Текст книги "Gamedec. Granica rzeczywistości"
Автор книги: Marcin Przybyłek
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 16 (всего у книги 17 страниц)
–Ożywiłem Annę. Jest już diginetką. Zamurowało ją. Zacząłem wątpić, czy w ogóle e odezwie, gdy usłyszałem jej cichy głos.
–Ożenisz się z nią? Skrzywiłem się.
–Nie planuję małżeństwa, zrobiłem to z dobrego serca…
Trafił ją szlag. Powiedziała tylko: – Aha, z dobrego…
I przerwała połączenie. W sumie się nie dziwi Przez chwilę dumałem, czy mam siłę oddzwonić. I niej nie, ale poruszone sumienie zapragnęło upiec drugą pieczeń na tym samym ogniu winy.
Czy to ja miałem szczęście, czy raczej Steffi, fakt faktem, że zastałem ją w grze, nie w realnej pościeli, Bóg wie, jak naprawdę wyglądała. Dookoła buzi okolonej płomiennymi włosami trwał w cyfrowym bezruchu świat Raven Heart. Członkini Fear Walkers odrabiała pracę domową.
–Torkil? – spojrzała okrągłymi oczami. – Już myślałam, że cię straciłam…
Jakże różna była jej reakcja od wściekłego atak Latynoski! Twarz, przed chwilą pełna gierczanego napięcia, złagodniała i zapłonęła wdzięcznością.
–Strasznie się cieszę… – szepnęła Steffi. – Pewnie byłam zbyt natrętna…
Chyba mogłem z nią normalnie porozmawiać: – Codziennie o tobie myślę…
Trzy serca, trzy serca, naigrywały się złośliwe duszki.
–Ale ostatnio dzieją się w moim życiu ważne rzeczy…
Usiadła na częściowo spalonym fotelu. Przyjrzałem się otoczeniu. To chyba był poziom drugi…
–Uważaj – ostrzegłem – niedaleko jest korytarz, gdzie zombi ciągle się odradzają. Za którymś przepierzeniem jest drabinka, wejdź na nią. Znajdziesz pomieszczenie z lepszym wyposażeniem.
–Dzięki – potrząsnęła lokami. – Mówiłeś o jakichś zmianach…
Czas na spowiedź. Szczęście, że spowiedniczka niezbyt surowa.
–Słyszałaś o diginetach?…
Gdy kończyłem, siedziała sztywno i wpatrywała się we mnie nieruchomym wzrokiem. Zgadywałem, że rozdzierały ją sprzeczne uczucia. Z jednej strony zachwycona była pigmalionowską wizją, z drugiej martwiła ją kradzież.
–Na pewno sobie poradzisz z tym złodziejem – pocieszyła. – Po tym, co zrobiłeś w Mroku, wierzę w ciebie.
Lubię, gdy ktoś tak mnie pociesza.
–Chciałabym, żeby mnie ktoś tak kochał – teraz skupiła się na pozytywnej części opowieści.
Już chciałem wyznać miłość, gdy odezwał się ostrzegawczy sygnał: Ostrożnie, nie szafuj uczuciami tylko dlatego, że ci jej żal. Uczciwie!
–Steffi, nadal bardzo cię lubię.
–Naprawdę? – podniosła błyszczące oczy.
–Trudno to wyjaśnić… Czasami zdaje mi się, że mam trzy serca.
–I jedno jest dla mnie!? – ucieszyła się. – Całe?!
Parsknąłem. Wszystkiego się spodziewałem, ale nie tego. Dla większości kobiet taka konstatacja oznaczałaby druzgoczącą konieczność dzielenia się z dwiema rywalkami.
–Tak, całe. Ale teraz ona jest ważniejsza. Dopiero co się urodziła.
–Jest bardzo ładna.
–W tej chwili to najmniej istotne. Przeżywa szok. Muszę przy niej być.
Przytaknęła.
–A drugie serce? Przełknąłem ślinę. – Gamedekini. Nazywa się Pauline Eim.
–Rozumiem. – Potarła kolana. Nie była tak twa da, jak myślałem. – Nie obrazisz się, jeśli… – z; drżał jej głos – wyślę co jakiś czas wiadomość? Pokręciłem głową.
–Oczywiście, że nie.
Powstrzymała ruch przerwania połączenia. – Torkil.
–Tak?
–Powodzenia. I… pozdrów je ode mnie.
Prezes Creators Club przyjął mnie jak brata: uściskał, obcałował, usadził i wręczył ciężką szklankę whisky.
–A więc zdecydował się pan na członkostwo?
–Niezupełnie.
Ręka nalewająca alkohol do drugiej szklanki spowolniła ruchy, jakby potężne cielsko prezesa zmieniło się w tężejący kisiel.
–Czemu zatem zawdzięczam wizytę?
–Nie wie pan? Zostałem okradziony.
Rozchlapał kilka kropli. Przez chwilę zastanawiałem się, czy biomateriał spodni strawi barwiony trunek. Tkanina leciuteńko zadrżała, ale po chwili plama rozpłynęła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
–Pan?! – spojrzał przerażony. – Gamedec?! Okradziony?! Niemożliwe!
Zareagował co najmniej dziwnie. Przejął się kolejną ofiarą? Zdumiewała go brawura przestępcy?
–Jak to się mogło stać? – spytał i pociągnął łyk whisky.
–Śmieszne, ale chciałem zadać to samo pytanie. Zakrztusił się.
–Ależ, ależ mówiłem panu, że prowadzimy śledztwo…
–Właśnie. A konkretnie kto? Zarumienił się.
–Ja…
Wiedziałem.
–…mam pewne kwalifikacje, trochę się znam na ludziach, posiadam kontakty…
–Gratuluję.
–…i jestem bliski przełomu.
Akurat.
–Coś pan odkrył?
Odzyskał rezon.
–Wszyscy: my, policja, nawet Blue Whales Interactive podejrzewają o tę robotę wybitnego programistę, który wprowadza w komputer ofiary niewidzialnego wirusa, zmieniającego numer konta w momencie przelewu. Jestem przekonany że pan także ma taką hipotezę.
Kiwnąłem głową.
–Dziwne zatem, że mimo ostrzeżeń i skanów nikt wirusa nie odkrył. Zaczynam podejrzewać coś innego. – Nachylił się w moją stronę. – Włamanie – wyszeptał.
Wytrzeszczyłem oczy. – W czasie transferu?
Zapalił się.
–Wyobraźmy sobie: w trakcie procedury, gdy pan bezbronnie leży na łożu i czuwa przy ukochanej w Rajskiej Plaży, złodziej wchodzi do pańskiego mieszkania i przykleja do komputera małą pluskwę…
Mogło tak być. Podjąłem wątek.
–Dzięki temu, gdy wychodzę z gry i skanuję komputer programami antywirusowymi, nie wykrywam infekcji…
–Zgadza się – siorbnął i zamaszyście odstawił szklaneczkę. – Ale gdy chip wyczuwa, że przesyła pan pieniądze, a wystarczy mu setna nanosekundy`
–Wysyła impuls zmieniający kilka cyfr i liter dokończyłem. – Genialne.
Opadł na poduchy fotela.
–Właśnie, panie Aymore, rozpracowaliśmy zagadkę.
Parsknąłem.
–To tylko hipoteza.
–Pańskie mieszkanie sprawdzimy jako pierwsze.
–Najpierw klamka – przystawił do rączki skaner. – Aha! Tak jak myślałem!
Wskazał ledwie widzialne linie.
–Używa pan rękawiczek? – spytał.
–Nie potrzebuję. Zim u nas nie ma…
–A więc zgadza się. Jeszcze tylko zdjęcie do dokumentacji… – aparat zapiszczał – i wchodzimy do środka.
Przez chwilę usiłowałem sobie przypomnieć, czy nie mam bałaganu. Ariston wtargnął do środka j czołg, nie było czasu na rozmyślania. Spróbowałem spojrzeć na wnętrze oczami obcego. Wyglądało przyzwoicie.
–Komputer w salonie? – domyślił się. – Zobaczymy…
Nałożył cyfrowe gogle i włączył infrareflektor. Obszedłem komputer od drugiej strony i przyjrzałem się obudowie.
Ani śladu.
–No… mam cię, skarbie – wysyczał Borgia. Założył popielatą nanorękawicę i przytknął palec za zagięciem wlotu powietrza. Po chwili oderwał go od szarej powierzchni.
–Nic nie widzę – sapnąłem skonsternowany.
–Bez tych szkieł to trudne – roześmiał się. – Pomogę panu.
Przytknął drugi palec do opuszki i podważył niewidzialny kształt. Wtedy zobaczyłem cieniutki kwadratowy listek. Prezes otworzył próżniową torebkę i delikatnie włożył arkusik do środka. Zapiszczał odsysacz powietrza. Na spoinie zamrugała zielona lampka.
–Widzę, że istotnie jest pan dobrze przygotowany – rzekłem z uznaniem.
Zsunął z oczu gogle i uśmiechnął się.
–Nie mówiłem?
Zastanawiające, dlaczego pokój widzeń z ożywieńcami przypomina salę rozmów w więzieniach: grube szyby uniemożliwiające dotyk, wzmagające poczucie izolacji i niemocy Tym razem Anna wyglądała lepiej. W oczach pojawił się spokój, w ruchach więcej pewności.
–Torkil – wyszeptała.
Ubrali ją w kwiecistą zwiewną suknię. Wyglądała jak motyl: kruchy, delikatny nowo narodzony.
–Aniu, jak się czujesz? Przytknęła palce do szyby.
–Dziwne pytanie. Nie umiem odpowiedzieć.
–Niech pan raczej nie pyta – odezwała się pielęgniarka z tyłu. Zdaje się, że inna niż poprzednia, ale także gruba. – Zamiast tego lepsze są krótkie zdania twierdzące. Bez zaprzeczeń.
Kiwnąłem głową
–Cieszę się, że tu jestem. Z tobą.
Roześmiała się. Jakoś tak szeroko i sztucznie.
–O uczuciach też nie. Niech pan sobie przypomni elementarz – upomniała mnie biała dama. Skrzywiłem się.
Miałem wrażenie, że Anna patrzy na mnie z kim samym zainteresowaniem jak na resztę świata. Chciałem, żeby patrzyła z większą miłością, a ty czasem to ona potrzebowała miłości.
–Jesteśmy tu razem – odezwałem się. Skinęła głową z dziecięcym uśmiechem.
–Ty i ja jesteśmy w szkole.
Potrząsnęła głową.
–Ty i ja – potwierdziła.
Po kilku dniach otrzymałem radosny telefon prezesa Creators Club.
–Policja odkryła chipy u wszystkich poszkodowanych! Były też stare, ale ciągle czytelne odciski rękawic! Śledztwo nabiera rozmachu!
–To wspaniale, panie Borgia.
Trochę mu zazdrościłem. Kiedy on bawił się w detektywa, ja śledziłem rozwój osobowości i choć było to zjawisko interesujące, żałowałem, że nie mogę się rozdwoić.
–Podejrzewa pan kogoś? Ściszył głos.
–Myślę, że nie powiem niczego odkrywczego, ale dane klientów Blue Whales Interactive znamy tylko my i niektórzy technicy BWI, zatem…
–Pula obejmuje pracowników i członków klubu?
Zrobił zatroskaną minę.
–Niestety. Chociaż niekoniecznie, bo pierwsza kradzież miała miejsce przed powstaniem CC, a ofiarą byłem ja.
–Pan?!
–Cóż robić. I tak jestem wdzięczny losowi. Może dzięki nowemu cyfrowemu przyjacielowi oraz klubowi, który stworzyłem, nie stoczyłem się na dno?
–Mimo wszystko dane, jakie sprawca posiada, godziny transferów…
–Podpowiadają, że jest blisko nas? Zgadzam się. Lecz jeśli tak, to musiał wstąpić do CC na początku jego istnienia.
W głowie rozbłysła mi nagła myśl:
–Musiał albo musiała.
–Zbadałem chip, który mi podesłałeś. – Harry zamówił jak zwykle pierogi.
Nie wiem dlaczego, ale lubiłem spotkania w neomilkbarze. Może przypominały mi młodzieńcze lata, gdy rozpoczynaliśmy karierę cyfrowych zabijaków i nie było nas stać na nic lepszego? Poza tym jedzenie w tym miejscu, w pobliżu widokowej platformy na południowym Żoliborzu, było naprawdę znakomite. Sam pałaszowałem pyzy z mięsem. Mógłbym zabić za takie danie.
–No i? – wydusiłem, przełknąwszy kęs.
–Pusty.
–Że jak?
–Robota geniusza.
Miałem dość geniuszy. Wbiłem zęby w tłuste białawe ciasto.
–Programik uruchomił się w trakcie przelewu – ciągnął. – Przestawił X na Y, siódemki na dziewiątki, czy odwrotnie, następnie sam się usunął z komputera, a potem – ciachnął widelcem pieroga i włożył go do ust. – A potem – wydukał – uchunął się ch chipa.
–Usunął się z chipa? – Przecież mówię. Popiłem herbatą ze szklanki ujętej w metalową obręcz z uszkiem. Właściciel mówił, że to jakaś tradycja z dwudziestego wieku. Miałem wątpliwości, ale wyglądało to rzeczywiście egzotycznie.
–To samo stwierdzili spece z policji – wyznałem.
Harry pokręcił głową.
–Geniusz.
Tym razem widziałem prawie swoją Anię. Założyła szafirowy sarong, ulubiony ubiór sprzed transferu. Nad śniadym brzuchem kwieciło się bolerko tym samym wzorze. Szła płynnie, wdzięcznie i od progu się uśmiechała.
–Witam, panie przystojny!
Skurczyło mi się serce na brzmienie powitania: tymi samymi słowami odezwała się do mnie po raz pierwszy.
–Jestem tu – odparłem ostrożnie.
–Możesz już mówić swobodniej – zachęciła.
–Ładnie wyglądasz.
–To dla ciebie.
–Naprawdę?
Zaczesała złoty kosmyk za ucho.
–Coraz więcej umiem. Coraz łatwiej.
–Pani Ania robi postępy – potwierdziła pielęgniarka oparta o ścianę.
–Jeszcze tylko miesiąc – pocieszyłem ją.
–Chciałabym już wyjść – spojrzała smutno.
Siostra pokręciła głową.
–Jeszcze pojęcia abstrakcyjne.
–O mój Boże – jęknąłem.
–Co? – spytała, rozchylając usta. – Co przez to rozumiesz?
Korpulentna opiekunka spojrzała na mnie groźnie, zacisnęła pięść i przyłożyła ją do brody.
O tym, że winna jest sekretarka Aristona, Sarah Koronowsky, dowiedziałem się z sieciowych newsów. Przedstawiono zdjęcia jej mieszkania po rewizji: skrytkę z nieużywanymi chipami, dyplom wyższej szkoły informatycznej, nawet rękawiczki – rzecz raczej archaiczną w dobie globalnego ocieplenia. Nie miałem czasu na proces. Podobno przebiegał bez większych problemów. Były dowody, była winna. Niestety, pieniędzy nie odzyskano. Bardzo mnie to stropiło. Levi nie okazał współczucia:
–Przykro mi, panie Aymore. Co prawda prezes Borgia twierdzi, że to dzięki panu złamał zagadkę, ale pieniądz to pieniądz. Musi pan zapłacić.
I tak zostałem bez grosza.
Przy zwalnianiu Ani ze szkoły uprzedzano, że statystyczny ożywieniec potrzebuje do przystosowania około tygodnia. Zalecano cierpliwość i milczenie. Wychodziła na długie spacery, podczas których praktycznie się nie odzywała; po całodziennym wypadzie wracała do lokum oddanego przez firmę na wieczne użytkowanie i kładła się spać. Miałem wrażenie, że niepotrzebne słowo może ją urazić. Obserwowałem ją z daleka i czekałem. Gdy minął zapowiedziany czas, zaczęła się komunikować.
–Jestem… jakaś… niezorganizowana. Widzę tak wiele zjawisk, że nie potrafię ich ująć, ująć w…
–Schemat? – podpowiedziałem.
–W szkole było prościej. Teoretycznie wiele wiem, a mimo to wszystko – powiodła dookoła ręką – jest… szokujące.
Ciągle gryzła mnie sprawa Sary. Niepokoiło, że całość została załatwiona beze mnie, dziwił fakt, że nie znaleziono skradzionej sumy opiewającej na, bagatela, siedem milionów, po pół miliona od okradzionej sztuki. Zadałem sobie trud i odnalazłem więzienie, w którym ją osadzono.
Scena rozmowy przypominała widzenia z Anią. Sarah wyszła zza energetycznej zasłony zmięta i poszarzała. Pozostało wewnętrzne piękno, które z trudem przebijało się przez zasmuconą twarz, pozbawioną życia i makijażu.
–O, pan Aymore – przywitała mnie bez entuzjazmu.
Gdzie się podziała ta pełna wigoru sekretarka? Podeszła bliżej i usiadła za stołem, po drugiej stronie niewidzialnej bariery.
–Przyszedł pan obejrzeć złodziejkę? Informatyczkę pracującą dla niepoznaki jako asystentka? Podłą oszustkę?
Przełknąłem ślinę. Trudno uwierzyć, że była winna. Przemogłem chrypkę.
–Przyszedłem po swoje pieniądze.
Roześmiała się sardonicznie.
–Nie mam pańskich pieniędzy Ani pańskich, ani niczyich innych.
–Jak to możliwe?
Spojrzała, jakby chciała mnie opluć.
–Jestem niewinna, oto jak. W życiu nie widziałam tych pieprzonych chipów, ktoś je podłożył. Jestem, a raczej byłam, bezrobotną informatyczką bez dostatecznej wiedzy, by zrobić ten, jak to mówią, genialny program. Dlatego zatrudniłam się jako asystentka, bo studia były jedną wielką pomyłką – zaczęła bezgłośnie szlochać – jaką pomyłką, były kaprysem, rozkazem mojego głupiego ojca!
Chwyciła krawędź blatu i spuściła głowę. Poskręcane włosy falowały w rytm płaczu.
–Chciałam być wizażystką – chlipała. – Nawet kosmetyczką. – Pociągnęła nosem. – To mnie interesuje. Uroda, a nie jakieś chrzanione zerojedynki! Wszystkie egzaminy opłaciłam.
Brzmiało zbyt mało prawdopodobnie, żeby było nieprawdą.
–Uczestniczył pan w rozprawach?
–Zajmowałem się Anną.
–Kim?
–Ożywioną.
–A. – Wyciągnęła chusteczkę i wydmuchała nos. – To była farsa. Nikomu nie zależało na ustaleniu faktów, odkryciu prawdy. To są zwykli ludzie, którzy chcą jak najszybciej przejść do następnej sprawy. Wszystko pasowało, opinii publicznej zależało na zamknięciu sprawcy, po co się zagłębiać? Jak pomyślę, że ich pensja pochodzi z naszych podatków…
–Jeśli nie pani, to kto?
–Członek klubu, bez wątpienia.
–Albo Levi Chip.
Spojrzała na mnie ze złością.
–Nie wierzę.
–Ariston?
Potrząsnęła grzywą.
–Sam został okradziony. To najlepszy człowiek pod słońcem. Dał mi pracę. Zawsze pilnował, by dzwonić do klientów przed transferem i po, mówił, że wtedy potrzebują największego wsparcia, chyba wiedział, co mówi, bo przedtem był terapeutą. Skomponował tę muzykę…
Nie byłem zachwycony zmianami, jakimi zaskoczyła mnie Anna, gdy nabrała więcej pewności siebie.
–Nie w bikini? – lustrowałem spódnicę i koszulę dość dokładnie maskujące figurę.
–Tak ciepło.
–Czy jesteś ze mną tylko ze względu na ciało? spytała wcale nie miękko.
Gdzie jest moja Anna?, myślałem w popłochu. Co jej wszczepili? Kompleksy? Pogardę dla nagości. Opanowałem odruch paniki. Miejmy nadzieję, że to tylko pytanie sondujące. Przerwałem przedłużającą się ciszę:
–Wiesz, jak starożytni Grecy nazywali barbarzyńców?
Spojrzała zaciekawiona. Rozpoznałem gest z dawnych czasów.
–Nie.
–Ci, co nigdy nie chodzą nago.
–Naprawdę?
Znów znany grymas.
–Ciało i dusza to miks. Metafizyczne połączeni Nie rozdzielajmy ich, bo wpakujemy się w neochrześcijański bełkot. Zdejmij to, bardzo ładne przyznam, wdzianko, i cieszmy się cielesnością.
O ile mogę tak powiedzieć w świecie, dodałem w myślach.
–Na chwilę. – Zaczęła ściągać materiał. – Dlaczego na chwilę?!
–Uroda rozsądnie dawkowana przetrwa próbę czasu.
Baba jak cholera! Ratunku!
–Przecież się nie starzejesz!
Uśmiechnęła się jak nauczycielka tłumacząca cc dziecku.
–Ale twoje oczy się starzeją. Pamięć o mnie. Nie chcę, żebyś pewnego dnia się znudził.
Przez sekundę miałem wrażenie, że w tle, między jej kolanami, widzę skrawek rudej czupryny chowającej się za wydmą. Gdy wyostrzyłem wzrok, już j nie było. Może mi się zdawało. Otrząsnąłem się z zamyślenia. Spojrzałem na towarzyszkę. Znów była moją Anną. Lecz w jej oczach gościł…
–Zaczęłaś się bać? Spuściła głowę.
–Kiedyś wszystko było takie proste…
–Miał pan rację. Zachowuje się inaczej.
Levi Chip zacisnął usta.
–Obronnie?
–Coś… w tym rodzaju.
Spojrzał skosem w dół.
–No cóż. Dopiero się uczy. Przedtem była, można powiedzieć, odpowiednikiem sufickiej esencji.
–Czego?
–Osobowości dziecięcej: ciekawej, nie znającej lęku, elastycznej. Każdy z nas taki był.
Czy mając taką wiedzę mógłby ją wykorzystać do celów przestępczych? To by dopiero był przypadek: sprzedawca okradający klientów.
–Przepraszam, że pytam, ale jakie jest pańskie wykształcenie?
Półgębkiem się uśmiechnął. Lekki rumieniec.
–To słychać? Cieszę się. Jestem odpowiednim człowiekiem na właściwym stanowisku.
–Czyli? Wyprężył pierś. – Doktor habilitowany filozofii i psychologii. – Obu tych dziedzin?
–Nie ma dobrej psychologii bez filozofii. A filozofii bez osobistego rozwoju.
Patrzyłem nieruchomymi oczami. – I ktoś taki pracuje w tej firmie?
–Lubię to zajęcie. Poza tym – przybliżył się do ekranu – jestem niezastąpiony. I oni o tym wiedzą. – Gratuluję wiedzy. A na informatyce się pan zna?
Roześmiał się. Pogroził palcem.
–Przypominam, że winną osadzono w więzieniu. Rozumiem pańskie rozgoryczenie finansową stratą, ale czy pani Sokolowsky nie jest tego warta? Nawet pięć razy tyle.
–Mówił pan, że przed przeniesieniem jej psychika była… jaka?
–Podobna do sufickiej esencji.
–A tak, pamiętam. A teraz? Co z nią się teraz dzieje?
–Pierwsza faza dojrzewania to mobilizacja mechanizmów obronnych.
–Ale czego, do diabła, się boi?
Wziął głęboki wdech. Szykował się wykład. Miałem dość wykładów.
–Głównym zadaniem psychiki jest stabilizacja wewnętrznego świata. Nie wszystko człowiek jest w stanie od razu przyjąć. Zwłaszcza nowo narodzony, choćby jego konstytucja była wyselekcjonowana z najlepszych linii genetycznych.
–Jak długo to potrwa?
Rozłożył ręce.
–Cierpliwości. Czy pan od razu był taki mądry jak teraz?
–Nie chce pan powiedzieć, że będę czekał trzydzieści pięć lat?
Roześmiał się. Machnął ręką.
–Trochę krócej. Ann wiele rzeczy ma za sobą.
–Rok?
–Być może. Najpewniej dwa razy tyle.
–Ale…
–Ile upłynęło czasu od ożywienia? – przerwał.
–Trzy miesiące.
–Pora na stymulację. Niech ją pan zabierze w nie bardzo bezpieczne miejsce. Ona musi się zmobilizować.
Uniosłem brwi.
–Psychiką rządzą dwie armie, by tak rzec. Hufce porządku i hordy chaosu. Porządkowi to mechanizmy obrony osobowości. Pilnują, by nic się nie zmieniło.
–Siły zachowawcze…
–Hordy chaosu to dynamizmy rozwojowe. Dążą do zmian, które, jak pan zapewne wie, następują w wyniku cząstkowych dezintegracji.
–Żeby zbudować coś nowego, trzeba zniszczyć przestarzałe?
–Dokładnie tak. Niech ona poczuje zagrożenie, niech się z czymś zmierzy, wtedy pokaże, na co ją stać.
–No dobrze, lecz…
–Anna jest sukcesem – wszedł w słowo. – Wszystko z nią jest w porządku. Ale oprócz rzeczy, które dotychczas poznała, musi nauczyć się żyć. Nie ma lepszego nauczyciela od zwykłych relacji i codziennych wydarzeń. – Przetarł oczy – Ze smutkiem, bo pana polubiłem, proszę o wprowadzenie żelaznej zasady: ze mną kontaktuje się pan wyłącznie w przypadkach… nazwijmy je medycznymi, czyli wtedy, gdy będzie się działo coś sugerującego, że w jej mózgu szwankuje jakiś układ. Niech pan mnie traktuje jako rodzaj pogotowia neurologicznego. Wszystkie pozostałe problemy powinien pan omawiać… z nią.
Niedługo potem Sarah Koronowsky została zwolniona po rozprawie apelacyjnej. Jej adwokat, opłacony przez Aristona, dowiódł, że proces był poszlakowy, a werdykt oparty na niedostatecznych dowodach. Nigdy nie zrozumiem logiki sądów i w ogóle tak zwanego wymiaru sprawiedliwości. Pani Koronowsky w chwale powróciła na stanowisko sekretarki prezesa Borgii, sprawa stanęła w miejscu, a sprawca, jeśli miał trochę oleju w głowie, nie powinien decydować się na kolejny skok. Siedem milionów wystarczyłoby na wygodną egzystencję. Ja bym tak zrobił: kupił gravillę gdzieś na południu byłej Hiszpanii czy Francji i cieszył się życiem. Pożegnałem się z pieniędzmi, a do klubu CC postanowiłem nie dzwonić. Nie miałem nerwów.
–O Boże! – Anna oderwała palce od rozpalonej rury wydechowej bolidu klasy gamma.
A jednak zasymilowała wykrzyknik i zaczęła go używać, jak reszta ludzi, jako nieświadomego idiomu. Bo przecież wcale Boga nie wzywała.
–Co to jest?! Nieprzyjemne!
Machała bezradnie ręką. Zaciągnąłem ją do ulicznego kranu. Odkręciłem wodę i przytrzymałem zarumienione opuszki w lodowatym strumieniu.
–To ból.
Powietrze przecięły ścigające się machiny Rozwiało jej włosy Jedyną rozrywką w świecie Speed Demons były wyścigi. Mimo prostoty założeń, gwarantowały niezapomniane przeżycia i adrenalinę na najwyższym poziomie.
–I wy z tym żyjecie? – patrzyła na oparzenie. – Nie spotkałaś tego w Brahmie?
–Rzadko tam bywam. – Dam ci lekarstwo.
Podeszliśmy do automatu. Ze szpary wypadły tabletki. Po eliptycznym torze przetoczył się peleton wielobarwnych, połyskliwych machin, pozostawiając zapach ozonu i cichnący dźwięk gromu.
–Łyknij.
Nie bardzo jej to szło. Przecież łykanie to odruch. Czego się, do diabła, wygłupia?
–Nie umiem. Za duże. Daj wody – wyciągnęła rękę.
Zdaje się, że któraś z pań matryc zataiła, że ma kłopoty z pigułkami. Zakląłem w duchu. Ale zaraz, przecież wegetatywnie to ona jest joginką! Postanowiłem zaryzykować.
–Za chwilę – odsunąłem kubek. – Zaufaj mi.
–Daj!
–Posłuchaj. Ciało jest mądre. Samo wie, jak przełykać. Nie przeszkadzaj mu.
Przez chwilę walczyła ze złością. Opanowała się. – Wdech, wydech, wdech, wydech – szeptałem. Kołysała się w rytm słów. Nagle jej twarz pojaśniała.
–Poszło!
–Brawo. Brawo!
Uścisnąłem ją. Przytuliła się jak kiedyś. Wróciliśmy do bolidu. Zasunąłem szybę i włączyłem rozruch. Ruszyłem na pełnym przyspieszeniu. Otoczenie rozlało się w smugi prędkości.
–Tego czegoś w realium jest bardzo dużo – stęknąłem, wchodząc w wiraż.
–Bólu? To straszne! – krzyknęła, chwytając się podłokietników.
–Po prostu trzeba uważać!
Starałem się nie okazywać zdziwienia, gdy grzeczni panowie w kombinezonach ze znakiem Novatronics wepchnęli do mojego apartamentu antygrawitacyjną platformę dźwigającą dwumetrowe pudło.
–Pan Torkil Aymore? – spytał jeden z nich.
–Zgadza się.
–To dla pana. – Wcisnął na pilocie kontrolkę.
Blokady na krawędziach opakowania puściły. Płaszczyzny prostopadłościanu złożyły się w równe harmonijki, odsłaniając połyskliwy prezent. Żeński Doom był zgrabniejszy od Oscara, Neona i Digita, mimo to wciąż emanował czymś nieludzkim.
–Naa… pewno? – zająknąłem się. – Nie zamawiałem motomba.
Wręczył mi list.
–Nie ma wątpliwości.
Znów coś nacisnął na pilocie. Platforma zsunęła ładunek na podłogę i podążyła jak pies za właścicielami.
–Miłego dnia – strzelił palcem w daszek czapki. Rozerwałem kopertę.
Drogi Torkilu!
Sporo myślałam i doszłam do wniosku, że moja złość nic nie zmieni. Pogodziłam się z myślą, że nie jestem sama. Może prawdziwsze będzie stwierdzenie, że usiłuję się pogodzić. Dziewczynie potrzebne jest to wdzianko, jeśli nie chce zdziwaczeć. Sama widzę, jak Konon się zmienił, gdy zaczął używać zbroi. Pewnie nie wiesz, ale niedawno awansowałam na dyrektora ds. Wirtualnego Bezpieczeństwa Novatronics. Gdy się nie ma szczęścia w miłości, satysfakcję daje praca… Nieważne. Istotne jest to, że udało się zorganizować dla Ciebie, a w zasadzie dla niej, ten model. W pudle, przy stopach, znajdziesz instrukcję obsługi, gwarancję i oprogramowanie. Może kiedyś mi się odwdzięczysz.
Ściskam
Pauline
Kochana Pauline. Zalała mnie fala wdzięczności. To był wielki gest. Nie byłoby mnie stać na zakup droida, a już na pewno luksusowego Dooma. Podszedłem do pachnącego nowością korpusu. Światło załamywało się na stylizowanych udach i ramionach, matowo połyskiwały kontrolki, przez które nie przepływało jeszcze wirtualne życie. Dyrektor Eim miała rację: ludzka egzystencja powinna przynajmniej zahaczać o realium, choćby po to, by zobaczyć, na czym opierali się twórcy gier.
Z zamyślenia wyrwała mnie nagła myśl: Anna jako robot, a nie uwięziony w sejfie mózg, musi gdzieś mieszkać!
Masz babo nanoplacek, rozmyślałem, zapoznając się z obsługą korpusu. Okazało się, że zanim włoży się weń sejf z dibekiem bądź organicznym mózgiem, trzeba go wstępnie „ożywić", to jest wprowadzić podstawowe oprogramowanie wegetatywne, coś jak w żywych organizmach układ autonomiczny zajmujący się oddychaniem, trawieniem, kontrolowaniem ciśnienia krwi, temperatury i tak dalej – tyle że w przypadku motomba aplikacje nadzorowały temperaturę stawów, przepływy energii, stan akumulatorów, naprężenia w kończynach i inne typowo techniczne zjawiska. Chociaż czy nasze ciała nie są techniczne? Przerwałem rozmyślania i przyjrzałem się diagramowi, poszukując odpowiedniego slotu. Odnalazłszy go na schemacie, przysunąłem się do zbroi i wcisnąłem przycisk w okolicach biodra. Wysunęła się półeczka. Położyłem na niej nośnik pamięci i wsunąłem kieszeń. Napęd zaszumiał i nagle z głośników robota dobiegła cicha, dziwna muzyka. Natychmiast ją skojarzyłem z koślawymi dziełami Aristona. Co to jest? Umilenie programowania?
Gdy na ekranie telesensu pojawiła się smagła twarz Latynoski, zmiękło mi serce.
–Pauline najmilsza…
Spuściła oczy.
–…dziękuję ci za piękny prezent. To wspaniały gest.
–Miałam nadzieję, że się ucieszysz.
–Chyba żartujesz. To najpiękniejsza rzecz, jaką w życiu otrzymałem.
Spojrzała smutno, a w jej oczach odbijał się żal setek uciśnionych pokoleń.
–Mogłabym ci dać dużo więcej.
Zaschło mi w gardle.
–W zasadzie chciałbym zapytać o jedną rzecz. Słyszysz tę muzykę?
Patrzyła w dal, jakby nie rozumiała moich słów. – To najnowszy pomysł programistów. Umuzykalniony program.
–Co takiego?
–Czy to naprawdę istotne? – zapytała ze znużeniem.
Zrobiło mi się wstyd. Mimo to musiałem wiedzieć. – Uwierz, że tak. Wyjaśnię ci to kiedyś. Westchnęła.
–Dobrze. Oto skrót metody Muzyka to matematyka: dźwięki ułożone w logiczne, proporcjonalne sekwencje. Okazało się, że przy niewielkiej modyfikacji z każdego programu, nawet do droida, można zrobić utwór muzyczny. Ot i cała tajemnica.
–Jak – zająknąłem się – jak sądzisz, czy można zrobić program przestawiający coś w psychice i zakamuflować go w postaci muzyki?
–Rodzaj hipnozy? Hm… – potarła podbródek. – Starożytni mówili, że muzyka jest tajemnicą duszy… Fakt istnienia dwunastu dźwięków i symboli tonowych wskazuje na ścisłą korelację struktury psychiki i muzyki. Można powiedzieć… że muzyka masuje duszę. Teoretycznie więc byłoby to możliwe…
–Zna pan jakieś dobre banki udzielające kredytów?
Ariston na ekranie telesensu jowialnie się uśmiechnął.
–Cieszę się, panie Torkilu, że pyta pan właśnie mnie. Otóż specjalnie dla członków klubu CC European Bank udostępnił korzystnie oprocentowane pożyczki na mieszkania dla droidów…
–Skąd pan wie, że mam dla Ann motomba?
–To chyba oczywiste, skoro zadaje pan takie pytanie.
–Rzeczywiście chcę dla niej kupić lokal. Nawet wypatrzyłem stosowny apartament w linowcu Kampiville, niedaleko stąd.
–Puszcza Kampinou? – Właśnie.
–To rzeczywiście blisko Cotomou i pańskiego Stockomville.
Zrobiłem posępną minę.
–Tyle, że przez działalność tajemniczego sprawcy zapłaciłem za ożywienie Anny dwa razy i teraz nie mam pieniędzy.
Splótł ręce.
–Taak – wystukał coś na konsolce. – Przesyłam panu namiary banku i formularz członkostwa CC. Po wypełnieniu dokumentu otrzyma pan kredyt. Osobiście tego dopilnuję.
Borgia dotrzymał słowa. Rzeczywiście, po wstąpieniu do Creators Club pozyskanie kredytu stało się proste jak plazmowy miecz. Pośrednik nieruchomości załatwił wszystkie formalności: mieszkanie w zasadzie należało do Anny, pozostało tylko przelanie pieniędzy. Postanowiłem telesensycznie poinformować o tym prezesa CC.
–Bardzo dziękuję – uśmiechnąłem się serdecznie.
–Bez pana pomocy pewnie nic bym nie wskórał. Uprawiając wolny zawód, nie jestem dla banku dobrym partnerem.
–Zawsze się w klubie wspieramy. A propos, zapraszam na pogadankę o pierwszych krokach w wirtualnym związku. Jutro o osiemnastej, portal Rajskiej Plaży.
–Przykro mi, ale za chwilę wchodzę do gry Anna ciągle mnie potrzebuje. A zaraz potem, jutro o dziewiątej, robię przelew na konto pośrednika nieruchomości.
–Ależ tak, rozumiem. – Zmrużył oko – Powodzenia.
Rozłączyłem się. Wziąłem tusz i zacząłem nakładać kombinezon. Nie zdziwiłem się, słysząc sygnał telesensu.
–Prezes Borgia? – udałem zdziwienie. – Tak… – przybrał tłumaczący ton. Ukradkiem włączyłem nagrywanie rozmowy.
–…zapomniałem panu przypomnieć, żeby przed wejściem w sieć sprawdził pan zamki w domu.
–Czy to nie ta uspokajająca melodia, którą słyszałem przed ożywieniem Anny? – udałem zaskoczenie.
Uśmiechnął się.
–Ma pan dobrą pamięć muzyczną. Pomyślałem, że przed spotkaniem przyda się trochę terapii. Wyszczerzyłem zęby.
–Z pewnością. Pozwoli pan, że wysłucham do końca?
–Dla kompozytora to zaszczyt.
Na Rajskiej Plaży panował półmrok. Było tuż po zmierzchu. Zbliżyłem się do bungalowu Anny i zajrzałem przez okno. Spała jak niemowlę. Śpij, moja mała, pomyślałem i odwróciłem się na odgłos kroków. Przyjąłem uścisk dłoni sobowtóra.
–Cieszę się, że przyszłaś, Pauline.
Harry przyłożył się do pracy. Na dziewięciu ekranach obserwowałem swój apartament ze wszystkich możliwych kątów. Przysnąłem na kilka godzin, gdy z drzemki wyrwało mnie światło ręcznej latarki. Znieruchomiałem. Sprawdziłem odczyt chronometru. Druga nad ranem. Intruzem był poczciwy Ariston Borgia. Co on robi? Przeszedł się po całym apartamencie, przyklejając w różnych miejscach jakieś maleńkie przedmiociki, tak mi się przynajmniej wydawało. Lękliwie spojrzał w moim kierunku i wyszedł. Korciło mnie, by sprawdzić, co robił, lecz bałem się wstać, przeczuwając, że to nie koniec. Przeleżałem w półśnie jeszcze godzinę i usłyszałem sapnięcie otwieranych drzwi. Sarah? Jednak Sarah? Kobieta przesunęła się z kocią zręcznością przez hall i ostrożnie weszła do salonu. Przemknęła myśl, że może mnie zabić, kiedy leżę bezbronnie na łożu. Płonne obawy. Ominęła leżankę i zaczęła się rozglądać. Podeszła do komody i wyciągnęła szufladę. Czego ona szuka? Wyrzuciła ubrania i zabrała się za następną. Kiedy kończyła demolować łazienkę, byłem niemal zdecydowany wkroczyć do akcji, coś mnie jednak powstrzymywało. Wróciła do salonu, kucnęła i zaczęła szperać wokół komputera. Wstała, jednak zamiast odejść, ciągle się rozglądała. Szczęście, że wytrzymałem jeszcze kilka minut, bo dała za wygraną i wyszła.