355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Marcin Przybyłek » Gamedec. Granica rzeczywistości » Текст книги (страница 10)
Gamedec. Granica rzeczywistości
  • Текст добавлен: 22 февраля 2018, 18:00

Текст книги "Gamedec. Granica rzeczywistości"


Автор книги: Marcin Przybyłek



сообщить о нарушении

Текущая страница: 10 (всего у книги 17 страниц)

–Harry! Daj spokój! Mam dość kawałów!

–Jest pan pewien, że wybrał pan właściwy numer? – odpowiedział głęboki baryton zwielokrotniany skompresowanym echem. – Jest pan pewien, że zdjął soczewki?

Odruchowo sięgnąłem do oczu. Niczego nie znalazłem. Głupawo wpatrywałem się w nierealną kozią fizjonomię.

–Myśli pan, że zna pan rzeczywistość? Kto panu zagwarantuje, że przez całe życie nie nosi pan soczewek, innych soczewek?

To jakaś paranoja.

–O? Widok demona jawi się jako dziwny?

Na popielatym pysku pojawił się przelotny uśmiech. – A przecież podania, legendy, bajki, filmy? Nie sądzi pan, że z czegoś się wzięły?

Westchnął. Poczułem jego oddech.

–Kiedyś ludzie wierzyli w euklidesowską geometrię. Dzisiaj wiedzą, że Grek, choć mądry, zbłądził. Żyjecie w świecie założeń, które pomagają systematyzować otoczenie i dzięki temu nie zwariować. A to tylko banalne, ordynarne założenia. Na przykład że to, co pan widzi, jest holoprojekcją. Tymczasem materia ma tę właściwość, że jest ciągła jak… hm… jak bioguma do żucia.

Wyciągnął szponiastą łapę. Ku mojemu przerażeniu brunatne przedramię pokryte szczątkowymi łuskami i rzadką szczecią przeszło przez płaszczyznę ekranu i spoczęło na blacie biurka! Chciałem krzyknąć, ale tylko się zakrztusiłem. Czart podniósł się i pochylił w kierunku monitora. To znaczy w moim kierunku. Z płynnej przestrzeni projekcji wychynęła druga ręka, rogi, pysk, potężny kark najeżony wyrostkami, bary z długimi, rozchodzącymi się ku górze rogowymi odrostami, a za nimi cały gigantyczny tułów wraz z przepisowym ogonem i kończynami dolnymi zaopatrzonymi w imponujące racice. Demon z gracją stanął obok mnie. Palce stóp wydały ciche, głębokie tąpnięcie.

–Bez obawy – z bliska jego głos brzmiał jak oddech miechów montowanych przy kościelnych organach. – Nie jestem złym diabłem. Nazywam się Lirot.

Przełknąłem ślinę.

–Och tak, wiem – ciągnął. – Wydaje się panu, że moje istnienie jest niemożliwe. Mentalność ludzi zawsze nas, biesów, śmieszyła i trochę – zaszurał kopytem – brzydziła: „Niemożliwe, niemożliwe". Malutki i głupi ród ludzki wypowiada to słowo milion razy na sekundę. Jakby wiedział, co jest możliwe, a o nie. Widzi mnie pan? I wydaje się panu, że istnieję?

–W istocie mi się wydaje i mam nadzieję, że to tylko zwid – wychrypiałem.

Jego śmiech brzmiał jak odległe echo gromu.

–Niech pan sięgnie ręką w okolice potylicy. Czuje pan?

Pomacałem.

–Nic tam nie ma.

–Doprawdy? Nie wyczuwa pan zgrubienia pod skórą? No tak, nikt z pana rasy go nie czuje, bo ukryty tam… byt, który dla łatwiejszego zrozumienia nazwę, hm… chipem, usuwa z pola zmysłów informację o swoim istnieniu: człowiek go nie widzi, nie percypuje dotykiem, nawet chirurg operujący tę okolicę bezwiednie ominie go, niczego nie rejestrując. Nie wiedział pan, że wszyscy go mają?

–Nie.

–Ale to możliwe, nieprawdaż? Ma pan tyle odwagi, żeby go zerwać? Będzie bolało.

Zawahałem się.

–Nnie wiem, gdzie go szukać…

–Jeśli pan się zgodzi, zdezaktywuję go. Bez obawy. My, diabły, egzystujemy w wielu wymiarach. Mój pazur przejdzie przez skórę w niezauważalny; sposób.

Przez chwilę milczałem. – Zgoda.

Wyciągnął sękatą rękę. Z tyłu szyi poczułem mdlący dotyk, a może mi się wydawało. Faktem jest, że raptem zgasło światło i zniknęła fonia.

–Zachowaj spokój – usłyszałem w głowie. Chciałem coś powiedzieć, ale nie potrafiłem. Drętwymi rękami grzebałem w okolicach ust. Nic nie czułem. Z okalającej ciemności wydobyłem słabiutkie i niewyraźne zarysy otoczenia. Mój gabinet w odcieniach czerni i szarości, bez głębi. W absolutnej ciszy. Obróciłem się w stronę towarzysza. Jego masywny kształt był ledwie widoczny Doświadczałem jakby przebywania na dnie oceanu: byłem niemy, głuchy, niedowidzący znieczulony.

–Oto twoje niedorozwinięte zmysły. Te prawdziwe. Oczy w zaniku. Inwolucja zakończeń nerwowych skóry, degeneracja ucha wewnętrznego. Tak widzielibyście świat, gdyby nie dobrodziejstwo mojej rasy, która nie dość, że pomogła wam mapować otoczenie, to jeszcze pozwoliła ułomnym mózgom owe mapy obrabiać. I co? Jaka jest rzeczywistość, biedny człowieku uzależniony od zmysłów? Gdybyś wiedział, jak my, demony, postrzegamy świat, nigdy nie zaznałbyś spokoju.

Jego kształt przybliżył się. Z trudem dostrzegłem powiększające się szpony. Rozbłysły kolory. Wybuchły dźwięki.

–No. – Potwór nie odrywał ręki. – A teraz mała modyfikacja.

Kolor powietrza uległ ledwie dostrzegalnej zmianie. Usłyszałem dziwne, głębokie brzmienia wypełniające eter. Podszedłem do okna. Nad Warsaw City unosiły się straszliwe budowłe najeżone ostrzami, wypustkami i rogami. Z dysz umieszczonych pod spodem wydobywały się kłęby smolistego dymu przysłaniającego rdzawe słońce. Między gmachami kursowały pękate kształty podobne do sterowców. Powietrze przecinały dziesiątki rogatych, skrzydlatych stworzeń. Pod tym wszystkim tkwiło przycupnięte miasto. Mniej wspaniałe od tego, które pamiętam.

–To, co widzisz, jest bardziej zbliżone do prawdy niż znana ci panorama. Choć oczywiście nie jesteś w stanie percypować w sposób dany biesom…

Usiadłem na podłodze. Z żabiej perspektywy cielsko potwora wydawało się monumentalne.

–Hodujecie ludzi?

–Myśłisz, że opowieści o cyrografach to bajki? Czym jest dusza? Tym samym co program. Też nie można jej dotknąć, zważyć, choć rezyduje w mózgu tak jak prąd w komputerze. Tak, dusze są jak najbardziej realne. A że rzeczywistość jest ciągła, nawet nie wiesz, jaki z nich można robić użytek.

–Po co mi to pokazujesz?

Rogata postać nieznacznie się pochyliła.

–Jesteś gamedekiem. Rozumiesz, czym jest rzeczywistość zmysłów. Zostałeś obrany na mesjasza. Nasza rozmowa jest objawieniem albo zwiastowaniem, nazwij ją, jak chcesz. Ogłosisz łudziom nowinę.

–Jaką?

–Taką, że Szatan rządzi światem.

Miałem wrażenie, że za chwilę rozstąpi się podłoga, wpadnę w szczelinę i obudzę się szczęśliwy we własnym łóżku. Ku mojej rozpaczy nic takiego nie nastąpiło.

–Ale po co ta szopka z Harrym? Z walktelem? Lirot uśmiechnął się. Chciałoby się powiedzieć: demonicznie.

–Diabelskie sztuczki. Mamy… poczucie humoru. Można powiedzieć, że wszystkie stany, jakie przeszedłeś, były wstępem do poznania ostatecznej prawdy. Musiałeś oswoić się ze złudnością postrzegania.

Ułuda? Ułuda? Chwyciłem się tej myśli niczym ostatniego skrawka lądu tonącego pod ołowianą wodą. Spojrzałem na popielatą twarz i siląc się na spokój, podniosłem rękę w geście wylogowania. Oblicze stwora rozciągnął sardoniczny uśmiech.

–Materia jest ciągła. Nie uciekniesz.

Znalazłem się na stronie Otchłani. Nie pamiętałem, żebym ją widział przy poprzednim wyjściu. Tak, teraz będzie prawdziwe wylogowanie! Wydałem dyspozycję. Pasek rewitalizacji wypełniał się błogim zielonym światłem. Gdy dobiegł do końca, poczułem realne ciało. Zmówiłem tybetańską modlitwę i ściągnąłem kask. Wypiąłem nanowtyczkę. Rozejrzałem się. Mój gabinet. Mój komputer. Kuchnia. Szklana ściana. Sypialnia. Łazienka. Ostrożnie wstałem i zdjąłem kombinezon. Chyba zadzwonię do twórców z gratulacjami. Jakim cudem dotarli do moich lęków? Pokazali zdradę, teorię spiskową, a nawet to, że światem rządzi…

–Diabeł?

Odwróciłem się. Z cienia przy zasłonie, za holomonitorem, wyłonił się Lirot.

–Mówiłem, że rzeczywistość jest ciągła, ode mnie nie uciekniesz.

–Bogowie! – ryknąłem i uniosłem rękę w geście wylogowania. Akompaniował mi czarci śmiech. Tym razem znalazłem się w menu, które odwiedziłem przy wchodzeniu w grę. Oczywiście! Muszę zostawić skina! Odłożyłem na miejsce damskie fatałaszki, rozstałem się z pociągającą twarzą i seksownym ciałem.

–Do widzenia – rzuciłem niepewnie.

–Zapraszamy ponownie – odezwał się wielogłos. Nabrałem pewności. Teraz wszystko wyglądało prawidłowo. Wyszedłem z gry. Znalazłem się na stronie głównej. Półprzezroczyste ręce wystukały kod rewitalizacji. Pojawił się znajomy pasek. Mierzyłem prędkość przesuwu zielonej wstęgi uderzeniami serca. Dokładnie tak, jak zwykle. Z czerni wirtualnej przestrzeni przeniosłem się do wnętrza żywego ciała. Energicznie ściągnąłem kask.

–A kuku! – powitała mnie uśmiechnięta, popielata gęba oddalona o niecałe dwadzieścia centymetrów od mojej twarzy Pachniał migdałami. Chciałem wybuchnąć płaczem, lecz zamiast tego wzniosłem omdlałą prawicę w znanym geście.

Tym razem zobaczyłem od razu szmaragdowy pas. Nie zastanawiałem się, czy to dobrze, czy źle. Byłem gotów na kolejne spotkanie. Zsunąłem kask. Rozejrzałem się. O dziwo, rogatego sublokatora nie dostrzegłem. Nieufnie odpiąłem nanowtyczkę i zszedłem na podłogę. Przeciągnąłem się. Rozsunąłem biozłącze kombinezonu.

–Lirot! – zawołałem. – Lirot!

Cisza. Zajrzałem do kuchni. Cudownie pusta. Łazienka również. Przeszedłem do sypialni. Ku mojej uldze, tam także go nie znalazłem. Ani w sieni. Stałem boso na ciepłej wykładzinie i zastanawiałem się, co dalej. Skoro wszystkie poprzednie wylogowania okazały się fałszywe, nie było pewności, że to jedno, nie wiadomo dlaczego, miałoby być prawdziwe. Wolałem, żeby oponent pokazał się już teraz. Nie byłoby dobrze, gdyby wyskoczył zza zasłony za kilka dni, podczas służbowej rozmowy. Otworzyłem szafę, by założyć ubranie. Ujrzałem uśmiechniętego diabła.

–Ratunku! – huknąłem. – Skończcie z tym! – wołałem w powietrze. – Dosyć! Wylogowuję się! Wylogowuję! Nie zapłacę wam! Słyszycie!? Gracz Torkił Aymore wychodzi z gry Otchłań! Zrozumiano?! Nie ważcie mi się powtarzać tego jeszcze raz!

Demon chichotał. Spojrzałem na niego z pogardą. – To ma być poczucie humoru?! Pieprz się. Wylogowałem. Zaraz po zakończonej rewitalizacji zrzuciłem kask, zdarłem kombinezon, wyszarpnąłem nanowtyczkę i zdecydowałem się zbadać mieszkanie. Wyciągnąłem z szafki plasmagun. Drugą ręką chwyciłem bokken, drewniany miecz treningowy Po namyśle odłożyłem go. Potrzebowałem ręki do otwierania szafek. Byłem zdeterminowany, wściekły, nie zawahałbym się strzelić, nawet gdyby bestia odpowiedziała agresją. Było mi wszystko jedno. A w zasadzie nie. Chciałem się znaleźć w realium.

Przejrzawszy wszystkie dziury stwierdziłem, że łobuza nie ma. Przestraszyli się moich krzyków? Możliwe. Opadłem na fotel. Położyłem broń na biurku. Pewnie administrator uznał, że przesadzili i dali mi spokój. Podrapałem się po owłosionym brzuchu. Przytyłem? Spojrzałem na holomonitor. Zadzwonię do nich. Gra jest genialna, ale zbyt męcząca. Muszą to zmodyfikować.

Poszedłem do łazienki, by oblać twarz wodą. Spojrzałem w lustro i ujrzałem starca. Oparłem łokcie o umywalkę i cicho zakwiliłem. Osunąłem się na posadzkę, przykryłem ręcznikiem zmarszczone ciało i utkwiłem wzrok w podłodze. Zaczęło do mnie docierać, że ktoś się na mnie uwziął. Któryś z moich wrogów. Nie byłem pewien, czy postarzenie jest realne, choć pamiętając casus Adelheima wiedziałem, że to możliwe. Dopuszczałem jednak, że może wciąż tkwię w grze i ktoś nie pozwala mi wyjść. Wszystkie sprawy, które kiedyś rozwiązałem, stanęły mi przed oczami. Często rozpatrywałem możliwość zapętleń, uwikłań logicznych, sabotażu, czasem natrafiałem na próby, ale nigdy tak perfidne. Nie było sensu podnosić ponownie ręki. Rozwiązanie tkwiło gdzie indziej. Może mój wiek był rozwiązaniem. Jeśli ktoś chciał mnie załatwić, to dzieła dokonał. Zarzuciłem za duży szlafrok (zmalałem?) i powlokłem się do komputera. Wybrałem numer Pauline.

–Boże, jak ty wyglądasz!

Zmroziło mnie. Wolałbym, żeby kobieta okazała się demonem.

–Ty też to widzisz? – Kochanie!

Zmiękło mi serce. Po raz pierwszy odezwała się do mnie w ten sposób.

–Chyba wreszcie ktoś okazał się lepszy ode mnie. Zastawił na mnie sidła taką niby reklamą: jesteś prawdziwym twardzielem?

–Nie widziałam…

–Mniejsza. Najechał mi na ambicję, a ja się złapałem. No i mnie dorwał. Kilka razy wylogowałem. Pewnie wtedy następowała akceleracja. Posadź orchidee na moim grobie.

Zakryła dłonią usta. Zerknąłem na chronometr. – Pomyśleć, że leżałem niecałe sześć godzin. Coś się nie zgadzało.

–Zaraz…! Ale to niemożliwe! Przecież skóra nie mogła tak nagle zwiotczeć! Jest w niej woda, która nie zdążyłaby wyparować!

–Gratuluję, Aymore – odpowiedział tubalny głos. Patrzyłem bez cienia emocji, jak twarz kobiety przekształca się w oblicze Lirota. Zamknąłem oczy.

–Ty jesteś moim przewodnikiem?

–Nie…

Skąd wie, o czym mówię? To przewodnik! Największym wrogiem człowieka jest on sam… On sam! Patrzyłem w diabelskie oblicze i uzmysłowiłem sobie, że kogoś mi przypomina. Torkil, Lirot… Ależ Lirot to Toril czytany od tyłu! Czyżby przypadek?

–Ty to j a?

–Witaj, Torkilu. – Wyciągnął przez ekran potężną rękę.

Uścisnąłem ją.

–Zanim wszedłeś w Otchłań, miałeś wrogów na zewnątrz, byłeś detektywem, a zagadki układał ktoś inny Teraz przeciwnikiem byłeś ty sam. Czy gamedec zdoła rozwiązać zagadkę, której jest autorem?

–Czyż jej nie rozwiązałem?

Pod fotelem otworzyła się czarna dziura. Wpadłem w otchłań. Nabrałem niewyobrażalnej prędkości: mijałem języki ognia, wyjące dusze, płaczących potępieńców, zaginione światy, zapomniane legendy. Wylądowałem na wysepce otoczonej jeziorem lawy. Pośrodku stała błękitna kaplica. Naprzeciwko pojawił się chłopczyk. Bez trudu rozpoznałem w nim siebie. Dalej w świątyńce stał piękny Torkil. Tylko w snach człowiek może być taki urodziwy a jednocześnie podobny.

–Jesteśmy tym, skąd przychodzisz i tym, dokąd zmierzasz – odezwali się razem.

–Ja dziecko i j a ideał? – Otóż to.

–To miło. Wasz widok ma mi w czymś pomóc? – Będziesz go pamiętał.

Dobre i to, pomyślałem. Najbardziej pokrzepiała mnie myśl, że pozbyłem się przeklętego demona.

–A ostateczna odpowiedź? Przecież musicie ją znać.

Zaśmiali się.

–Znamy ją. Ostateczna odpowiedź to odpowiedź udzielona w danej chwili.

–A Bóg?

–Och, Bóg jest osobisty. Dlatego jest ideałem, doskonałością i wszechobecnością.

–Bo jest osobisty? – Oczywiście.

–Czyli każdy ma innego Boga?

–Ależ totalitarne myślenie. Co cię inni obchodzą? Przecież ich nigdy nie poznasz! Dlatego ważny jest tylko jeden Bóg: Twój. Bo to Bóg całego wszechświata. Takiego, jaki znasz. W wielkiej przenośni jesteśmy obrazami Ojca i Syna.

–I Ducha Świętego? Zachichotali.

–W swoim czasie i na niego przyjdzie czas!

Byłem przekonany, że tym razem zielony pasek jest prawdziwy. Koniec gry, pointa, do widzenia. Bez strachu zdjąłem kask tylko po to, by ujrzeć nad sobą wielką gębę Normana.

–A kuku!

–Odpieprz się, odwal! Podam was do sądu! Harry zdębiał.

–Zwariowałeś? Dzwonię do ciebie od kilku godzin. Czyżbym w czymś… – rozejrzał się – przeszkodził?

Leżałem sztywny, nieruchomy, jakbym wpadł w katatonię. Powoli podniosłem rękę do oka. Zapomniałem zdjąć soczewki. To zwykły telesens.

–To naprawdę ty?

Blondyn pokręcił z niesmakiem głową.

–Za dużo siedzisz w tych światach. Musisz odpocząć.

–Ale to ty?

Modliłem się, by nie usłyszeć znienawidzonego: „Gratuluję, Aymore".

–To ja. Stary poczciwy Harry. Odetchnąłem.

–Wiesz co? Przepraszam cię, ale rozłączę się. Muszę odpocząć, a przede wszystkim wyjąć to świństwo z oczu.

–Soczewki? Walktel? Robi wrażenie, nie? – Piorunujące.

–No dobra, jak tak, to tak. Zadzwonię później. – Harry?

–Hm?

–Wierzysz w diabły?

Odłączyłem nanowtyczkę i ściągnąłem kombinezon. Wspaniałe, realne odczucia. Wydłubałem soczewki. Położyłem je obok walktela, na łóżku. Prysznic był przyjemniejszy niż w czasie rozgrywki. Wisiałem chyba z godzinę. Obiecałem sobie golenie, a potem wielkiego drinka. Starłem z lustra parę i zdrętwiałem. Obok mojego odbicia ujrzałem Lirota. Sięgnąłem do oczu. Nie znalazłem soczewek. Spojrzałem jeszcze raz. Bies uśmiechnął się.

–Nie szukasz przypadkiem Ducha Świętego?

–Na rany Zbawiciela – powiedziałem martwym głosem. – Zwariowałem.

–To nie psychoza – odezwał się diabeł. – I nie gra. To flashback. Nawrót.

–Mam halucynacje?

–Można to tak określić. Ja wolę mówić, że otworzyłeś trzecie oko…

Spojrzałem na swoje oblicze. Pośrodku czoła zamajaczyła przymknięta powieka. Potarłem oczy. Te prawdziwe.

–Oko wewnętrzne. – kontynuował. – Gra spowodowała otwarcie szlaków neuronalnych dotąd nieaktywnych. Nic niecodziennego. Sokrates miał swojego Dajmoniona, Carl Gustav Jung Filemona, a ty będziesz miał Lirota.

–Zawsze będę cię widział?

–Nie sądzę. I nie pyskuj. Pamiętaj, że jestem od ciebie mądrzejszy. Aha, zmieńmy to imię. Może nie Lirot, ale Leroy? Albo Lee Roth?

10. 3 listopada


Skóra na jej ramieniu była ciemna, twarda i na pięta, jakby gruba na centymetr. Pewnie od morskich kąpieli. W błękitnych oczach odbijały się dwa księżyce: różowy i purpurowy Miękki szept ledwie przebijał się przez huk oceanu.

–Torkil. Torkil.

Zimny dotyk na twarzy Otworzyłem oczy i zaraz je zamknąłem z solennym postanowieniem, że teraz obudzę się naprawdę.

–Torkil – bardzo ładny baryton.

Uniosłem powieki. Poświata Warsaw City, przefiltrowana przez salon i wpadająca wąską szparą do sypialni, nadała surrealistyczną głębię pochylającej się nade mną fizjonomii. Twarz androida. Gwałtow-' nie się cofnąłem i oparłem o zagłówek. Zza krawędzi' materaca, który raptem zdał się tratwą ratunkową sunącą po rozhukanych falach, wyrastała postać żywcem wzięta z komiksów o superbohaterach: polerowane naramienniki, ramiona i przedramiona poznaczone kreskami łączeń, korpus połyskujący niezrozumiałymi detalami i zwoje bioder z zaznaczonymi liniami serwomechanizmów. Szerokie pancerne stopy wyżej łydki zbliżone kształtem do ludzkich oraz masywne kolumny ud. Szerokokątne soczewki optyczne.

Próbowałem wydusić z siebie coś sensownego. Zamiast tego z trudem przełknąłem ślinę. Motomb! W istocie był to pierwszy model, z jakim miałem okazję się spotkać.

–Zdaje ci się, że się nie znamy – burknął. – Ale tylko złudzenie. Zresztą uwielbiasz sytuacje, kiedy nie jesteś pewien, czy to, co widzisz, istnieje, czy może istnieje, ale inaczej.

Pochylił głowę.

–Przyspieszyło ci serce. To śmieszne widzieć wnętrze ludzkiego ciała. Co dzisiaj jadłeś?

–Ale… – wyjąkałem. Doprawdy, czasem lepiej jest milczeć.

–Wystarczy zagadek.

Po takiej kwestii zwykły człowiek powinien usiąść lekko się rozluźnić. Maszyna stała. Nie podlegała ludzkim odruchom.

–Jestem Peter „Crash" Kytes. – Pete?!

–We własnej osobie, choć – znowu potrząsnął ramionami – nie do końca we własnym ciele.

–Dlaczego o takiej porze…

–I tu dochodzimy do sedna. Potrzebuję pomocy. A może… – usłyszałem cichutki szelest dochodzący zza jego głowy Tylna kamera. – Obaj potrzebujemy. Że o społeczności zoenetów nie wspomnę.

–Co ty do diabła opo…

–Pamiętasz trzeci listopada? – Dzień zoeneta?

Oczywiście, pamiętałem. Tydzień wcześniej…

Umówiłem się z Pauline i Normanem niedaleko bramy. Przed założeniem kombinezonu ładnie się uczesałem, ogoliłem, użyłem nawet perfum. Rzecz jasna, poza poprawieniem samopoczucia nie miało to żadnego znaczenia. Kilka przysiadów, test łoża, zasobnik, nanowtyczka, hełm na głowę i moim oczom ukazał się ekran dewitalizacji. Wydałem instrukcje i powitałem znajome uczucie utraty kontroli nad fizycznym ciałem i jej odzyskania, lecz już nad ciałem wirtualnym. Strona Brahmy była ukwiecona, rozkrzyczana entuzjastycznymi hasłami, skrząca się reklam i linków. W menu skinów miałem do wyboru jedną jedyną, własną, oficjalną skórę z potwierdzonym Indywidualnym Numerem. Strojów było znacznie więcej. Wszystkie z naszywkami, z „prawdziwych" materiałów. Pogodę zapowiadano ciepłą, zdecydowałem się na cienką koszulę i beżowe spodnie. Podszedłem do wrót, pchnąłem je i wkroczyłem w świat Brahmy.

Nieopodal kolorowił się tłum, do którego, jak mrówki do kopca, ściągali coraz liczniejsi goście. Pod niebem przepływały transparenty: „Witamy w Brahmiel", „3 listopada – dniem zoeneta!", „W sieci nieśmiertelność!" i inne, których nie zdążyłem przeczytać.

–Torkil! Tutaj! – Pauline wyglądała jak zwykle olśniewająco: długie nogi, krótka spódniczka, oślepiająco biała koszula z żabotem. Aksamitka. Jeszcze kilka takich spotkań i się oświadczę. Zawsze powtarzam, że mężczyzna, który ma zamiar złożyć kobiecie poważną propozycję, przez miesiąc powinien z nią obcować z zawiązanymi oczami. Inaczej wzrok go omami, biedak wybąka nieszczęsną propozycję i będzie stracony. Obok stał Harry. Zdaje się, że miał odmłodzonego skina.

–Witam uroczą panią i kochanego przyjaciela – objąłem ich. – Norman, czy przypadkiem nie zapomniałeś o uaktualnieniu skóry?

Blondyn uśmiechnął się z satysfakcją. – Mam jeszcze miesiąc.

–Czyli wyglądasz o niecałe pięć lat młodziej?

–Yes.

–Widzisz, Pauline? Harry powinien być kobietą. zawsze tak ustawi terminy, żeby wyglądać urodziwiej niż w rzeczywistości.

–Czy nie zapominasz, że mówisz do przedstawicielki płci pięknej? – zmarszczyła brwi.

–Właśnie miałem ci powiedzieć, że wyglądasz jak ożywiona poezja, w związku z czym brak mi tchu. – Komplement przyjęty.

Podeszliśmy do jednej z bramek wpuszczających gości. Strażnik wbity w szafirowy mundur wręczał holokulary i uproszczone modele walktela. Przyjrzałem się prezentom. Oczywiście znaczki Novatronics.

No, no, drogie upominki. Wygiąłem usta w podkowę. Ale zaraz, przecież to tylko wirtualne przedmioty! Sam się nabrałem. Rozbawiła mnie własna podatność na sugestię. Zerknąłem na zawias szkieł. Śrubka. Obraca się. Wnętrze zausznika ozdobione drobnymi literkami: „Made in Free Europe". Pokręciłem głową. Rzeczywiście perfekcyjny świat! W zwykłych grach detale tego typu były pomijane.

–Kolega myśli – skomentował Norman.

–Spotkamy Konona? – spytałem Pauline.

Przytaknęła.

–Obiecał, że będzie.

–Panie – chwycił mnie za ramię niemłody mężczyzna.

Poczułem się jakoś nieswojo.

–My się… znamy?

Wręczył mi plastikową kartę.

–Moje konto. Proszę. Kończą mi się pieniądze na zasobniki. Rodzina nie żyje.

–Nie możesz zarobić w sieci?

–Staram się, ale przewodnik gry nie jest w stanie opłacić serwisu. Bez oszczędności to niemożliwe

–Masz ciało?

–Bardzo zepsute. Utrzymanie kosztuje majątek. Spojrzałem na plastik.

–Dobrze. Będę pamiętał.

Uniósł ręce.

–Błogosławię ciebie i dzieci twoje, panie. Wtopiliśmy się w tłum. Wpatrywałem się w czerwony przedmiot.

–Dziwisz się? – klepnął mnie Harry – W realium długość życia dyktuje kod genetyczny, a w sieci zasobność konta.

–To trochę straszne.

Raptem odepchnięto nas do tyłu. W poprzek zgromadzenia przesuwał się klin rozwrzeszczanych ludzi. Nieśli flagi z symbolem skrzydeł na błękitnym tle. Skandowali hasła:

–Dlaczego mamy się brudzić?! Dlaczego mamy się brudzić!?

Jeden z nich, roztrzepany obszarpaniec o niebieskich włosach, wszedł na drewnianą skrzynkę i przytknął tubę do ust:

–Ludu zoenecki, posłuchaj mnie! Dlaczego musimy defekować? Możemy jeść, bo to przyjemne, ale myć się, pocić? Śmierdzieć? Opamiętajcie się, zoeneci! Czemu rządzi nami paradygmat homo realium? Jeśli pragniemy latać, powinniśmy latać, jeśli chcemy przenikać przez ściany, dlaczego nie? Powstał homo virtual! Najwyższy czas zrozumieć, że będzie rozwijał się w innym kierunku! Chcemy wolności! Niezależności! Skoro możemy korzystać z nadnaturalnych zdolności, po co wikłamy się w pseudolojalność wobec organicznych braci!?

Podeszły do niego draby ze służby porządkowej. delikatnie ściągnęli go z podium i poprosili o spokój. Nie protestował. Usłyszałem tylko:

–Nie dotykaj mnie, ty enpecu w cyfrę szarpany… Spojrzeliśmy na siebie. Świat wbrew początkowym obawom zapowiadał się ciekawie. Usłyszeliśmy głuchy odgłos włączanego nagłośnienia. Rozjarzyły się holobimy ukazujące czarną twarz prezydenta Brahmy, Merula Andy. W oddali majaczyła scena, z której przemawiał.

–Zoeneci!

Odpowiedział mu huk braw. Fala entuzjazmu dotarła do nas, otoczyła i zalała. Wkrótce również krzyczeliśmy i klaskaliśmy.

–Oto nasz świat! Znów huk radości.

–Jak widzimy, ledwo powstało państwo, już mamy ruchy separatystyczne!

Zagdakały zwielokrotnione pogłosem śmiechy.

–Nie martwcie się. Jesteśmy społeczeństwem w pełni demokratycznym. Nie będzie ucisku. By tego dowieść, zaprosiłem przedstawiciela firmy Creation Dome Industries, który ma dobrą nowinę!

Do mikrofonów podszedł przystojny brunet.

–Dzień dobry, zoeneci! Szkoda, że nie jestem jednym z was!

Odpowiedziały mu śmiechy. Za chwilę rozległy się brawa. Mógłby być politykiem.

–Z przyjemnością informuję, że zatwierdzony został alternatywny świat dla wolnych zoenetów, o roboczej nazwie Wisznu.

Separatyści wznieśli wiwaty.

–Nie będą w nim obowiązywały żadne ograniczenia: architektoniczne, programowe, merytoryczne. Wasze możliwości będą odpowiadały mitycznym bogom!

–Brawo ten pan! – krzyczał lider demonstrantów. – Opłaty będą identyczne. Wisznu również będzie posiadał portale do wszystkich gier. Największy oczywiście będzie go łączył z Brahmą. Do końca roku projekt powinien być zrealizowany. Kilka słów na temat…

–O, Konon! – Pauline przygarnęła płowego siedmiolatka.

Miał jej usta i zarys żuchwy. Oczy i włosy, jak się zdawało, odziedziczył po nieżyjącym ojcu.

–Jeszcze nie poznałeś wujków Torkila i Harry'ego? – Twoi nowi faceci?

Jego wzrok był zaskakująco dorosły i przenikliwy. – Przestań! – pohamowała odruch karcenia. Wyciągnąłem rękę.

–Torkil Aymore, gamedec. – Miałem nadzieję, że informacja o zawodzie nastawi go przychylnie. – Wiele o tobie słyszałem.

–Naapraawdę? – spojrzał podejrzliwie. – Gamedec? A zagrasz ze mną w Crying Guns?

–Jeśli będziesz miał ochotę…

–Konon, to jest Harry.

Blondyn uścisnął mu dłoń.

–Harry Norman. Programista.

–Haker? – chłopiec patrzył uważnie. Miało się wrażenie, że jego uwadze nie umknie żaden szczegół. Czy życie w sieci tak go wyczuliło?

–Nie powiem, że tak.

–Rozumiem – Konon powoli pokiwał głową.

–To bardzo inteligentny chłopak – zwróciłem się do Pauline.

–Aż za – westchnęła. – Przyzwyczaiłeś się do nowego skina? – pogładziła go po głowie. Przypomniałem sobie netomba, w którym spoczywa jego mózg. Nieporadność matki usiłującej czule go dotknąć.

–Jest głupi! Wyglądam jak dzieciak! – Jesteś dzieckiem.

–Ale skąd wiadomo, że takim?!

–Twój wygląd został przewidziany przez genomaty. W rzeczywistości wyglądałbyś identycznie.

–Nawet taka sama krostka by ci się zrobiła – zażartowałem wskazując na czerwoną kropkę.

–Nie lubię tego świata!

–Ci… – uciszyła go matka

Na mównicy znów stał prezydent.

–W religii neochrześcijańskiej pierwszy listopada jest świętem wszystkich kanonizowanych. Drugiego wspominamy tych, którzy odeszli w inny wymiar. Uznaliśmy więc, że dobrze będzie, jeśli nasz dzień będzie w jakiś sposób korespondować z poprzednimi. Dlatego dniem zoeneta obwołaliśmy trzeci listopada. Na niebie wykwitła trójwymiarowa data.

–Brahma, będący odbiciem realium – ponowił Merul – stanowi wyraz naszej solidarności z organicznymi pobratymcami, pragnienie, by rodzaj ludzki nie rozdwoił się na gałąź cyfrową i cielesną. Lecz aby chęci mogły się urzeczywistnić, potrzebne jest prawo. Szczęście, że w naszych szeregach prawników jest sporo, nie pytajcie, dlaczego.

Rozległy się śmiechy.

–Wiadomo – szepnął Norman – Mają najwięcej kasy.

–Trzeba pamiętać – ciągnął mówca – że nie wszyscy zoeneci są fascynatami gier. Jedni są tu przymusowo, czekając na przełom w produkcji bezmózgów, niektórzy się zastanawiają, inni widzą szansę na długowieczność lub nawet nieśmiertelność. Wielu chce się uczyć, pracować. W zawodach nie wymagających bezpośredniego uczestnictwa, takich jak wykładowca czy pisarz, jest to całkowicie możliwe. Co do opcji poruszania się w realium, jak dotąd nie mieliśmy żadnych widoków, ale i to się zmieni. Panie i panowie, oto Henry Bald, przedstawiciel firmy Novatronics!

Na mównicę wszedł nomen omen łysy, przysadzisty mężczyzna.

–Miło mi państwa powitać i oficjalnie podziękować za zaufanie, jakim zoenecka społeczność obdarzyła reprezentowaną przeze mnie firmę. Świat Brahma jest misternie wykończony i z pewnością odpowiada waszym potrzebom. Dzisiaj chciałbym przedstawić coś zupełnie nowego. Bardzo proszę założyć okulary i aktywować walktele.

Spełniliśmy jego polecenie. Ujrzałem zdjęcia bezwładnych ciał leżących w tunelach tlenowych, a potem rzędy netombów.

–Większość obecnych, nie licząc półzoenetów… – Półzoenetów? – spojrzałem na Harry'ego.

–Starcy i sparaliżowani – wyrwał się Konon. – Nie mają pieniędzy na serwis, więc umrą, ale zanim to się stanie, chcą żyć jak ludzie.

Wytrzeszczyłem oczy.

–…leży na oddziałach intensywnej terapii czy we własnych łóżkach otoczonych aparaturą – przemawiał przedstawiciel Novatronics – albo wisi jako mózgi w netombach. W pierwszym przypadku opłacacie personel medyczny, w drugim płacicie firmom farmaceutycznym za zasobniki z płynami, które raz na tydzień trzeba wymieniać. Opłaty, jak doskonale wiecie, są nadzwyczaj wysokie, nawet dla bardzo zasobnych kieszeni. Maszyny utrzymujące ciało przy życiu, nanomasaże, antybiotyki, pensje pielęgniarek, koszty lekarstw, obsługa netombów, poważne pieniądze wydawane z tygodnia na tydzień, bez nadziei na poprawę. Firma Novatronics postanowiła wyjść na przeciw waszym oczekiwaniom i zaproponować znaczące innowacje.

Ujrzałem modele androidów: chodzących po schodach, wsiadających do taksówek, przechadzających się po parkach.

–Nasz najnowszy produkt to motomb… ruchomy netomb. Urządzenie, które was uniezależni. Nie będziecie bezwolnymi ciałami czy mózgami zamkniętymi w skrzyniach. Po przeniesieniu centralnego układu nerwowego w całkowicie bezpieczne wnętrze motomba sami będziecie o siebie dbali: serwisowali, instalowali płyny…

Projekcja ukazała droidy otwierające w korpusach pojemniki na zasobniki, wymieniające je i wznoszące kciuki w geście „OK".

–Motomby są samowystarczalne: posiadają długowieczne akumulatory zasilane z dowolnej sieci, schowki na płyny zawierają miejsce na kilka zapasów, pole widzenia jest cyfrowo obrobione: poszerzyliśmy kąt obserwacji, dodaliśmy ekran kamery wstecznej…

Zobaczyłem przykłady stylizacji obrazu widzianego przez androida: wskaźniki odległości obiektów, indykatory obrazów ruchomych, chronometr, informacje o temperaturze, położeniu, minimapę, menu usług w zaznaczonym promieniu, jak również – u dołu – powiększalny odczyt z tylnego oka.

–Dostęp do sieci jest nadzwyczaj prosty Wystarczy podłączyć wtyczkę.

Animacja ukazała stosowne czynności.

–Mózg wcale nie znajduje się w głowie, ale w tułowiu, w dobrze zabezpieczonym wnętrzu.

Na uproszczonym przekroju robota rozjarzyła się czerwona poświata zaznaczająca skarbiec.

–Za dodatkową opłatą oferujemy postrzeganie optyczne w dowolnym przedziale promieni elektromagnetycznych, audio w wybranym spektrum drgań mechanicznych i inne atrakcje! Podstawowy model' to Oscar. Wersje męska i kobieca.

Na przezroczystym podium obracały się wypolerowane, stalowoszare roboty o lekko kanciastych, humanoidalnych twarzach. „Kobieta" była odrobinę niższa i smuklejsza od „mężczyzny".


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю