice. Ale usłyszeć może, chociaż wzmocniłem szumy. Nosa też mu nie zatkam, więc się nie poć.
Miałem ochotę zdzielić doradcę w elektroniczny łeb.
Minie cię i pójdzie prosto, potem skręci i będziesz miał ohoio trzydziestu sekund na dobiegnięcie do windy. Po cichu.
Uzbrojony osiłek minął mnie w odległości metra i oddalił się spokojnym krokiem. Liczyłem sekundy Zdawały się długie jak życie kwiatów. Odetchnąłem dopiero, gdy zniknął za zakrętem.
Ruszyłem. Płaszcz, choć zrobiony z miękkiego syntetyku, niemiłosiernie szeleścił. W windzie oparłem się o lustra i ciężko dyszałem.
–Które piętro?
–Minus dziesięć. Archiwa.
Wcisnąłem klawisz.
–Tam jest dwóch drabów – usłyszałem głos. – Pestka.
–Może dla ciebie. Włącz mi minimapę i prześwietl te cholerne ściany. Niech też coś widzę!
–Och, przepraszam. Już się robi…
Dookoła rozjarzyły się półprzezroczyste płaszczyzny i linie znaczące mury, przepierzenia, rury drzwi, meble…
–Kabelki i kanalizację możesz usunąć.
–Za duży gąszcz? – zgodził się Pete. – Strażników podświetlę na czerwono.
–W jakim widmie to skanujesz?
–Coś blisko promieni kosmicznych.
–A umiesz śpiewać?
Odpowiedział mi chichot. Humor mnie opuścił, gdy usłyszałem gong. Ledwo wychynąłem z windy, drogę zagrodziła laserowa zapora. Pięć poziomych ostrzy.
–Panie wypolerowany – szepnąłem. – Ma pan radę na to?
–Też je widzisz? To dobrze. Czekaj. Zablokować to ja umiem prawie wszystko, ale żeby wyłączyć, na to potrzeba czasu…
Czerwone sylwetki strażników świeciły gdzieś w oddali. Miałem wrażenie, że oddziela mnie od nich co najmniej dziesięć rzędów ścian. Zaznaczone jaśniejszym kolorem kamery kręciły się w powolnym tańcu, byłem jednak pewien, że mnie nie widzą. Pete z pewnością nadawał im sekwencje z pustym pomieszczeniem.
–Nie mogę wyłączyć – odezwał się. – Przyłóż kciuk do czytnika.
–Wyzwolę alarm!
–Odczyta twoje linie jako nie twoje.
–A znasz inne?
–Są w banku danych. No dalej.
Zawahałem się.
–Pete. Jeszcze mogę stąd wyjść. Jeśli popełnisz błąd, moje szanse spadną do zera.
Odpowiedziało mi milczenie. Po chwili usłyszałem spokojny głos.
–Jestem prawie pewien, że się uda. – Prawie?
–Mój organiczny mózg nie jest w stanie uwzględnić wszystkich zmiennych. Niedługo to się zmieni. – Dzięki za pocieszenie.
Odetchnąłem, przypomniałem sobie skrawki dotychczasowego życia, podszedłem do sensora i przyłożyłem palec. Klingi zamigotały i znikły.
–Brawo! Teraz prosto i… A zresztą zaznaczę szlak na żółto.
Podłoga zmieniła zabarwienie. Szedłem zdecydowanie i tak cicho, jak potrafiłem.
Dobrze, że założyłem te zamszowe buty.
–Pamiętasz o kamerach?
Pamiętam.
Zerknąłem na minimapę. Byłem w połowie drogi do drzwi skarbca. Niepokojąco blisko pulsowały dwie czerwone kropki.
–Ci strażnicy też mają na oczach sensory?
Tylko soczewki. Ale to wystarczy, żeby zmienić twój wygląd.
Zaniepokoiłem się.
–Jak to wygląd? Nie znikniesz mnie?
Jest szkopuł. Otwierają wrota, wkładając jednocześnie dwie karty w konsolę i wstukując kod. Nie zrobią tego ot, tak, bez przyczyny, dla nikogo. Będziesz musiał ich przekonać.
Zatrzymałem się. Pot wystąpił mi na czoło.
Przyspieszyło ci serce.
–Czyś ty zwariował?! – wysyczałem.
Mówiłem, że po wniknięciu w strukturę wroga mój wygląd byłby mało przekonujący. Nawet gdybym go zmodyfikował w przypadku kontaktu z zasoczewkowanymi, nie mógłbym nikomu uścisnąć ręki. Wykrywacze metalu piszczałyby na każdym kroku. Byłeś mi potrzebny głównie ze względu na taką właśnie ewentualność.
–Och, dzięki, że dopiero teraz mi mówisz.
Zaoszczędziłem ci stresu.
Miałem ochotę powiedzieć „nie idę", zawrócić, obrazić się, wypiąć się na całą akcję, byłem wściekły że mną manipuluje i traktuje jak narzędzie. Mimo to czysta ciekawość pchała do przodu, a ambicja nie pozwalała na dziecinne dąsy. Ruszyłem.
Brawo!
Kytes stosuje zasadę marchewki? Niezależnie od okoliczności miło było przeczytać pochwałę. Doszedłem do zakrętu. Za rogiem błyszczały wrota archiwum. Przy rzęsiście oświetlonym panelu podsypiało dwóch cerberów.
–Jak wyglądam?
Biały fartuch, okulary, brunet, ostre rysy. Nazywasz się doktor Marcus Ogilvy, maksymalny poziom dostępu. Nie powinno być problemów.
–Skąd znasz gościa?
Znalazłem w bazie danych. Wybrałem go, bo to właśnie on złożył mi propozycję…
–Czyli jesteśmy w domu.
Wychynąłem zza zakrętu. Draby poderwały się i patrzyły na mnie zdziwionym, oszukanym przez elektronikę wzrokiem.
–Spocznij, cymbały, dlaczego drzemiecie?!
–Panie… doktorze, jest trzecia nad ranem…
–Nazwisko?
–Przecież pan wie, O'Hara… Dlaczego tak późno?
–Otwieraj, nie gadaj.
–Ale przecież – odezwał się drugi – potrzebna jest autoryzacja doktora Alberiha…
–Pan przeziębiony? – wtrącił O'Hara – Jakiś głos inny…
Ciut go zmodyfikuję. Patrz, stresuje się.
Wyświetlił wnętrza ich ciał. Serca łomotały jak szalone.
Są między miotem a kowadłem. Widocznie znają tego Ogilvy'ego od bardzo złej strony. Nie zwracaj uwagi na zdanko o głosie. Ma tylko odwrócić twoją uwagę.
Postanowiłem zaszarżować.
–Ty się, kurwa, nie interesuj moim przeziębieniem! A ty – spojrzałem na drugiego – chwytaj walktel i dzwoń do Alberiha. A jak cię opierdoli i się rozłączy, to opierdolę cię ja! I też odłączę, tyle że od roboty!
Udałem, że patrzę na nadgarstkowy walktel. Skoro Ogilvy piastował takie stanowisko, musiał być bogaty. Miałem nadzieję, że w moim imidżu nie zabrakło urządzenia.
–Swędzi pana tamta próba? – podlizywał się żołnierz.
Zabrakło. Ale dowiedziałem się czegoś nowego. – Liczę do pięciu…
–Ta chrypka pewnie dlatego, że pan za długo w laboratorium siedzi. – Strażnicy włożyli karty. – Te wszystkie bakcyle muszą wyłazić z pojemników.
–Raz…
–Już, zaraz, panie doktorze – wystukiwali kod. – Nie wierzę, że są w stanie je utrzymać.
–Dwa…
–No.
Wrota westchnęły Odwróciłem się i śmiało wmaszerowałem w ciemne wnętrze.
–Gdzie włącznik? – szepnąłem.
Światło zaraz samo się zapali. Aleś dał popis.
Wszedłem między rzędy stalowych szaf.
Powiedzieli coś bardzo ciekawego.
–Zgadzam się. Odszukaj dział mikrobiologiczny. Na minimapie rozjarzył się sektor. Gdy do niego dotarłem, przyjrzałem się napisom na drzwiczkach: „Klebsiella species, czwarta generacja", „Proteus species, odmiany o podwyższonej zjadliwości", „Staphylococcus aureus lethalis"…
–Czy to nie wygląda jak zbrojownia? – spytałem.
–Tak jakby – usłyszałem głos.
Czytałem dalej: „PicoDNAvirusy", „PicoRNAvirusy", „Stadia beta", „Postacie gotowe", „Marketingowe plany zakażeń"…
–Marketing zakażeń?!
–No i, bracie, muszę to powiedzieć. Bingo! Przyłóż kciuk.
–Mam linie Ogilvy'ego?
–Postaram się.
Drzwiczki usunęły się w bok. Przyjrzałem się minidyskom. „Wykresy zakażeń wirusowych", „Biznesplan epidemii pneumokokowych na rok 2177", „Studia porównawcze zjadliwości modyfikowanych drobin prionowych"…
–Szkoda czasu – odezwał się Pete. – Wkładaj je po kolei do walktela. Zrobimy kopie.
Rozejrzałem się za miejscem do siedzenia. Nieopodal stało podświetlone biurko. Wsunąłem pierwszy dysk. Resztę położyłem na blacie. Pasek kopiowania, wyświetlany przed oczami, powoli wspiął się do stu procent. Włożyłem następny.
Kytes zdradzał niecierpliwość.
–Zobacz, co było na tym pierwszym! Otworzyłem plik. Ujrzałem młodą, kobiecą twarz objaśniającą wykresy:
–Jak dobrze wiemy, sezony zachorowań, podczas których znacząco wzrasta sprzedaż medykamentów, są niekontrolowalne. Jeżeli zimą średnia temperatura nie schodzi poniżej pięciu stopni Celsjusza, a takie zimy są najczęstsze, spada liczba infekcji górnych i dolnych dróg oddechowych. Mikroorganizmy, choć mają naturalną zdolność mutacji stymulowaną przez środki higieny osobistej oraz antybakteryjne i antygrzybicze preparaty czyszczące, nie utrzymują jednak tempa rozwoju, które zadowoliłoby rosnące potrzeby firmy. Dlatego mikrobiologiczne laboratorium opracowało plan emisji ściśle wyselekcjonowanych szczepów bakterii, wirusów, prionów, grzybów i nanobotów, które w istotnej mierze zwiększą popyt na preparaty z rodzaju nanopenicylin, untermakrolidów, hipercefalosporyn ósmej generacji oraz nanoleków…
Pojawił się znacznik zakończenia kopiowania. Włożyłem następny dysk i wróciłem do wykładu.
–Fakt, że wypuszczamy mikroby wyhodowane we własnych laboratoriach, daje nam przewagę nad konkurencją, ponieważ dokładnie znamy ich antybiotykowrażliwość, nie musimy badać i dociekać. Przedstawiciele terenowi są w stanie udzielić fachowej porady lekarzom. Dzięki temu wzmacniamy profesjonalną więź z preskrybentami, udowadniamy rzetelność usług dostarczając doskonałych preparatów w przystępnych cenach. Zapasy niewykorzystanych rodzin bakcyli nastrajają optymistycznie. Według wstępnych wyliczeń Pharma Nanolabs nie powinny się troszczyć o poziom sprzedaży do roku… Kolejny dysk został skopiowany. Wymieniłem krążki.
–A oto szczegóły…
–Torkil? – w głosie Kytesa było zaniepokojenie. – Zwiewaj. Zwiewaj, aż wiatr wyrwie ci włosy. Ludzie, którzy nas śledzili, zasugerowali laboratorium, by strażnicy zdjęli soczewki.
Zerwałem się na równe nogi.
–Zabierz dyski. I zasłoń twarz.
Wyciągnąłem spod pachy starego plazmowego firebirda.
–Do nikogo nie strzelaj!
–Ale do czegoś mogę?
Rany boskie!, przemknęła myśl. A jak to nie Peter? Zaufałem stalowej kukle bez twarzy! Wypadłem na korytarz. Strażnicy właśnie sięgali do oczu.
–Panie doktorze! – krzyknął O'Hara. – Chwileczkę!
Rzuciłem się do ucieczki.
–O rany! – usłyszałem za plecami. – To nie on!
–Pokaż, co z tyłu! – krzyknąłem do Kytesa. Pojawiło się małe okno. Wsunąłem lufę pod lewą rękę i oddałem dwie salwy w ściany.
Plazmowe gluty wyrwały grudy plastiku i tynku. Podniósł się kurz. Strzeliłem jeszcze kilka razy.
–Zmienili kody! – krzyknął Kytes. – Laserowa bramka!
Rozpędziłem się i przypomniałem sobie, jak kiedyś, podczas kursów aikido przeskakiwałem nad wyprostowanym mężczyzną mojego wzrostu. Potnie mi fałdy płaszcza! Wybiłem się. Koło prawego ucha usłyszałem wibrujące świśnięcie. W ścianę obok windy uderzył jakby ognisty meteoryt. Strzelają do mnie! Poły ukochanego trencza zostały po drugiej stronie bariery Dobrze, że mi butów nie przycięło. Kolejna wibracja po lewej stronie. Podłoga o niecały metr przede mną zamieniła się w miejsce wykopalisk. Przewrót nie wyszedł jak dawniej. Boleśnie otarłem grzebień łopatki i krzyż.
–Otwieraj! – krzyknąłem do Pete'a.
Odwróciłem się plecami do kierunku biegu i wypaliłem kilkanaście razy w ściany, sufit i podłogę. Ochroniarzy zasłonił biały obłok. Nie mają soczewek, więc mnie nie widzą! Upadłem na kolana i przetoczyłem się w szczelinę drzwi. Wrota zamknęły się w tej samej chwili, kiedy dwie postacie wyprysnęły z obłoku kurzu. Nie są samobójcami. Sprytne chłopaki. Niby gonią, ale nie tak gorliwie, by dać się zabić. Może jednak miałem jakieś szanse.
Rozejrzałem się. Do szybu na różnych poziomach zbliżały się czerwone pajacyki.
–Dojedziesz na sam szczyt – usłyszałem Pete'a. – Jeszcze kontroluję część ich elektroniki, ale ktoś z drugiej strony bardzo szybko się uwija. Mają dobrego programistę.
–Dzięki za pocieszenie. Nie udałoby ci się wyciąć dziury nad windą?
–Za długo. Szyb, a zwłaszcza jego szczyt, ma wzmocnioną konstrukcję. W końcu to dźwig. Spojrzałem w górę. Na dachu majaczyła robocia sylwetka.
–Widzę cię – szepnąłem. – Przyspieszyło ci serce. Roześmiał się.
–Ja też cię kocham. Strażnik przed windą nie zdjął słuchawek. Na pół sekundy przed otwarciem ogłuszę go, a ty zdziel go w szczękę. Potem w potylicę i chodu do dziury.
Napiąłem mięśnie. Odezwał się gong. Za rozsuwającymi się płaszczyznami usłyszałem gwałtowne poruszenie. Mężczyzna zaciskał dłonie na uszach. Dlaczego ludzie są tacy głupi? Hałas ma w bębenkach, a zamyka oczy Walnąłem go w twarz. Lekko się zatoczył, ale nie upadł. Przestraszyłem się. W starciu bezpośrednim miałem niewielkie szanse, o pojedynku kowbojskim nie wspominając. Spojrzał z nienawiścią. Błysnęła lufa karabinu. Wypaliłem długą serię pod nogi. Musiał się zasłonić przed płonącymi odpryskami. Wyskoczyłem w powietrze i kopnąłem go grzbietem stopy w to samo miejsce, w które uderzyłem pięścią. Tym razem głucho stęknął i upadł. Przepraszam. Mam nadzieję, że masz dobrego lekarza. Hm… do którego nie przychodzą przedstawiciele Pharma Nanolabs.
–Szybciej! – krzyczał Kytes.
Na minimapie dostrzegłem tuzin czerwonych punktów. Rzuciłem się w znanym mi już kierunku.
–Ciebie wciąż nie widzą? – spytałem w powietrze.
–Jeszcze nie. Ale to kwestia sekund.
Uchyliły się sąsiednie drzwi z oznakowaniem: „Wyjście awaryjne". Uderzyłem w nie barkiem, przewracając znajdującego się za nimi ochroniarza. Kopnąłem go w nerkę. Zawył. Nie jestem rzeźnikiem! Miałem nadzieję, że go nie uszkodziłem. Ostrzelałem podłogę i ściany Kurz. Chwyciłem linę. Gdy mnie wciągało, modliłem się, żeby nikt nie skrócił mnie o nogi.
Pete mało nie wyłamał mi ramion, kiedy startował. Chyba ze trzy G! Czułem, jak więzadła, ścięgna i mięśnie wydłużają się, próbując utrzymać w całości nieomal trzystukilogramowe ciało.
–Kytes! Zlituj się! – wychrypiałem.
Zaraz zwolnię.
Przyspieszenie minęło. Nie czułem ulgi. Coś sobie nadwerężyłem. Ból w barkach nasilał się. Nie wytrzymam!
Pamiętaj. Ból jest tylko informacją.
Chyba nigdy nie pojmę, jak on to robił. Skupiłem się na kontroli udręki. Wdech, wydech, wdech, wydech. Podmuchy wiatru zdawały się działać jak narkotyk. Cierpienie trochę ustąpiło. Czy za każdym razem, gdy go spotkam, będzie bolało? Gwałtownie skręcił. Między obojczykami rozjarzyła się błyskawica tortury. Odebrało mi dech.
Ścigają nas.
Dobrze, że mnie nikt nie widział. Otworzyłem usta, zacisnąłem oczy, łzy pociekły po policzkach i tak bezgłośnie łkałem, gdy stalowy potwór wykonywał szalone wiraże.
Ocknąłem się w fotelu pojazdu. Spojrzał na mnie. Miałem wrażenie, że ruchoma twarz wyraża współczucie.