Текст книги "Gamedec. Granica rzeczywistości"
Автор книги: Marcin Przybyłek
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 5 (всего у книги 17 страниц)
5. Rajska Plaża
Dziwne są koleje losu i niezbadane ścieżki ludzkiego serca. Przysłowie mówi, że człowiek szuka szczęścia daleko, nie dostrzegając, że ono kryje się tuż za rogiem. Była kiedyś bajka o koziołku głupołku, czy jakoś tak, opowiadająca o podróżach w odległe krainy które skończyły się konkluzją: „Szukał biedaczysko tego, co miał bardzo blisko". O prawdziwości tych słów miałem okazję się przekonać niedługo po telesensycznej rozmowie:
–Pan Torkil Aymore? – średnio atrakcyjna blondynka w nieokreślonym wieku, wystrojona w elegancki żakiet, patrzyła na mnie podejrzliwie.
–Do usług, pani…
–Lena Ray, jestem asystentką senatora Roberta O'Neila.
Zatkało mnie. Miewałem zlecenia od najrozmaitszych osób, ale kręgi rządowe?
–Czy coś się stało? – spytała z udawaną troską. Miała oko.
–Nie, wszystko w porządku – chrząknąłem.
–Czy znalazłby pan czas, by spotkać się z senatorem?
–Pani żartuje.
–Jutro? O jedenastej?
Biuro senatora O'Neila mieściło się w sporym budynku zaaranżowanym na modny w świecie politycznym styl technoklasycystyczny: jońskie kolumny z tytanowymi inkrustacjami na głowicach, tympanom z ruchomymi figurami wyobrażającymi walkę dobra ze złem, zamiast akroterionu holoprojekcja lilii, po bokach wejściowej rampy misy z wirtualnym ogniem i inne miłe dla oka ozdoby. Po wejściu w majestatyczne odrzwia czujesz się, jakby cię połknął potwór demokracji. Niezbyt miłe doznanie. Mechaniczny portier odziany w szary uniform wskazał odpowiednią windę i wręczył darmowy holoplan instytucji. A więc na to idą moje podatki.
W pokoju Leny Ray pachniało wiosną. Domyśliłem się, że używa dodatków zapachowych do odświeżania ubrań. Aromat bardzo mi odpowiadał. Nie mogłem tego samego powiedzieć o jej zachowaniu. Spojrzała krzywo.
–Jest pan. Świetnie.
Jakoś tego „świetnie" nie widziałem w jej twarzy. Wstała zza biurka. Marchewkowy kostium był idealnie dopasowany i utrzymany w doskonale neutralnym tonie. Podobnie jak cała jej postawa.
–Proszę za mą.
Zerknęła na mnie jak na złodzieja. Otworzyła dębowe drzwi. Za nimi pysznił się dygnitarski gabinet. – Panie senatorze, przybył pan Aymore – spojrzała na mnie z wyraźnym wyrzutem. – Gamedec…
Szpakowaty mąż stanu wstał zza hebanowego biurka i podszedł do nas sprężystym krokiem. Wyciągnął dłoń, która wcale nie przypominała wydelikaconych łapek gryzipiórków: palce miał grube i stwardniałe.
–Witam pana… – uścisk wzmocnił politycznym chwytem za nadgarstek.
Oczywiście dałem się złapać w pułapkę i widząc jego szeroki uśmiech, poczułem się autentycznie wywyższony.
–Leno – zwrócił się do sekretarki – zrób nam… – spojrzał na mnie – Czego się pan napije? Brandy? Whisky?
–Poproszę o wodę.
Ale jesteś głupi, Aymore! U gospodarza tego formatu woda? Zmarnować taką szansę! Zaćmiło ci umysł? Ty troglo…
–Panie Torkilu? – zorientowałem się, że od kilku chwil coś mówi. Patrzył lekko skonsternowany Wcale mu się nie dziwię.
–Proszę o wybaczenie, właśnie skończyłem wyczerpującą sprawę… – skłamałem.
Otworzył szerzej oczy Był znakomitym graczem. – Oczywiście, rozumiem. Niechże pan siada, gdzie moja gościnność?
Kobieta wyszła. Opadłem na potężny zamszowy fotel.
–Tak… – przysiadł na krawędzi biurka. – Kiedy się nie wie, od czego zacząć, najlepiej zacząć od początku – uśmiechnął się.
–Najlepiej.
–Sprawa jest, wbrew pozorom, prywatna. Uniosłem brwi.
–Zaproponowałem spotkanie tutaj, bo w zasadzie nie bywam w domu, no, chyba że chcę się przespać… Ale nawet wtedy śpi tylko moje ciało, bo duchowo uczestniczę w grach, a raczej w jednej, konkretnej, i właśnie w tej sprawie pana…
Do gabinetu weszła Lena z tacą. Postawiła naczynia na stoliku do kawy.
–Dla pana – zerknęła na senatora – to, co zwykle. – Dziękuję, Leno.
Wychodząc, nie zapomniała zmierzyć mnie nieżyczliwym spojrzeniem.
–…wezwałem.
Zacisnął usta. Poprawił błękitny krawat i utkwił wzrok w moich oczach. Spojrzenie polityka. Paskudne uczucie.
–Słyszałem, że jest pan dyskretny.
Skinąłem głową, uznawszy, że będzie to najlepszy gest z magazynu „profesjonalnych".
Odetchnął i ponownie poprawił węzeł krawata pod śnieżnym kołnierzykiem.
–Dobrze – otrząsnął się i poruszył ramionami, jakby uwierała go marynarka.
–Wie pan, nie sądziłem, że to takie trudne – wyznał. Wyciągnął szyję do góry i przełknął ślinę. – Moim ulubionym światem jest Rajska Plaża.
Sięgnął po szklankę i wypił spory haust. Nie wiedziałem, co powiedzieć. W jego upodobaniach nie było niczego niezwykłego. Świat jak każdy inny. No, może prawie. Wymyślono go dla samotnych serc. Ukształtowany został na wzór Costa Brava z oczywistymi modyfikacjami i usprawnieniami. Panowała tam moda na upiększające skiny. Świat modelek i modeli szukających bratniej duszy… i ciała.
–Wie pan co? Przejdźmy na ty Mów mi: Robert. – Torkil.
Wypił drugi łyk.
–Jestem kawalerem, zapracowanym, potrzebuję partnerki. Rozumiesz?
–Myślę, że tak – odparłem niepewnie.
–Mam nadzieję, że nie podejrzewasz, że chodzi tylko o seks.
–Ależ…
–Wybrałem ten świat, bo dawał największe prawdopodobieństwo odnalezienia również samotnej, pragnącej bliskości kobiety.
Zrobiłem głupią minę.
–I stało się. Zakochałem się. – Gratuluję.
Zachował kamienną twarz, lecz jestem przekonany, że zastanawiał się nad moim IQ.
Przez chwilę milczał. Podszedł do okna.
–Nazywa się Lara Sanders, jest cudowna pod każdym względem. Planujemy ślub…
–Tam czy tu?
W Rajskiej Plaży były świątynie i urzędy wszelakiego sortu oferujące kontrakty czasowe i stałe. Zawarty związek był szanowany i traktowany jak najprawdziwszy sakrament. Znane były pary szczycące się gromadką wirtualnych dzieci. Oczywiście zoeneci.
–Na razie tam – odparł O'Neil smutno. – Właśnie w związku z tym cię wezwałem.
Postarałem się powstrzymać wytrzeszcz. Chyba nie prosi o błogosławieństwo?
–Otóż… rozmawiałem z nią, namawiałem, ale… nie chce wyjawić swoich prawdziwych personaliów. Nie mam pewności, czy nie jest…
–Enpecką? – Tak.
Odepchnął się od parapetu i zaczął krążyć po puchatej wykładzinie.
–Nie rozumiem jej zachowania. – Potarł kark. – Kochamy się, mam wrażenie, że znamy własne myśli, rozumiemy się bez słów… – przerwał, jakby szukał właściwych określeń. – Czuję się, jakbyśmy się znali od lat: to prawdziwa bratnia dusza. Nie sądzę, żeby była programem…
–Mało prawdopodobne – łyknąłem płynu.
–Ale nie widzę innych przyczyn, dla których miałaby ukrywać tożsamość!
Skrzywiłem się. Brak wyobraźni u polityka? – Może jest ułomna…
–Przy dzisiejszym stanie medycyny? Nie żartuj. – Brzydka…
–To prędzej. Dałbym jej pieniądze na plastykę. Zresztą rozmawialiśmy o tym. Mówi, że nie jest szpetna.
Skapitulowałem.
–Coś mi się widzi, że trafiłeś na prawdziwą kobietę.
Wychylił szklankę do dna.
–Otóż właśnie. Nie mogę o niczym innym myśleć. Niepewność doprowadza mnie do szału. Musisz się dowiedzieć, kim ona jest.
Szacowałem cenę. Zadanie było banalne. Mógł je wykonać lamer. Zleceniodawca wydawał się bogaty, ale… Nie miałem sumienia. Etyka nie pozwalała.
–To nie jest trudne – odstawiłem szkło.
–Nie? – wydawał się zaskoczony. – Ile chcesz? Westchnąłem.
–Żeby cię nie obrazić, proponuję trzy tysiące.
–Takie grosze? – pokręcił głową. – Nie mogę się na to zgodzić. Sprawa jest zbyt ważna. Pięć tysięcy i ani centa mniej.
Wyszczerzyłem zęby.
Zgodnie z ustaleniami, około dwudziestej trzeciej rozpocząłem przygotowania do wejścia. Sprawdziłem w komputerze, w którym katalogu mieszczą się odpowiednie narzędzia. Wziąłem prysznic, naciągnąłem kombinezon i zbadałem jego komunikację z leżanką. Potem podłączyłem do łoża zasobnik z płynami, przetestowałem automasaż i upewniłem się, że nanozłączka na przedramieniu funkcjonuje prawidłowo. Wykonałem kilka ćwiczeń, zaryglowałem drzwi, zażyłem gamepill, położyłem się, podłączyłem płyn i nasunąłem kask. Ten opis był okrrropnie mechaniczny i drętwy, więc go trochę poszatkowałem.
Chronometr wskazywał kwadrans do dwunastej. Doskonale. Wszedłem w portal Rajskiej Plaży Gości witało słodkie intro przedstawiające zachody słońca, kołyszące biodrami piękności, grających w biosiatkówkę młodzieńców i – oczywiście – całujące się pary. Wszystko okraszone romantyczną muzyką. Wszedłem w menu skinów.
–Wybierz płeć – polecił intymny głos będący połączeniem brzmienia męskiego i kobiecego. Wybrałem drzwi oznaczone symbolem Marsa. Mam nadzieję, że ukochana Roberta nie jest facetem, przemknęła myśl. To byłoby najprostsze wyjaśnienie. Zachichotałem. „Nazywam się Lara Sanders vel Leon Salceson. He, he". Za chwilę rozbawienie uleciało. Psiakrew, jeśli to mężczyzna, senator będzie miał kłopot. Na taką operację plastyczną chyba się nie zgodzi… Ze zbioru twarzy wybrałem półmaskę, lekko upiększającą, lecz pozostawiającą charakterystyczne rysy Dzięki niej wyglądałem jak swój przystojniejszy brat. Pula ciał przytłaczała liczbą opcji. Całe szczęście, że prezentacje były ruchome. Gdyby leżały bezwładnie… Otrząsnąłem się z zamyślenia. Wybrałem slot z wyglądem osobistym. Nie musiałem wstydzić się sylwetki. W katalogu opalenizn nieco się przybrązowiłem i spojrzałem w wirtualne zwierciadło. No, no, Torkil… Zaraz się w sobie zakochasz. To znaczy w nim, to znaczy w sobie… Idź już, bo dostaniesz paranoi. Kwiecista koszula z krótkimi rękawami i spodenki do kompletu uzupełniły obraz. Wydałem dyspozycję wejścia.
Przeszedłem przez świetlisty krąg i… stanąłem na gorącym piasku. Wszechobecny szum fal, pisk mew, radosne pokrzykiwania dziewcząt i chłopców, ciepły wiatr omywający ciało, słońce grzejące skórę… byłem na Rajskiej Plaży. Plażowicze, parasole, śmigacze, ślizgacze, spacerowce, sterowce, od czego zacząć? Zatarłem ręce. Do pracy, przyjacielu, przypomniał wewnętrzny cenzor, jesteś tu służbowo!
Zakląłem. Uruchomiłem konsolę i wprowadziłem polecenie namierzenia zleceniodawcy Na trójwymiarowej mapie ukazał się czerwony punkcik kilometr dalej. Musiał wejść wcześniej. Poruszał się bardzo wolno. Spacerował. Już ją spotkał albo czeka w umówionym miejscu. Ruszyłem.
Gdy odległość wynosiła sto pięćdziesiąt metrów, wydałem dyspozycję podpisów. Była nielegalna, ale w zawodzie gamedeka nieodzowna. Nad wszystkimi obecnymi ukazały się imiona i nazwiska. Uruchomiłem eteryczną lornetę. Położyłem się ha wydmie i zlokalizowałem go. Szedł w towarzystwie młodej dziewczyny. Lary Sanders, jeśli wierzyć wirtualnym napisom.
–Dzień dobry, panie senatorze… – mruknąłem. – Dzień dobry, panie przystojny – odezwał się miękki kobiecy głos.
Odwróciłem się. Przed oczami majaczył gigantyczny i bardzo ładny pępek. Zapomniałem wyłączyć gogle. Wycofałem zoom. Obraz uciekał, ukazując coraz większe połacie opalonego, pokrytego złotymi włoskami brzucha z wyraźnie zaznaczonymi mięśniami prostymi, wąską talię, błękitne bikini, biustonosz wypełniony po brzegi połyskującymi w słońcu piersiami, piękne nogi, anielską twarz i włosy o kolorze dojrzałej pszenicy Chwyciłem się za serce.
–Czy jestem w niebie? – wychrypiałem. Nie pamiętałem, czy oprogramowanie uwidaczniało wzwód.
–Prawie – odparła Ann Sokolowsky, tak przynajmniej sugerowała etykieta. – Przecież to Rajska Plaża. – Spojrzała na moje spodenki. – O! Traktuję to jako komplement.
Przełknąłem ślinę. Ciekawe, jak kobiety poradziłyby sobie z tym odruchem.
–Nie przedstawisz się? – spytała. Uzmysłowiłem sobie, że tylko ja widzę litery. – Przepraszam. Torkil Aymore.
–Pierwsze to imię? – zaśmiała się. – A drugie nazwisko…
–Żartuję. Ann Sokolowsky – wyciągnęła rękę. – Nawet nie wiesz, jak mi miło.
–Domyślam się – znacząco zerknęła w dół. – Zdaje się, że w czymś ci przeszkodziłam?
Przez chwilę zbierałem myśli.
–Ach, tak!
Odwróciłem się. Zakochani zniknęli z pola widzenia. Mapa wskazywała, że byli tuż za wielką wydmą. – Możesz mi powiedzieć, co wyprawiasz?
Dla postronnej osoby moje czynności musiały wyglądać dziwacznie.
–Zaraz ci powiem. Podbiegniesz ze mną? – Jeśli to zrobię, wyjaśnisz?
–Obiecuję.
Za chwilę leżeliśmy na piaskowej grani. Para zbliżała się do kawiarenki oświetlonej chińskimi lampionami. Uruchomiłem lornetę.
–Nie znam tego urządzenia – zdziwiła się Ann. – To prywatna aplikacja.
–Jesteś hakerem?
–Skąd! Poczekaj chwileczkę…
Włączyłem konsolę. W powietrzu zamajaczyło okno rozkazów. Odszukałem odpowiedni katalog. Gdzie jest ten program, zaraz, aha: spy v. 1.85. Enter. Rozjarzył się celownik w postaci szkarłatnego krzyża, dzielącego pole widzenia na ćwiartki.
–Czy możesz mi wreszcie… – Za sekundę.
Najazd. Siedzieli przy stoliku i coś zamawiali. Za chwilę cały świat wypełniła towarzyszka O'Neila. Miałem wrażenie, że mnie widzi i słyszy. Musiałem sobie przypomnieć, że to tylko złudzenie. Wydałem polecenie identyfikacji. Napis „Lara Sanders" zniknął. Zamiast niego pojawił się komunikat: „Searching…" Kilka sekund i nad głową ukazało się nowe logo: „AC: Alive Character: Lena Ray".
O mój Boże!
–Jesteś detektywem? – spytała blondynka. Z trudem złapałem oddech.
–Czymś… w tym rodzaju. Wycofałem zoom. Spojrzałem na skrzące się morze. Przetarłem oczy.
–Intrygujesz mnie! – w głosie dziewczyny dało się słyszeć podniecenie.
Ze też musiałem poznać taką superlaskę w czasie pracy Muszę się z nią umó…
Myśl urwała się w momencie, gdy obiektyw lornety objął jej postać. Czerwony celownik dzielił doskonałe ciało na ćwiartki, a nad głową widniał napis: „NPC: Non Player Character: female version 345.00012".
–Co tak patrzysz? – spytała speszona.
Zabrzmi to dziwnie, ale musiałem długo lawirować, zanim udało mi się ją przekonać, że muszę się wylogować, że nie mam czasu, a w ogóle to nie jej wina. Oczywiście umówiłem się za kilka dni. Nie miałem sumienia odmawiać. Poza tym… była bardzo ładna.
Wydałem dyspozycję rewitalizacji. Gdy zielony pasek wypełnił się, poczułem, jak wraca czucie w prawdziwym ciele. Powoli zdjąłem kask i usiadłem na łożu. Sprawa wydawała się skończona: obiekt zidentyfikowany, na dodatek znany. Wystarczyło połączyć się ze zleceniodawcą i podać konto…
Kiedy człowiek nie umie podjąć decyzji, najlepsze, co może zrobić, to umyć się, napić, przebrać w świeże ubranie i wygodnie usiąść. Tak też zrobiłem. Zegar wskazywał za kwadrans pierwszą w nocy Wypaliłem cygaro i uruchomiłem telesens.
Lena Ray nie odbierała.
Ale z ciebie dureń. Jak ma odebrać, skoro przebywa w świecie pod fałszywą tożsamością, w dodatku w towarzystwie O'Neila? Musisz poczekać do rana.
Punktualnie o ósmej wystukałem numer. Gdy rozświetlił się ekran, poszarzała na twarzy.
–Dzień dobry, dzwonię w sprawie…
–Wiem, w jakiej sprawie pan dzwoni – przerwała. – On już wie?
–Najpierw postanowiłem porozmawiać z panią.
Jej surowe rysy jakby zmiękły.
–Naprawdę? To bardzo… ładnie z pana strony.
–Czy zechce się pani ze mną spotkać?
Pub „Iron Joker" nadawał się do rozmów idealnie: loże ukryte wśród listowia i lekki, nienachalny jazz tworzyły atmosferę dla intymnych zwierzeń. Panna Ray zaciągnęła się papierosem.
–Wiedziałam, w jakim celu pana wynajął. Dlatego byłam taka oschła.
–Ale po co to wszystko?
Przechyliła głowę w bok. Na jej twarzy zagościł wyraz rezygnacji i zmęczenia.
–Kocham go od dawna – westchnęła. – Ale jestem nieśmiała, a on… to chodząca twierdza. Czasem myślę, że został politykiem, żeby skompensować chroniczny lęk przed ludźmi. Dowiedziałam się, że odwiedza Plażę, odnalazłam go i… uwiodłam – uśmiechnęła się do wspomnień. – Kiedy zaproponował ślub, byłam najszczęśliwszą osobą pod słońcem. Ale gdy chciał poznać moją prawdziwą tożsamość… przestraszyłam się.
–Czego?
–Odrzucenia. Odrzucenia, nie rozumie pan? Pracujemy razem od trzech lat i nigdy nigdy nie wykazał inicjatywy… Jak mogłam liczyć, że spodoba mu się prawdziwa Lara?
Siorbnąłem z filiżanki. Muzykę mieli niezłą, ale kawę lurowatą.
–Niech mi pani teraz powie, co mam zrobić. Wzruszyła ramionami. Wypuściła dym i pokręciła głową. Po bladym policzku spłynęła łza.
Wróciłem do domu. Spacerowałem w tę i z powrotem, zmarnowałem kilka cygar i pół butelki dobrej brandy Delikatność materii powodowała, że nie potrafiłem odnaleźć właściwego tropu. Lara to Lena, Lena kocha Roberta. Robert kocha Larę. A Lara to Lena. Psiakość. Teoria „Jeżeli a = b i b = c, to a = c", mimo że matematycznie spójna, w odniesieniu do ludzi nie musiała się sprawdzać. Robert chce się żenić. Tam i tu. Lena pragnie za niego wyjść. W obu miejscach. Więc co za problem? Potrząsnąłem głową. Taki, że skoro nie zwrócił na nią uwagi, pewnie nie jest w jego typie. Ale gdyby się dowiedział? Może by przejrzał na oczy?
Gdyby kilka dni wcześniej ktoś powiedział, że przyjmę rolę swata, wyśmiałbym go. Teraz mogłem się śmiać z samego siebie.
Tak czy owak musiałem się z nim spotkać. Gdy wchodziłem do gabinetu, odprowadzał mnie kamienny wzrok asystentki. Odetchnąłem, kiedy za plecami trzasnęły drzwi.
–Jesteś! Jakże się cieszę! – O'Neil zaprezentował znajomy promienny uśmiech i podwójny uchwyt. Usiadłem.
–Poczekaj – uprzedził gestem. – Najpierw się napiję. Mam nadzieję, że będziesz mi towarzyszył? Skinąłem głową.
–Leno – odezwał się do telesensu – to, co zwykle. A dla Torkila… – spojrzał pytająco.
–To samo.
–Dobry wybór – wyszczerzył zęby – nikt nie przygotowuje takich drinków jak Lena.
Za chwilę wniosła tacę. Wykorzystałem moment, by przyjrzeć się jego postawie. Nie byłem pewien… Kiedy wyszła, sięgnął po szklankę. Poszedłem w jego ślady.
–Posłuchaj Robercie, sprawa nie jest prosta… – Nie udało się?
–Udało, tyle że, zaraz ci wyjaśnię…
–Enpecka?
–Nie…
–Pedał! Wiedziałem, że to facet!
–Też nie…
–Kobieta? Żywa?
–Tak, ale…
–Nie chce się przyznać? Dlaczego? Paskudna? Połamana? Pryszczata?
–Nic takiego…
Wypił haust. – Powiesz mi?
Westchnąłem i również się napiłem.
–Właśnie się zastanawiam. – Oparłem łokcie o kolana. – To miła kobieta…
–Rozmawiałeś z nią?
–Tak…
–Ty możesz, a ja nie? To bezsens! Wynajmę innego gamedeka, z mniejszym bagażem skrupułów.
–Robert, zastanów się. Nie uszanujesz woli kobiety, z którą chcesz się żenić?
Zamilkł. Spojrzał z wyrzutem.
–To po co przyjeżdżałeś? Mogłeś mi wszystko powiedzieć przez telesens.
–Sam sobie zadaję to pytanie… Może po prostu miałem nadzieję, że sprawa sama się rozwiąże… – ugryzłem się w język.
–Jak sama? Co ty mówisz? Co się miało samo…, – urwał, jakby się zakrztusił własnymi zębami. Patrzył szeroko otwartymi oczami i trwał w bezruchu kilkanaście sekund.
Jasny gwint, pomyślałem, najwyższy czas! Co to za mężczyzna, który potrzebuje pomagiera, by poradzić sobie z kobietą? Bierz jaja w garść i sam sobie organizuj życie!
–Chyba pójdę – odezwałem się. – Zadzwoń.
Kiwnął głową. Miałem wrażenie, że drżał.
Kiedy wyszedłem z gabinetu, panna Ray, blada jak ściana, siedziała sztywno przy biurku.
–Nic mu nie powiedziałem – szepnąłem. – Prawie nic. Zresztą – machnąłem ręką zniecierpliwiony – idźcie oboje do diabła.
Po południu odezwał się telesens. Gdy odebrałem połączenie, ujrzałem Lenę siedzącą Robertowi na kolanach.
–Jesteś geniuszem, Torkilu – odezwał się lekko podchmielony senator. – A ja jestem palantem.
–Nie mów tak o sobie – powiedziała pieszczotliwie Lena i dziobnęła go palcem w nos.
–Niewielu jest ludzi, którzy potrafią coś powiedzieć, nic nie mówiąc, a jednocześnie zastymulować. Obudziłeś we mnie mężczyznę!
–Ach, mój ty mężczyzno! – przyszła pani O'Neil przytuliła się do senatora.
Opanowałem zaskoczenie.
–Bardzo się cieszę. Szczerze mówiąc…
–Nie przypuszczałeś, że ja też podkochuję się w Lenie? Teraz dopiero to zrozumiałem. Jasne jak słońce. Od dawna ją kochałem, a że nie potrafiłem uczucia okazać, przeniosłem je w inny wymiar…
–A że na świecie nie ma przypadków – wszedłem im w słowo – miłość i tak odnalazła właściwą osobę. – Otóż to.
–Dziękuję, panie Torkilu – odezwała się Lena. – Gdyby nie pan, nie wiadomo, ile by to jeszcze trwało. – Gdzie bierzecie ślub?
–I tu, i tu. – Robert popił z butelki. – Jest nas teraz czwórka. Trzeba towarzystwo jakoś pożenić…
Sam się zdziwiłem, jak łatwo odtworzyłem w pamięci ten kod. Po kilku godzinach poszukiwań mój skaner zlokalizował go na plaży, niedaleko ultrahotelu. Gdy zobaczyłem, jak przechadza się wśród plażowiczów, serce zabiło mi żywiej. Tajemnicza female version 345.00012.
Nie dała się długo przepraszać.
–Miałem kilka spraw do załatwienia, ale teraz jestem do twojej dyspozycji – tłumaczyłem.
–Rozumiem – spojrzała uważnie. – Cieszę się, że wróciłeś.
Słowo honoru, że mówiła szczerze.
6. Granica rzeczywistości
Obudziłem się z dziwnym uczuciem, że zapomniałem o czymś bardzo ważnym. W mieszkaniu pana wał upał. Nurzałem się we własnym pocie. Zerknąłem na aurometr: dwadzieścia dziewięć stopni Celsjusza wraz z wilgotnością bliską stu procent bynajmniej nie odpowiadały moim preferencjom. Sięgnąłem po pilota, wycelowałem w radiator i wcisnąłem guzik przywracający domyślne parametry Niestety mignął holonapis informujący o uszkodzeniu urządzenia, a potem jeszcze sugestia „asysty specjalistycznego serwisu". Zacisnąłem zęby.
W którejś szufladzie biurka powinien być kontroler otwierający okna. Odnalazł się zakurzony pod kilkoma warstwami nieprzydatnych przedmiotów, zalegających tam niczym geologiczne pokłady nagromadzone w przeszłym życiu. Wycelowałem w szklane tafle i nacisnąłem strzałkę w dół. Nic się nie stało. Cholera, może odwrotnie. Więc strzałką skierowaną do góry Szyba ani drgnęła. Przełknąłem przekleństwo. Odkleiłem pidżamę od pleców i cisnąłem na podłogę. Szybka lustracja manipulatora: strzałka w górę, strzałka w dół, blokada, timer, programator
Jak to się otwiera? Przecież nie blokadą? Na wszelki wypadek wcisnąłem pozostałe guziki. Działały prawidłowo: po włączeniu blokady na wyświetlaczu pojawiła się kłódka, timer uruchomił zegarek, programator rozwinął menu kalendarza. Spodnie oblepiały mi nogi. Usiadłem na brzegu fotela i nastawiłem timer na pół minuty Sekundy wlokły się dłużej niż zwykle. Potem pilot wdzięcznie zabrzęczał, lecz okno pozostało na miejscu.
–Kur…
Zacisnąłem palce na nasadzie nosa. Wytarłem brwi, które zebrały część potu z czoła. Uruchomiłem programator, zerkając na ścienny chronometr. Ósma za pięć, drugi czerwca… dobrze, okno ma się uchylić o… trzydzieści procent… dnia… drugiego czerwca o godzinie… siódmej pięćdziesiąt… niech będzie osiem. Nie ma pewności, czy zegary linowca są poprawnie ustawione… Masowałem skronie, sapałem i modliłem się o zmiłowanie. Medytację przerwał śpiewny sygnał pilota. Rzut oka na okno. Bez zmian. Już uniosłem rękę, by roztrzaskać bezużyteczny złom o podłogę, ale w ostatnim momencie delikatnie odłożyłem go na biurko. Uruchomiłem telesens.
–Gdzie jest numer do administratora…
Dobrze znana łysa fizjonomia przekreślona haczykowatym nosem udała zainteresowanie.
–O, pan Aymore, dzień dobry czym mogę służyć? – Pan żartuje? Nie wie pan, że nawalił u mnie radiator?
–Rzeczywiście? – zerknął na konsolę. – Najmocniej przepraszam, usuniemy usterkę najszybciej, jak tylko się da…
–Czyli?
–Jest sobota… – Potarł kark. Ten gest nie wróżył nic dobrego. – W soboty nie mamy wykwalifikowanego personelu. Przyjadą w poniedziałek. Rano.
Przełknąłem granat wściekłości, który eksplodował ze straszliwą siłą w żołądku. Jeszcze jeden i wrzody gotowe.
–Niech się pan nie denerwuje, sugeruję otwarcie okna.
–Jak, skoro nie reaguje na polecenia pilota?! Strużka potu wyciekła z nogawki i wsiąkła w dywan. Jeśli natychmiast nie ściągnę spodni, oszaleję. – A jakie pan naciska guziki? – zapytał spokojnie administrator.
–Jak to jakie? Strzałki! W górę, w dół i nic… – W jakiej sekwencji?
Zamurowało mnie. – Słucham?
–Ach, zapewne nie czytał pan ogłoszeń? To wyjaśnia nieporozumienie. Mamy remont elewacji. Dlatego zmieniony został kod dostępu. Musi pan nacisnąć strzałkę w dół, potem trzy razy strzałkę w górę, jeszcze raz w dół i… niech się pan nie śmieje… dwa razy mocno tupnąć. W pobliżu ramy.
Stłumiłem łkanie, a może… szalony śmiech. – Pan mówi poważnie?
–Najzupełniej, panie Aymore, lekka wibracja wywołana…
Rozłączyłem się, podbiegłem do tafli i wykonałem rytuał. Ciche syknięcie rozsuwających się szyb brzmiało jak najpiękniejsza melodia. Odciągnąłem gumkę spodni, by ulżyć spoconym nogom. Powracałem do żywych.
Weekend, myślałem podziwiając panoramę Warsaw City. Może wybrać się na spacer? Albo zakupy? Przeciągnąłem się i wróciłem do schłodzonego wnętrza. Najpierw prysznic.
Zaraz po wyjściu z łazienki dostrzegłem migający wskaźnik wiadomości. Znajomi czy praca? Uruchomiłem nagranie. Na ekranie pojawił się szczupły mężczyzna w szarym garniturze. Na wąskiej twarzy czaił się niepokój.
–Proszę pana… – wysoki głos lekko drżał. – Proszę o pomoc. Jak najszybciej. – To… ważne. – Wcisnął jakiś guzik. – Przekazuję adres. Błagam, niech się pan pospieszy.
–Koniec wiadomości – oświadczył kobiecy alt. Jednak praca.
W sumie się cieszyłem. Nie ma to jak weekend z zagadką.
Nazywał się Richard Begin i mieszkał w podmiejskiej dzielnicy, niedaleko puszczy Kampinou. Dziesięć minut taksówką. Podczas lądowania obejrzałem okolicę. Dom, podobnie jak większość posesji, zbudowano dobre pięćdziesiąt lat temu. Sypialnia emerytów. Gdy przyziemiliśmy, zszedłem po stopniach i stanąłem na chodniku z betoplastiku. Wciągnąłem w nozdrza zapach sosnowych igieł. Dookoła panowała błoga cisza. Ach, wsi spokojna, wsi wesoła! Zerknąłem ponad korony drzew na północny zachód: niecałe dziesięć kilometrów dalej z centrum boru wyrastał linowiec Kampiville. Jego szczyt ginął w błękitnym niebie. Weekend rozpoczął się niezbyt szczęśliwie, nabrałem jednak przekonania, że zakończenie będzie bardzo pomyślne. Podszedłem do ogrodzenia i wcisnąłem guzik sensofonu.
Misternie rzeźbiona furtka rozsunęła się, zapraszając do ogrodu. Z drzwi budowli wybiegł zleceniodawca.
–Już pan jest? Dzięki Bogu! Proszę, dzień dobry… Richard Begin – przedstawił się i wyciągnął szeroką dłoń. Był wyższy ode mnie o głowę, – Niech pan wejdzie.
Mieszkanie urządzono zgodnie z zamierzchłą modą. Wydawało się rzadko używane.
–Pan tu nie mieszka?
–Ma pan oko – odparł z kuchni. – Tylko w weekendy. To mojej mamy. Zmarła dziesięć lat temu. Wrócił z filiżankami herbaty. Usiedliśmy przy okrągłym szklanym stoliku. Ostatnio widziałem podobny w starym filmie.
–Zaraz pokażę panu… – Wyciągnął z kieszeni pomiętą kartkę papieru, położył na blacie i rozprostował. Wydruk z domowej drukarki.
Moja rzeczywistość jest grą~. Dobrze się rozejrzyj. Może znajdziesz wyjście?
Uniosłem brwi. Sprawa dla gamedeka czy psychiatry?
–Gdzie pan to znalazł?
–Dzisiaj rano, była wetknięta w furtkę…
–Sprytnie – orzekłem. – Bez elektronicznych śladów.
–Może odciski palców, DNA? Pokręciłem głową.
–Autor na pewno o tym pomyślał. Oczywiście sprawdzę, ale wątpię.
–No właśnie. Więc zobaczyłem tę kartkę, wszedłem w sieć, znalazłem pana ogłoszenie w portalu Montgommery i od razu zadzwoniłem.
Tknęło mnie. Jakby niezlokalizowane swędzenie. – Dlaczego zwrócił się pan do mnie? To raczej sprawa dla… policji.
–No a gra? Pan przecież jest specem od gier! A tu ktoś grozi, znaczy, sugeruje, że jestem w świecie gry! To bardzo nieprzyjemne uczucie…
–Grał pan kiedyś?
–Bardzo często. Jestem graczem – spuścił głowę. Czasem trochę się gubię w tych rzeczywistościach. Obróciłem świstek. Westchnąłem. Sięgnąłem po filiżankę. Herbata smakowała jak zwietrzała. Pewnie po mamie. Gorący płyn pomógł mi zebrać myśli. – Panie Begin – demonstracyjnie mlasnąłem, żeby zwrócić na siebie uwagę, bo klient wydawał się jakiś roztargniony. – Według mnie ktoś wie o tym hobby i stara się wyprowadzić pana z równowagi. Może to zawiść, może tylko głupi żart. Może chodzi pana majątek?
Pokręcił głową. Straciłem nadzieję na intratne zlecenie. Nie uśmiechało mi się niańczenie znerwicowanego gracza.
–Niech pan zignoruje ten list. Prawdopodobnie to kawał. Jeśli incydent się powtórzy radzę powiadomić policję, chociaż nie sądzę, by mogła pomóc. Rozumie pan, mała szkodliwość czynu.
–No ale gra?… – na jego szyi drgnął jakiś mięsień.
A tak, to moja dziedzina. Wstałem.
–Jako doświadczony gamedec oświadczam, że nie znajduje się pan w żadnej grze. Otacza nas najprawdziwsze realium.
–Jest pan pewien?
–Zastanówmy się: jeśli pan jest w grze, to ja też, prawda? Chyba że jestem enpecem! – zachichotał. – Nie przypominam sobie, żebym wchodził ostatnio w jakiś świat. Zwłaszcza podobny do Warsaw City. Zresztą nie ma takiej gry.
Wyciągnąłem rękę. – Uspokojony?
Patrzył mi w oczy jakby wypatrywał zagubionego paproszka.
–Ile… Ile panu płacę?
Uścisnąłem jego drżącą dłoń i pogrążyłem się na chwilę w filozoficznej zadumie. Dziwna ta sobota. – To usługa gratis. Przyjacielska.
Napięcie na jego twarzy zelżało. – Dobry z pana człowiek.
–Do widzenia. – Ruszyłem do wyjścia.
–Ale… – usłyszałem za sobą. Odwróciłem głowę. – Niech pan to weźmie. – podał anonim. – Ta kartka działa mi na nerwy Jej miejsce jest u pana.
–Skoro pan nalega.
Pogoda była piękna: powietrze krystaliczne i spokojne, na niebie pojedyncze altocumulusy; błogostan i odprężenie. Komu by się chciało robić taką grę? Nudna i do bólu realna. Obok taksówki przeleciało stadko gołębi. A tamtemu człowiekowi przydałyby się prochy. Kołysanie pojazdu nastrajało do drzemki. Dotarłem na rampę na swoim trzysta czterdziestym drugim piętrze i miałem już gotowy plan. Najpierw krótka drzemka, a potem spacer w dzielnicy rozrywek. Ha, to jest życie.
Zdejmowałem płaszcz i przystępowałem do realizacji pierwszego punktu, gdy coś mnie zatrzymało, Jak on powiedział? Portal Montgommery? Nie znam takiego portalu! Uruchomiłem przeglądarkę. Nazwy pędziły jak szalone, lecz „Montgommery" wśród nich nie było. Teraz inaczej, sprawdzę, gdzie zamieściłem ogłoszenia…
Pojawiła się lista.
–Manama, Melbourne, Merry Jokes, Mexico, Miami, Midnight Scenes… Nie ma. Nie ma. Wykręciłem numer Richarda.
–Nie ma takiego numeru, nie ma takiego numeru – powtarzał alt.
–Jak to, przed godziną z nim rozmawiałem… Zadzwoniłem do administratora. Znowu ta paskudna łysa morda.
–Witam pana, czym mogę służyć?
Bezczelny typ. Ty dobrze wiesz, czym możesz i powinieneś służyć, a nie służysz.
–Czy telefony są sprawne? – W Stockomville?
–Nie, na Marsie.
–Ehehe, żarty się pana trzymają, panie Torkilu. A o co chodzi?
–Już nic, dziękuję bardzo.
Sprawa zaczęła mnie intrygować. Nie wierząc w jakość połączeń, postanowiłem wrócić do Kampinou i wszystko wyjaśnić.
Podczas lotu taksówką starałem się odtworzyć treść rozmowy. Może się pomylił? Może nie Montgommery, ale jakiś inny? Czyżby mi się pokręciło? Nie miałem pewności.
Na miejscu zaciągnąłem się pachnącym powietrzem i powróciła fala nostalgicznych uczuć. Cały problem wydał się nieważny. Lecz skoro już znalazłem się pod domem niedoszłego zleceniodawcy, wypadało rzecz domknąć. Rozejrzałem się po okolicy. Gdyby nie towarzystwo, może i ja bym sobie taki domek wybudował? Wcisnąłem guzik sensofonu.