355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Marcin Przybyłek » Gamedec. Granica rzeczywistości » Текст книги (страница 4)
Gamedec. Granica rzeczywistości
  • Текст добавлен: 22 февраля 2018, 18:00

Текст книги "Gamedec. Granica rzeczywistości"


Автор книги: Marcin Przybyłek



сообщить о нарушении

Текущая страница: 4 (всего у книги 17 страниц)

czekał przy ołtarzu. Krwawy pas pokazywał siedemnaście. Trafił mnie centralnie. Ból to tylko informacja, ból to tylko informacja. Z pasją mijałem kolejne zakręty. Zaskoczył mnie u wejścia do hallu. Śnieżna kula dosłownie rozsmarowała mnie po ścianie. Wstęga wskoczyła na dwadzieścia. Ból oślepiał i rozbijał na setki kawałków. Nie wiedziałem, jak oddychać, „Bezbolesny Narcyz Polański zrezygnował, Sprawiedliwy Steven Vabuse zrezygnował, Bezbolesny… Zaczynają się sypać. To już koniec.

–Pete, nie utrzymamy!

„Bezbolesny…" Ból? Proszę bardzo! Trójząb zmaterializował się w pochwie. Wyjąłem go i rzuciłem prosto w pierś anioła. Boli? Zapraszam! No już! Byłem powietrzem. Archanioł zatoczył się.

–Raa-na-rach! – splotłem ręce w geście jeziora ognia.

Skrzydlata postać utonęła w pomarańczowych jęzorach. Wskaźnik wskoczył na trzynaście. Ból? Jak najbardziej! „Taktyka, taktyka. To nie jatka", słowa Petera wydawały się odległe o setki lat. „Sprawiedli wy… zrezygnował, gnował, ował", obijało mi się w czaszce.

–…dwadzieścia, proszę państwa… – głos komentatora był zniekształcony i porwany -…ten niezmordowany człowiek jest chyba z żelaza…

Huk widowni. W górze majaczył ołtarz. Nie poleciałem prosto. Wiedziałem, że celuje tam archanioł Czas zwolnił. Krzyki kolegów rozpłynęły się w dali ucichły za horyzontem wydarzeń. Rzuciłem się w bok, lekko odwróciwszy głowę. Ostrze mrozu cięło powietrze w miejscu, gdzie znalazłbym się za chwilę gdybym obrał prostą drogę; odbiłem się od ścian i nie patrząc już na nic, poszybowałem do ołtarza.

„Bezbolesny Pete «Crash» Kytes przyłożył pieczęć Koniec meczu". Dookoła szalał niewidzialny tłum. Słyszałem, jak skandują moje – nie moje imię. Komentator piał ze szczęścia. Stałem na kamiennej posadzce rozbity rozdarty, zniszczony, zdezintegrowany, zabity, ukrzyżowany Ostatkiem sił uniosłem dłoń w geście pozdrowienia. Odpowiedział mi grzmot milionów gardeł. Jak w Koloseum. Dla jednego takiego momentu warto żyć. Zrozumiałem, dlaczego Peter Kytes wybrał Goodabads. Cierpienie i radość zjednoczyły się w spiralnym tańcu. Wziąłem głęboki oddech, chłonąc każdą drobinę czasu i uruchomiłem okno. Wydałem dyspozycję wylogowania. Ból odpłynął krwawą rzeką. A więc tak wygląda Styks…

Taniec zwycięstwa pamiętam jak przez mgłę. Dyskusje, zachwyty i okrzyki trwały godzinę. Byłem powietrzem. Po pożegnaniu z wiwatującymi towarzyszami i fanami wszedłem w menu ekwipunku. Zostawiłem skina i broń, wyszedłem z portalu, z ulgą witając znajomy widok wypełniającego się paska rewitalizacji. Zrobiłem to, udało się, tłukło mi się w głowie, ale byłem zbyt wyczerpany, by odczuwać radość. Nie wiem, w ile minut po powrocie do prawdziwego ciała ściągnąłem kask.

Pete czuwał przy łożu. Przed nim jarzył się holoekran, na którym komentatorzy żywo omawiali mecz. Zdawało mi się, że widzę łzy w jego oczach.

–To było… piękne – wyszeptał. Najpierw tylko się uśmiechałem. – Dzięki tobie, mistrzu.

Tydzień później usłyszałem w wiadomościach:

–Słynny Peter „Crash" Kytes po spektakularnym zwycięstwie nad Sprawiedliwymi postanowił zasilić szeregi cyberduchów. Powodzenia na nowej drodze życia, Pete! Lider zespołu Bezbolesnych…

Też mi nowina. Wyłączyłem wizjer i spojrzałem w okno. Nad Warsaw City gromadziły się ciężkie listopadowe chmury. Mistrz nigdy ich już nie zobaczy. No, chyba że zajrzy na stronę z pogodą. Westchnąłem i nalałem do szklanki sążnistą porcję Jacka Danielsa. Wziąłeś udział w dużym oszustwie, Torkil. I otrzymałeś za to pieniądze, odezwał się z wyrzutem wewnętrzny anioł. Wszystko jest kwestią optyki, uspokajał diabeł kojącym głosem. Czyż nie lepiej uznać, że nie było to płatne zlecenie, lecz spełnienie ostatniej woli schorowanego człowieka, który wybierał się na tamten świat? Cokolwiek by to znaczyło.

4. Syndrom Adelheima


Do światów, które darzę największym sentymentem, należy Dream Space. Nazwa odzwierciedla istotę: tęczowe mgławice, bajkowe planety, tysiące kosmicznych stacji, barów, faktorii, setki gildii, stronnictw i klanów oraz miliony graczy zakochanych w próżniowych przygodach. Swego czasu przydarzyła mi się tu przedziwna historia.

Był rok 30 253 czasu terrańskiego. Wiodłem niezależny i beztroski żywot kosmicznego korsarza. Miałem spore zasoby i niezły statek: Tigerwhale MK IV cieszył się sławą myśliwca zwrotnego i wytrzymałego. Okleiłem go dziesiątkami usprawniających modułów, obciążyłem systemami obronnymi, dodałem kilka typów inteligentnych autopilotów, wtłoczyłem kilkaset metrów sześciennych podprzestrzennych ładowni i – wierzcie mi – czułem się jak król.

Wszystko zaczęło się pierwszego sierpnia. Początek miesiąca był właściwym momentem sprawdzania cen towarów, usług i ogłoszeń. Zbliżałem się do kompleksu stacji w sektorze Omegaville z ładunkiem chipów i nadzieją sprzedania ich ze sporym zyskiem. Rozpierałem się w obszernym kokpicie przed dziesiątkami kolorowych monitorów i realistycznym widokiem za panoramiczną szybą, aż tu ostry sygnał namierzania wyrwał mnie z błogostanu i postawił w stan gotowości. Trzech kaperów pilotujących kittyhawki liczyło na łatwy łup. Nie wiedzieli, że kupiłem program maskujący: ich skanery widziały stary typ piranhi, krypę tanią i rozlazłą. Tymczasem mój tygrys szykował kły.

Uruchomiłem autopilota i autogunnera. Wyrzuciłem na zewnątrz stacjonarną kamerę i przełączyłem się na widok zewnętrzny Program pilotażu generował randomizowaną prędkość i krzywą lotu. Dzięki temu przeciwnicy musieli zrezygnować z komputerowego namierzania celu. Mój cybernetyczny strzelec, sprzężony z autopilotem, nie miał natomiast problemów z przewidywaniem trajektorii lotu wrogich maszyn.

Rozsiadłem się wygodniej i analizowałem dynamikę starcia. Od kittyhawków oderwały się cygara rakiet. Wypuszczanie wabików pozostawiłem sobie, Automat reagował zbyt nerwowo. Tymczasem mój myśliwiec płynnie lawirował między smugami pocisków, ostrzeliwując trzy wehikuły jednocześnie. Z jednego wytrysnęła struga ognia.

–Cholera! – w lewym górnym ekranie ujrzałem wściekłą twarz napastnika okoloną pomarańczowym, cętkowanym hełmem. – To nie jest piranha! Kto ty jesteś? Czym ty latasz?

–Mnie pytasz? – spytałem zblazowanym głosem – Czy cię zapraszałem?

–Cairo, wycofajmy się! – obok pojawiła się fizjonomia ładnej Latynoski w identycznym kasku. – Mam dekompresję!

–Julia ma rację! – wrzasnęła buźka trzeciego pirata poznaczona licznymi bliznami.

Prawdopodobnie przywdział paskudnego skina, by straszyć ofiary.

Wstrzymałem ogień, widząc, że statek Julii goni resztką sił: kadłub iskrzył i palił się w kilku miejscach. Kittyhawki zwolniły i wyrównały lot.

–Ehem… – Cairo otarł spocony nos. – Dzięki, bracie, żeś nas oszczędził, choć miałeś święte prawo wysłać nas do wieczności. Klan Panter nie zapomina przysług.

–Pozdrawiam wolnych wojowników i proszę o łaskawą pamięć – rzekłem jowialnie.

–Możesz pokazać, czym latasz? – spytał lider. Zaśmiałem się.

–Niech to pozostanie moją słodką tajemnicą.

–Talisman? Powiedz – nalegał pobliźniony.

–Głupiś, Gred – uciął Cairo. – Gdyby to był talisman, rozniósłby cię jednym strzałem.

–Starczy tych pogaduszek – zawyrokowałem. – Szanowna pani – ukłoniłem się piękności – i cni panowie, czas to pieniądz. Pozwólcie, że się oddalę.

–Ale jak cię zwą! – nie ustępował Gred. – Torkil Aymore, do usług. Gamedec. Przywódca złapał się za hełm.

–O rany, gamedec. No to wszystko jasne.

Kosmiczny bar „Laughing Droid" był miejscem gwarnym, barwnym i wesołym. Opijałem udaną transakcję i rechotałem, słuchając najnowszych kawałów lśniącego barbota, gdy obok stanął smutny kosmonauta. Zdawał się absorbować szarość i kurz, wyglądał niczym mucha rozgnieciona na szybie akwarium. Grozbitek albo pracownik, pomyślałem. Miałem dobry humor i nie mogłem patrzeć na ból bliźniego.

–Hej, kolego, drinka?

Spojrzał zapylonym wzrokiem.

–Tak źle wyglądam?

–Nieważne. Jimmy! – zaktywizowałem barbota. – „Mleczna droga" dla mojego przyjaciela i dla mnie. Parsknął. Nie jestem pewien: autoironicznie czy tylko sarkastycznie. Naprawdę potrzebował pomocy. – Łatwo zawierasz przyjaźnie – powiedział wznosząc szkło.

–Miałem pomyślny dzień. Dałem nauczkę kilku narwańcom i sprzedałem wielki transport chipów. Pokiwał głową. Chromowany kołnierz rzucał kolorowe refleksy.

–Chipy z zagłębia?

–Oczywiście. Najtańsze.

Pył jakby opadł. Twarz nabrała rumieńców. Wyciągnął rękę.

–Nie przedstawiłem się. Stanley Ciehowsky.

–Torkil Aymore. Gamedec.

–O?! – Nie było już smutnego kosmonauty Stał przede mną rosły brunet w kombinezonie skrojonym według najnowszej mody. – Gamedec? Z doświadczeniem?

Wydąłem dolną wargę i przybrałem pozę starego wyjadacza. Większego weterana mógł znaleźć tylko w „Casablance".

–Możemy usiąść? Gdzieś… – rozejrzał się – tam? Zleconko, zleconko, pomyślałem, to naprawdę udany dzień.

Usadowiliśmy się niedaleko gigantycznego okna, z widokiem na pobliską Galateę – planetę kupców – oraz orbitujący kompleks baz.

–Posłuchaj mnie, Torkil – zaczął konfidencjonalnym szeptem. – Poczekaj… – otworzył okno o nieznanym wyglądzie. Tym samym potwierdził przypuszczenie, że jest pracownikiem. Wydał jakieś dyspozycje, po czym je zamknął. – No. Teraz nas nie usłyszą. Pracuję…

–W Nanotronic Arts – wszedłem mu w słowo. Żachnął się.

–To było proste – przyznał. – Jestem funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa…

–Czyli kimś takim jak ja?

–Coś w tym rodzaju, tyle że… nie mam doświadczenia.

Czekałem.

–Chodzi o Bruno Adelheima.

Westchnąłem. Bruno Adelheim. Człowiek legenda. Najbogatszy biznesmen w Dream Space, właściciel słynnego chipowego zagłębia.

–Czego od niego chcesz? Nerwowo potarł czoło.

–Podejrzewam, że… cheatuje.

–Ba. Wszyscy to węszą. Ale zdaje się, że właśnie ty powinieneś mieć najlepszy obraz sprawy? Zachowywał się jak tajny agent na terenie wroga: zerkał dookoła, pocił się i sapał. Szczęście, że w Dream Space nie zaimplementowano programów generujących nieświeży oddech.

–Moja firma to duży organizm – zgrzytnął zębami. – Standardowe procedury, standardowe programy, standardowy szit. Wykrywamy przedszkolne wirusy i podstawowy sabotaż, Do reszty wynajmujemy zewnętrzne kompanie…

–Więc dlaczego do tego nie…

–Bo nikomu na tym nie zależy – przerwał. – Każda gra potrzebuje mitu. Stworzonego przez gracza, nie enpeca. Sercem Dream Space jest Bruno Adelheim i jego legendarny majątek. To numero uno. Gdyby został oskarżony, świat straciłby coś szalenie istotnego…

–Chyba że demaskator zostałby nową gwiazdą. Jego oczy zapłonęły. Jak mogłem przedtem widzieć w nich kurz!

–Otóż właśnie! Człowiek, który udowodniłby oszustwo takiej rybie, mógłby odnieść sukces. Wyobrażasz sobie? Śmiałek, który pokonał złotego Bruna! Za przyblokowanie jego imperium wielu tuzów suto by zapłaciło. Mnóstwo menedżerów zazdrości mu powodzenia…

–Mam zrobić to za ciebie? Udowodnić oszustwo? – Czytasz w moich myślach.

–Nie boisz się, że sam zapragnę sławy?

–Co byś zyskał? Gamedec pastwiący się nad pokonanym?

Miał rację.

–A nie obawiasz się, że jak go zadenuncjujesz, twoi pracodawcy cię zwolnią?

–Pieprzę ich. Będę miał tyle profitów od tutejszych elit…

–Nie zapominasz, że jesteśmy w… Grze? – spytałem ostrożnie.

W jego źrenicach zapalił się niebezpieczny ogień. Z tym kurzem to musiało być przywidzenie.

–Co z tego, że „w grze"? – warknął. – A czym gra różni się od rzeczywistości? W realium jestem pracownikiem drugiej kategorii, niezbyt przystojnym i nie bardzo bogatym. Tutaj mam pod sobą dwa skrzydła kittyhawksów i niezłą sieć restauracji. Zgadnij, którą rzeczywistość wybieram? Tfu! – splunął pod stół. – Gdybym miał forsę, już dawno zostałbym zoenetem.

–Taak… – uniosłem brwi, bo dotarło do mnie, że facet nie śmierdzi groszem. – A jak zamierzasz mnie wynagrodzić?

Uśmiechnął się chytrze.

–Pieniędzy nie mam. Ale… jak wiesz, pracuję; w firmie, która tworzy ten świat. Jeśli się zgodzisz, mógłbym coś zaaranżować. Na przykład gdybym zaproponował ci najnowszy model… talismana? Z prywatnym hangarem?

O nic więcej nie pytałem.

Zlecenie Stanleya przyjąłem również z osobistej ciekawości i ambicji. Spotkanie legendarnego Bruna oznaczało dla mnie, jako gamedeka, spore wyzwanie. Adelheim nie był człowiekiem łatwo osiągalnym. Obwarował się imponującym hierarchicznym systemem, zarówno enpeców, jak i graczy. Poruszał się zawsze w towarzystwie eskorty, jakiej nie powstydziłyby się największe armady Kontakt mailowy odpadał: otrzymywał tyle listów od wielbicieli i wielbicielek, że z pewnością ich nie czytał. Propozycja usług również nie wchodziła w grę – codziennie odrzucał dziesiątki. „Przypadkowy" kontakt w barze był wykluczony: jeśli Bruno miał ochotę się napić, szedł do jednego z własnych lokali, zaopatrzonych w najnowsze muzowibry, holoprojektory, somastymulatoy i dziesiątki ekskluzywnych dziewcząt – nie zawsze enpecek. W miejscach tych miała prawo przebywać wyłącznie najgęstsza śmietanka Dream Space. Pogłoska niosła, że cenił odważnych pilotów.

Raz w miesiącu król chipów dokonywał osobistej inspekcji posiadanych faktorii. Towarzyszył temu swoisty festyn: setki maszyn rozmaitego sortu i tonażu asystowały mu w karnawałowym orszaku, wypluwając próżniowe ognie, laserowe iluzje i mnemoprojekcje. Co lepsi piloci popisywali się ewolucjami, zaś krążowniki i transportowce połyskiwały jaskrawymi światłami pozycyjnymi. W tłumie myśliwców, z których każdy usiłował zwrócić uwagę, trudno wywołać należyte wrażenie.

Z dala orszak wyglądał jak eteryczny wąż mieniący się odcieniami tęczy Zbliżałem się z relatywną prędkością tysiąca dwustu kilometrów na godzinę. Wystarczająco dużo na efektowne entree i trochę mało, by skutecznie wyhamować. Przybliżyłem obraz, żeby zlokalizować sztucznych pilotów. Dla doświadczonego awiatora nie było to trudne; lecieli płynniej, pewniej i nigdy nie szarżowali. Gdy pierwszy był w zasięgu, namierzyłem go. Zareagował jak typowy enpec: energicznie poderwał maszynę i namierzył mnie również. Posłałem w jego kierunku dwie pozytronowe salwy – niezbyt groźne, lecz nie pozostawiające wątpliwości co do moich zamiarów. Ochrona Bruna zajęła strategiczne pozycje, przypadkowi piloci rozproszyli się, ciężkie maszyny lekko odchyliły tor: nikt się nie wtrącał. Właśnie na to liczyłem. Bruno postanowił zaszczycić mnie kilkunastoma sekundami uwagi. Jeśli w tym czasie nie zrobię czegoś, co go zaskoczy wyda swoim gorylom rozkaz i… rozpocznę grę w wybranym przez siebie hangarze, bez statku i karnej kwoty odliczonej od wirtualnego konta. Pozwoliłem przeciwnikowi zajść się od tyłu i wybrałem następnego enpeca. Za chwilę napastnik odpalił rakiety. Włączyłem dopalacze. Zerknąłem na radar. Mknęły za mną dwa pociski rozpoznające kształt. Gdy byłem bardzo blisko drugiego sztuczniaka, zamaskowałem statek, nadając mu charakterystykę kittyhawka, odpaliłem flary i energicznie zmieniłem tor. Tak, jak przewidywałem, systemy namierzania rakiet zgłupiały i bolidy grzmotnęły w wabiki tuż obok nic nie podejrzewającego enpeca, który słusznie uznał, że jest atakowany. Tyle że nie przeze mnie, lecz przez mojego przeciwnika! Gdy rozgorzała między nimi walka, rozległy się śmiechy i brawa.

Zaryzykowałem i jeszcze raz zaczepiłem jednego z nich. Odpowiedział stekiem przekleństw (to najnowsza poprawka do programu) i palbą ze wszystkiego, co miał na pokładzie. Powtórzyłem trik w stosunku do trzeciego komputerowego pilota, zmieniłem charakterystykę na firefoxa i spokojnie się oddaliłem. Dookoła walczącej trójki zgromadziła się rżąca czereda. Wysypały się dziesiątki kamer i nagrywarek. Ekrany w kokpicie zaroiły się od ubawionych twarzy ślących pozdrowienia i gratulacje. Odpowiadałem uprzejmie, acz zdawkowo, czekając na jeden konkretny komunikat. Wreszcie dostrzegłem gębę zatrzaśniętą w hełm ze złotymi insygniami Adelheima.

–Prezes Star Chip Factories Limited, pan Bruno Adelheim, życzy sobie rozmawiać z panem na prywatnym kanale – wymamrotał basem ekran. – Proszę zlikwidować pozostałe połączenia. – Facjata zniknęła.

–Przepraszam, koledzy – odezwałem się do gwarzących pilotów. – Jego Magnificencja chce ze mną mówić.

–Wow!

–Ten to ma farta…

Niebieski przycisk i w kokpicie nastała aksamitna cisza. Usunąłem maskowanie, wyrównałem lot i zbliżyłem się do czoła korowodu. Jeden z ekranów komunikacyjnych rozjarzył się złotym blaskiem i wyświetlił trójwymiarowe logo Adelheima. Po chwili ujrzałem przystojnego szpakowatego mężczyznę, wylegującego się na stylowej kanapie, otoczonego trzema urodziwymi, skąpo odzianymi kobietami.

–Ładny trik – usłyszałem miękki baryton. – Znakomite wyczucie czasu, świetny pilotaż i zimna krew. Wśród moich najemników może dwóch umiałoby powtórzyć ten wyczyn, panie…

–Aymore. Torkil Aymore.

Nieznacznie uniósł brwi.

–Zdaje się, że skądś znam to nazwisko…

–Wątpię.

–Cóż sprowadza do mnie tak znakomitego pilota? Zazdrość konkurencji?

–Osobista ambicja i ciekawość. Wyszczerzył białe zęby

–Czyżby? Mniejsza o to. Po obchodzie zapraszam do siebie.

Komnata audiencyjna złotego Bruna przerastała wszystko, co dotąd widziałem. Musiał zatrudnić dziesiątki programistów i kreatorów, by stworzyć tak wysmakowane wnętrze. Dźwięki, barwy, kształty i zapachy wywoływały erekcję. Przypomniała mi się tajemnicza kapliczka w Deep Past World. Może w tworzeniu tego pomieszczenia maczał palce ten sam haker.

–Chcę pana ostrzec, panie Aymore – szepnął mi do ucha podkomorzy – Niech pan przy nim broń Boże nie wymawia słowa „gra" czy „świat sensoryczny". W ogóle nic o grach! Strasznie tego nie lubi!

–Postaram się pamiętać, panie… – Gildenstern.

–Dziękuję.

Strzepnął pyłek z mojego rękawa.

–Szkoda czasu. On się łatwo niecierpliwi. Ruszyłem przez gąszcz holorzeźb i iluzji.

–Chce pan u mnie pracować? – usłyszałem głos Adelheima.

–Przez jakiś czas… – wynurzyłem się zza kępy słodko pachnących roślin i ujrzałem go rozpartego na gigantycznym łożu, w otoczeniu dziewcząt.

–Dobra odpowiedź – pochwalił. – Podobają się panu moje lale?

–Enpecki? Zmarszczył brwi.

–Słabo się znamy, dlatego panu wybaczam. Jeśli panu nie wyjaśniono, informuję, że przy mnie nie wymawia się ani tego wyrazu, ani żadnego innego poddającego w wątpliwość realność mojego królestwa! Paranoik. Czy tu wszyscy zwariowali?

–Absolutnie, panie prezesie. Owszem, podobają się, panie prezesie.

–Od razu lepiej. Niech pan którąś wybierze.

–Wybieram brunetkę w czerwono-złotym bikini. – Szybko pan się uczy. Nie dostanie jej pan – stwierdził stanowczo. Zdarł dziewczynie figi, obnażył członka i wprawnie wprowadził w rozkoszne wnętrze. Przypalił cygaro. Zaciągnął się.

Przełknąłem ślinę.

–Czas to pieniądz, drogi panie – wysapał wykonując ruchy niegodne filozofa. – Pan się dziwi? Dlaczego miałbym marnować cenne minuty na pierdoły dotyczące pana pracy, potem czekać, aż wyniesie pan dupę z mojego pokoju, a następnie pytać Margaritę, czy ma ochotę? Jak pan widzi, palę znakomite cygaro, konwersuję, spółkuję i mógłbym robić sto innych rzeczy, na przykład sprawdzić stan finansów swoich fabryk.

Wyciągnął przyrodzenie z czeluści brunetki i położył się na plecach.

–Wskakuj.

Dziewczyna posłusznie rozpoczęła spazmatyczny taniec.

–Widzi pan? Teraz dodatkowo oszczędzam energię. Szybciej! – syknął.

Kobieta wpadła w trans.

–Zaczyna pan od dzisiaj. Będzie pan mi towarzyszył w lotach jako przyboczna eskorta. O szczegółach z podkomorzym.

–Tak jest…

–Odmaszerować.

–Chciałem tylko powiedzieć, że… pracuję już.,. prawie przez cztery doby… Spojrzał surowo.

–I chciałbym się udać na… jednodniowy urlop.

Harry Norman kręcił kędzierzawą głową. Był świńskim blondynem o ciężkim czole i krzaczastych brwiach. Świat komputerowych przepływów nie miał przed nim tajemnic.

–Niezły świr. I tak przy tobie? Bez skrępowania? Ponownie potrząsnął grzywą. Wyssał z papierosa błękitny dym. Wypuścił go nozdrzami niczym smok. Barwa nie była już czysta.

–Jak dotąd nikomu nie udało się udowodnić mu kantu. – Zerknął przez okno restauracji.

O zmierzchu Warsaw City wyglądało magicznie: miliony iskierek okien drgających w nagrzanym powietrzu, szeregi powietrznych ciągów pobłyskujących światłami pneumobili, wzgórza biurowców, ołówki linowców i satelitarne wieżyce tworzyły nierealny nastrój.

–Domyślasz się, dlaczego? – spytałem, krojąc naleśnik. Uwielbiałem jedzenie w neomilkbarach. Spojrzał z ukosa. Lubiłem tę jego wielką poczciwą gębę i inteligentny błysk w oku.

–Tak. I ty też się domyślasz, stary lisie.

–Cheat ma ograniczony zasięg i jest włączany w określonych momentach?

–Krótkich momentach. – Uśmiechnął się. – Jesteś jego gwardią przyboczną?

–Zgadza się.

–Więc resztę pozostaw mnie.

–Wlatuję. Pozostańcie na miejscach. – Luksusowy statek Bruna wpłynął w paszczękę pierwszej faktorii chipów.

Upłynął równo miesiąc od mojego wcielenia do korpusu Adelheima: trzydzieści dni jałowych dociekań, poszukiwań i komputerowych testów Normana. W końcu doszliśmy do wniosku, że cheat musi być uruchamiany w trakcie inspekcji. Problem polegał na tym, że Bruno zakazał zbliżania się do fabryk. Złamanie tabu wiązało się z najsurowszą karą: zestrzeleniem i wykluczeniem z grona uprzywilejowanych. Zagadka przypominała kwadraturę koła. Ochrona liczyła dwudziestu zabijaków. Przedarcie się do śluzy było niemożliwością.

Odezwał się monitor komunikacyjny Ten, który łączył mnie z rzeczywistością… Widok Harry'ego na tle gabinetu był bardziej nierealny niż otaczający mnie kosmos.

–Koleś – szepnął konfidencjonalnie. – On coś kombinuje. Mam odczyty z tego plantu…

–Ale co ja mam robić?

–Nie wiem. To, co widzę, nie jest jeszcze dowodem. Musiałbyś się dostać w obszar oddziaływania. Wtedy otrzymałbym pełne dane.

Parsknąłem.

–Zdaje się, że doskonale o tym wie, bo lot do wrót równa się samobójstwu.

–Psiakrew… Może ich namówisz? – Do rewolucji? Zgłupiałeś? Patrzył z podziwem i zazdrością.

–Ale się ustawił. Sprawa nie do złamania.

–No, chyba że poprzez inspekcję jego prywatnego apartamentu…

–Realnego? – A jakiego?

–Wejść do komputera? – potrząsnął blond kudłami – To byłoby najprostsze. – Energicznie wydmuchnął dym. – Psiakrew, wleć tam, bo mnie szlag trafi! – Sorry pal, nie da rady.

–Przecież nie zginiesz! To gra!

–Co z tego? Zestrzelą mnie w kilka chwil…

–Ale może podlecisz wystarczająco blisko, żeby złapać sygnał. Wystarczy część sekundy…

–A jak nie podlecę? Spalę się i po sprawie. Przygryzł paznokieć.

–Nienawidzę takich sytuacji. Zerknąłem na monitor.

–Co on tak długo siedzi? Poczekaj… – wytłumiłem kontakt i połączyłem się z dowódcą skrzydła.

–Torkil do Totha. Czy szef zawsze tak marudzi? Zarośnięta gęba w złotym kasku zdawała się lekko poruszona.

–Nigdy. Dziwne… Nadarzała się okazja. – Może coś mu się stało? Sprawdzę.

–Stać! Jest rozkaz! Ruszysz, to zestrzelimy!

–Człowieku, a jak zasłabł? Chcesz za to odpowiadać? A jeśli umrze? Wiesz, co powiem policji, jak się okaże, że przez twój głupi upór nie zdążyliśmy udzielić mu pierwszej pomocy?

W tym momencie rozległ się alarm. W każdej grze zaimplementowany jest program uruchamiający specjalny sygnał na wypadek osłabienia funkcji życiowych gracza. Znacznik wskazywał wnętrze fabryki.

–Leć! – wrzasnął Harry.

Ruszyłem na pełnym ciągu. Stalowe wrota zbliżyły się z niebezpieczną prędkością. Wszedłem w ciasny wiraż i z fasonem wśliznąłem się do wnętrza faktorii.

–Brawo, piracie! Mam! Mam ten program!

–Szef ranny! – darł się Toth lecący tuż za mną. – Wszyscy do fabryki!

Naprawdę mają tu paranoję. Jak mu, głupku, chcesz pomóc? Masaż serca zrobić?

–Mam jego adres! Wychodź! Wychodź! – krzyczał Norman.

–Zaczekaj…

Zwolniłem i zatrzymałem się przy limuzynie Bruna. Zajrzałem do kabiny. Za szklaną kopułą dostrzegłem znajome łoże, a przy nim trzy piękne dziewczyny pochylające się nad nieruchomym ciałem.

–Wychodzę.

W Dream Space grę można zapisać wyłącznie na lądowiskach. Błyskawicznie przyziemiłem, wydałem dyspozycję sejwu i wylogowałem się. Pasek rewitalizacji pełzł niewiarygodnie wolno. Ledwo poczułem życie w prawdziwym ciele, zerwałem kask, wypiąłem nanowtyczkę i podniosłem się z łoża. Harry czekał z gotowym ubraniem.

Pasek od spodni dopinałem w samochodzie. Mój blond przyjaciel prowadził jak pijany. Dookoła kołysały się pojazdy, trąbiąc i oślepiając nas reflektorami. Nad Warsaw City zalegał półmrok.

–Która godzina? – spytałem. – Czwarta rano.

Drzwi wejściowe do apartamentu Bruna nie wyglądały dobrze ani przed, ani po wyłamaniu przez Harryego Normana, z zawodu programisty, w wolnych chwilach wandala amatora. W środku panował zaduch i bałagan. Tak wyobrażałem sobie meliny. Przedarliśmy się przez niezidentyfikowane graty w korytarzu, potknęliśmy się o puste kartony po płynach infuzyjnych i dotarliśmy do dużego pokoju, którego centralną część zajmowało łoże.

Spoczywało na nim nieruchome ciało starca. – Bruno… – wyszeptałem.

Kontrolki sygnalizowały ustanie funkcji życiowych przed trzydziestoma siedmioma minutami. Ściągnąłem z siwej głowy hełm. Otwarte, wyschnięte oczy patrzyły w niezmierzoną dal. Głos Harry'ego wyrwał mnie z osłupienia.

–Dzwoń na policję, ja zajmę się komputerem. – A gdzie tu jest telesens…

Zjawili się za pół godziny. Obejrzeli, zapisali, pocmokali, a potem spojrzeli na nas jak na morderców. – Skąd pan zna denata? – zapytał wyższy.

–Z gry…

–Doprawdy? – odezwał się niższy. – Więc jak pan tu trafił?

–Zasłabł w trakcie… – Sprawdzimy…

Harry oderwał się od monitora.

–Mam! – krzyknął. – Niech panowie ustalą jego personalia! Datę! Datę urodzenia!

Wyższy funkcjonariusz wyglądał na urażonego. – Co pan mi tu… my lepiej wiemy…

–Daj spokój, Tex – uspokoił go niższy. – Sprawdź, Mężczyzna pokręcił głową i zerknął w notes. Wystukał instrukcje.

–Bronisław Adamski, urodzony w 2155 roku… Co? – spojrzał na ciało. – On ma… czterdzieści lat? Wygląda na dziewięćdziesiąt!

–Otóż to. – Norman westchnął. – Masz swojego cheata, Torkil. Przyspieszał czas. W obrębie faktorii. Dlatego jego fabryki produkowały więcej niż inne. Tyle tylko, że w tym samym tempie się starzał. Dlatego nie mogli go wykryć.

Leciałem w nieznanym kierunku, wpatrywałem się w przepastny kosmos i wspominałem wydarzenia, które miały miejsce po wizycie w mieszkaniu Adelheima. Dla policji wyjaśnienia mojego przyjaciela były zbyt skomplikowane. Zanim oczyszczono nas z podejrzeń, upłynął miesiąc drobiazgowych ekspertyz, analiz i eksperymentów. W końcu naukowcy potwierdzili słowa Harry'ego: Bruno, implementując swój program, przypadkowo odkrył wpływ gierczanych impulsów na temporalne tory metaboliczne żywych organizmów. Świat dowiedział się, że gry nie tylko udają czas, symulując dnie i noce, lecz poprzez wytworzenie doskonałej iluzji rzeczywistości generują go w nieuchwytny sposób Twórca cheatu, decydując się na akcelerację, skazał się na przyspieszone starzenie. Fenomenem zajęło się kilku jajogłowych, zapowiadając rewolucyjne publikacje. Zanim ich dzieła ujrzały światło dzienne, w instrukcjach do gier pojawiły się odpowiednie ostrzeżenia, a encyklopedie zyskały nowe hasło. Dziwiło mnie jedno: jakim cudem nikt nie zadał prostego i, jak mi się zdawało, podstawowego pytania – dlaczego, u diabła, to zrobił?

Ominąłem niewielką planetoidę i ponownie zanurzyłem się w przeszłości. W głowie dudnił jego głos: „Czas to pieniądz!", „Dlaczego miałbym marnować cenne minuty?" Przed oczami stanęła wystraszona twarz Gildensterna: „On się łatwo niecierpliwi…" Wszystko powoli nabierało sensu. Bronisław Adamski się spieszył. Wybrał krótkie barwne życie w grze, poświęcając nieciekawe, choć długie w realium. Czy prawdziwy świat jest aż tak nieatrakcyjny? Dziwisz się, Torkil? A Ciehowsky? Przekazałeś mu całą sprawę i splendor spłynął na niego. Jest teraz wielkim magnatem. Wirtualnym, bo wirtualnym, ale zawsze. Rozparłem się w pachnącym nowością skórzanym fotelu. Zerknąłem na drugiego pilota, ponętną enpeckę obdarzoną zmysłowym głosem. A ty nie zwariowałeś? Przyjąłeś kredką malowane pieniądze? Pogładziłem pięknie zaprojektowane monitory. Talisman MK 0 Mój własny, nowiutki talisman.

Syndr'om Adelheima (SA) – po raz pierwszy wykryty w 2195 roku przez pracownika›Służb Wewnętrznych›Nanotronic Arts, Stanleya Ciehowsky'ego w›świecie sensorycznym›Dream Space (DS), polegający na przyspieszonym starzeniu organizmu›gracza wskutek wprowadzenia w›grę nielegalnego oprogramowania skracającego›wirtualny czas. Pierwszą ofiaą SA padł Bronisław Adamski (BA) (ur. 2155, zm. 2195) wykazujący silne objawy›uzależnienia od gier, znany w Świecie Dream Space jako›Bruno Adelheim. Sekcja zwłok wykazała wiek biologiczny ok. 95 lat, mimo metrykalnych 40. BA opracował i zaimplementował w DS ww.›cheat, dzięki czemu rozwinął imponującą sieć fabryk i w ciągu trzech wirtualnych lat stał się najbogatszym człowiekiem w DS. W rzeczywistości ubogi kawaler uzyskujący realne profity na zaspokojenie podstawowych potrzeb od zamożnych graczy w zamian za bonusy w DS. Patrz również:›osobowość graniczna,›eskapizm,›choroby graczy.

Powszechna Encyklopedia Multisensoryczna wydanie XXXIII


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю