Текст книги "Gamedec. Granica rzeczywistości"
Автор книги: Marcin Przybyłek
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 13 (всего у книги 17 страниц)
–Do salonu! Biegiem! I nóg nie połamać! – rozkazałem.
–Ty znasz to stworzenie?! – dopytywała się Steffi, gdy tarasowaliśmy fotelami drzwi.
Podbiegłem do skrzyni z symbolem broni. Poczuliśmy pierwszy wstrząs. Na ścianie przy kominku pojawiła się rysa. Bestia uderzyła drugi raz. Pęknięcie pomknęło do sufitu i zatrzymało się na centralnej lampie. Czemu tu tak ciemno? Spojrzałem na chronometr. Szesnasta i słońce zaszło? Aha, zima. Pewnie grudzień. Trzeci wstrząs. Posypał się tynk. Na ścianie przy oknie balkonowym i w jadalni pojawiły się kolejne zarysowania.
–Co to jest? – Steffi chwyciła mnie za rękę.
–Robal z gry Raven Heart. Jako specjaliści od horrorów powinniście go znać.
–Jacy tam specjaliści – wypaliła. – Znamy trzy gry! Zależy nam na nagrodzie, pomyśleliśmy, że nie zechcesz pracować z amatorami…
–Głupstwa pleciesz. Nie wiesz, na czym polega praca gamedeka? Dla mnie nie ma znaczenia, czy jesteście weteranami, czy żółtodziobami.
Kolejny wstrząs.
–Chodźcie! – krzyknąłem. – Tu jest skrzynia z bronią. Zamek cyfrowy. Musimy złamać kod! Bezradnie rozłożyli ręce.
–Patrzcie i myślcie! David! Zapal światło! Włącznik jest obok kominka!
Salon zalała żółta poświata. Potężnemu tąpnięciu towarzyszył trzask drewna.
–Co to było? – zatrwożyła się Gabrielle.
–Sforsował przejście i rozwalił saunę. Już nie musisz się jej bać, Sfeffi.
–Będzie tutaj za chwilę! – David kucnął przy skrzyni i wpatrywał się w wieko jak superman przepalający stal laserowym wzrokiem.
Wzmocniłem kontrast nagrywarki. Musiała być jakaś podpowiedź. Rozluźniłem więzy koncentracji. Opuściły mnie myśli. Kolejny huk. Uniósł się pył z kawałka tynku, który odpadł od sufitu. Patrzyłem przymglonym wzrokiem na zamek błyskający zieloną kontrolką, błyskający zieloną kontrolką… w tym samym tempie, co odtwarzacz holowizji!
–Steffi…!
Wstrząs. Zarysowała się ściana w pobliżu drzwi do piwnicy.
–Włącz holoprojektor!
Dziewczyna zdziwiła się, ale wykonała polecenie. Trójwymiarowy ekran ukazał fragment horroru. Mężczyzna zapatrzony w okrągły księżyc. Na jego twarzy zaczęły wyrastać włosy źrenice przybrały kształt pionowych szpar, poczerniał nos, ludzkie zęby zmieniły się w wilcze kły. Wyciu bestii towarzyszył mocniejszy niż dotychczas wstrząs. Odpadł spory kawał muru w salonie i jadalni. Ładny stół. Szkoda.
–Pauza! – krzyknąłem do rudowłosej.
Ekran zastygł, ukazując twarz wilkołaka. Zerknąłem na klawiaturę zamka cyfrowego. Przypominała układ klawiszy walktela!
–Dave! Dawaj swój walktel!
Mężczyzna wyszarpnął urządzenie zza paska. Przyjrzałem się literom pod klawiszami. Wilkołak na tej klawiaturze to… 94556525! Wprowadziłem kod. Rumor towarzyszący kolejnym wstrząsom świadczył, że robal zniszczył piwniczne schody. Klapa skrzyni uchyliła się z cichym sykiem. Westchnęliśmy na widok arsenału.
–Diabeł nie ma szans – zachłysnął się David chwytając bazookę.
–Zwróć uwagę, którą stroną celujesz – pouczyłem. – Żebyś przypadkiem nie rozwalił ściany za plecami.
Dziewczętom wręczyłem automatyczne karabinki i poleciłem, by mocno oparły kolby o biodra. Sam wziąłem miniguna. Według moich obliczeń potwór powinien paść po dziesięciosekundowej palbie. Jednego tylko nie przewidziałem.
Wielki ryj wtargnął do salonu, wzniecając tuman kurzu, wyrzucając w górę odłamki mebli, muru i tynku, kawałki prętów zbrojeniowych i połamanych drzwi. Grupka rozpierzchła się w popłochu. Steffi leżała nieruchomo. Jej widok się nie rozwiał, co oznaczało, że jest przytomna. Przy nogach walało się kilka pokruszonych cegieł. Gabrielle krztusiła się w jadalni. Jej karabin leżał w salonie. Pozostał David, przecierający oczy i ja. Cudem uniknąłem zasypania przez gruz, przetaczając się w bok. Nacisnąłem język spustowy i ze zdziwieniem stwierdziłem, że nic się nie dzieje!
–Cholera! – krzyknąłem, szukając dźwigni bezpiecznika.
Rozjarzyła się smuga pocisku z bazooki. Granat wybuchł w brzuszysku robala. Glista skurczyła się i wściekle zwinęła, wyrywając parkiet tuż obok nieruchomej Steffi.
–Giń, dżdżownico! – krzyknąłem, otwierając ogień. Odrzut pchnął mnie na ścianę. Nie chybiłem. Smugi wypruwały z galaretowatego cielska strzępy krwistej materii, znacząc salwę szkarłatnym szlakiem. Ogień wgryzł się w ranę przy pysku i zaczął ją pogłębiać. Świerzbołaz zwrócił na mnie paszczę.
–Giń, padalcu!
Świetlista smuga naddźwiękowych pocisków tonęła w czeluściach bestii ze złowieszczym chlupaniem i trzaskiem dartych wnętrzności. Potwór drgał, ale powoli się zbliżał. Dziesięć sekund już upłynęło! Usłyszałem gdakanie karabinu. To Gabrielle wzięła się w garść i strzelała z jadalni. Spojrzałem na stan magazynka. Piętnaście kul to ułamek sek… Myśli przerwał błysk, który rozdarł poczwarę na części. Przeładowana bazooka Davida dokończyła dzieła.
Nie sprzątaliśmy Siedzieliśmy przy zrujnowanym stole i jedliśmy całkiem smaczną kolację. Steffi przyszła do siebie po czerwonej i niebieskiej tabletce. Zdaje się, że na potrzeby gry ich działanie trochę wzmocniono. W salonie opadał kurz, przykrywając białym całunem rumowisko i ścierwo świerzbołaza. Nastroje były grobowe. David, który chyba czuł się w obowiązku wzmocnienia morale, wzniósł kieliszek wina.
–Za dobrą zabawę!
Dziewczyny spojrzały na niego jak na wariata.
–To tylko gra! – nie ustępował. – Co się tak przejmujecie?
Uparcie trzymał puchar.
–On ma rację – przetarłem oczy. – Przeżywamy przygodę. Całkiem interesującą, nie sądzicie?
–To tylko gra – przytaknęła Steffi. Potrząsnęła rudymi włosami, jakby zrzucając ciężar wspomnień. – Gra mocna jak diabli!
Wyciągnęła rękę po kieliszek. Lewą rękę. Odetchnąłem.
–Będziemy mieli co opowiadać znajomym! – przyłączyła się Gabrielle. Krucze włosy miała przyprószone wapiennym pyłem.
Rozległo się pukanie do drzwi. Spojrzeliśmy na siebie.
–Do broni – warknąłem.
Uznałem, że minigun będzie nieporęczny w ciasnej sieni, sięgnąłem więc po jednoręczny stustrzałowiec.
–Ubezpieczajcie mnie – szepnąłem do gromadki za plecami.
–Kto tam? – rzuciłem w stronę drzwi. Odpowiedziała cisza.
–Kto tam? – ze wszystkich sił starałem się zachować spokój, ale jakoś mi nie wychodziło.
Znowu to uczucie buczenia w całym ciele. Świat zaczął wibrować. Zdawałem sobie sprawę, że to tylko odczucia, że rzeczywistość jest niezmieniona, ale nie mogłem opanować drżenia.
–Kto tam? – wykrztusiłem po raz trzeci głosem zachrypniętym z wysiłku.
Ogłuszyły mnie natarczywe uderzenia. Odskoczyłem od hebanowej płaszczyzny, która raptem wydała mi się ostatnią zaporą przed piekielnymi hordami.
–Dosyć tego – oświadczyłem sztucznie zuchowatym tonem.
Nacisnąłem klamkę. Drzwi same otwarły się szerzej. Coś wyrywało mi klamkę z ręki. Walczyłem, żeby ją utrzymać.
–Jezu Chryste – wyszeptał David.
Potworna moc coraz silniej napierała na drzwi. Wytężyłem wzrok. Na granicy percepcji wirowała i odkształcała się plama czerni.
–Ognia! – krzyknął David.
Kucnąłem, unikając salw. Niebieskie i czerwone smugi przeszywały pulsujący twór, nie wyrządzając mu krzywdy. Mięśnie mdlały nie od wysiłku, ale od niezrozumiałego lęku. Nieustrukturalizowana otchłań chciała wedrzeć się do środka, a ja byłem jedyną przeszkodą. Stłumiłem obezwładniający strach i rozpaczliwie przyciągnąłem skrzydło drzwi do siebie. Strzały ucichły.
–Po… móżcie – wysyczałem, usiłując przekręcić zasuwę.
Rzucili się do drzwi. Szczęknęła zapadka. Z wysiłkiem łapałem powietrze. Nie wiem, co dusiło bardziej: niedotlenienie czy przerażenie.
Staliśmy w sieni, patrząc na siebie szeroko otwartymi oczami. Widziałem, że tamtych też ogarnia panika. Musiałem ich czymś zająć. Inaczej na dźwięk walktela gotowi byli wylogować.
–Wracamy do stołu – zarządziłem. – No, ruszać się, szybciej!
–Steffi – dowodziłem – zaparzysz herbaty. David, rozpal w kominku. Gabrielle, sprawdź, czy można uruchomić holowizję. Jeśli tak, nastaw jakąś spokojną muzykę. Bez obrazu.
Młodzież ruszyła do pracy.
–Ależ szefie – odezwał się Dave. – Kominek przywaliły resztki tego… bydlęcia. To chyba bez sensu. – Rozpalaj, nie marudź.
–Ale tu jest brudno! – Posprzątaj. Dwadzieścia minut później piliśmy aromatyczny, gorący płyn, słuchaliśmy Debussy'ego i patrzyliśmy w wesoły płomień. Nastroju nie psuło nawet cielsko połyskujące stygnącymi ranami.
–No – sapnąłem usatysfakcjonowany – Niezła z nas ekipa. Steffi, przynieś wino.
Po opróżnieniu butelki cała awantura wydała się nieważna. Nawet zwłoki potwora, które pod wpływem grawitacji zaczęły się powoli zapadać, przestały robić wrażenie.
–Idę się przewietrzyć – oznajmiłem. – Nie boisz się? – spytała Steffi.
–Po kilku kieliszkach żadna bestia mi niestraszna.
Mówiłem poważnie. Alkohol jest świetnym lekiem na odwagę. Dawniej mówiło się: wypiję dla kurażu. Powietrze było cudownie lekkie. Staruszek Beethoven cierpiący na chorobę płuc z pewnością by je docenił. Przeszedłem kilka kroków w stronę niskich sosen, nakrytych szaroniebieskimi poduchami śniegu. Niemal usłyszałem słynne „tam-tam-tam-taaam" z Piątej Symfonii, zwane „pukaniem losu", kiedy zobaczyłem trzy starsze kobiety stojące w cieniu.
–Panie… w jakiej sprawie?
Milczały. Wzrok nieskończenie powoli oswajał się z ciemnością. Coś dusiło mi krtań. Mój głos chrypiał jak odtwarzany w zwolnionym tempie:
–Panie… z sąsiedztwa?
Cisza. Jedna, blada, w chuście okrywającej czarne włosy, lekko się uśmiechnęła i wywróciła oczy, ukazując białka.
Zesztywniałem. Umysł przedzierał się przez logiczne układy jak wędrowiec ukąszony przez błotnego węża, który brnie przez bagna, tracąc z każdym krokiem czucie w drętwiejących kończynach. Powoli, pokonując paraliż, spojrzałem na śnieg. Nie widzę śladów, napłynęła myśl. Skąd przyszły te baby? Nie zapraszałem ich. Dlaczego tu są? Chciałem uciekać. Nogi przykleiły się do puszystego podłoża. Mrok jest w nich! Światło padające z kuchennego okna, które dotąd rzucało trochę luksów w otchłań nocy, nagle zadrżało i zgasło. Zalała mnie czerń. Ratunku!, wrzeszczałem w myślach, bo zdrętwiałe gardło odmówiło posłuszeństwa.
Oprzytomniałem w sieni, ryglując drzwi. Hormony stresu rozrywały szyję wybuchami pulsu. Podniosłem głowę, zacisnąłem szczęki i z całej siły wyszczerzyłem zęby Nie chciałem, żeby tamci zobaczyli mnie w takim stanie. Przed oczami wirowały niebieskie punkciki. Ich pląsy zakłócił chwiejny cień na ścianie. Twarz Davida oświetlona płomieniem świeczki przypominała mordę kłobuka.
–Cieszę się, że jesteś.
–Co się stało? – spytałem, tłumiąc drżenie.
–Świerzbołaz się osunął, zaiskrzyło i zgasło. Zdaje się, że uszkodził jakieś kable.
Przełknąłem ślinę.
–Sprawdź tu, w skrzynce – wskazałem konsolę wystającą ze ściany. – Bezpieczniki.
W wyobraźni widziałem, jak trzy mojry wchodzą po schodach. Blondyn posłusznie przesunął się w stronę drzwi, nieświadom zagrożenia.
Wtedy walnęły dokładnie w rytmie „tam-tam-tam-taaam!" Huk niemal nas przewrócił. Zastanawiałem się, czy jeszcze mają ludzką postać. Dziewczęta w salonie, oświetlone pełgającym blaskiem kominka, ściskały broń w rękach.
–Nie utrzymamy się! – wrzasnąłem. – Na górę, na schody! David! Bierz najcięższy sprzęt!
Gdy wbiegaliśmy na pierwsze stopnie, doszedł nas zgrzyt rozdzieranej stali antywłamaniowych odrzwi.
W co ja się wpakowałem?! Na piętrze rozstawiłem żeński batalion na flankach, a my z Davidem zajęliśmy pozycję na pierwszej linii.
Na schodach pojawił się czarny, połyskliwy potwór żywcem wzięty z dwudziestowiecznego dwuwymiarowego filmu pod tytułem „Obcy", protoplasta następnych wcieleń kosmicznego szatana. Wrzeszcząc wniebogłosy, rozpruwaliśmy wijący się kadłub z rykiem czterech luf, w dymie spalonego prochu i gejzerach kwasu tryskającego z ran. Część schodów zapadła się w eksplozji kurzu. Jako drugi natarł człekokształtny, skoczny obrzydliwiec z rozszczepioną żuchwą, z której wystawały szable odyńca. Rozpoznałem w nim kolejną medialną gwiazdę, predatora. Filmowe i komiksowe wcielenia dowodziły, że był skuteczniejszy i silniejszy od Obcego. Ominął powitalną kanonadę, odbijając się od bocznej ściany i wykonując salto. W przelocie wystrzelił z naramiennego działka. Pocisk przeleciał blisko szyi Gabrielle. Zbladła. Zanim napastnik wylądował przy resztkach balustrady, cisnął włócznią w Davida. Chłopak uchylił się w ostatnim momencie. Odrzuciłem potwora rakietą z podwieszonej pod minigunem wyrzutni. Impet cielska pchanego przez pocisk rozbił całą ścianę. Z grzmotem osunęła się część dachu. Trup predatora spoczął wśród połamanych sosen.
Wycofaliśmy się w głąb korytarza. Owionął nas mroźny wiatr. Gwiazdy w prześwicie wyglądały jak z innej galaktyki. Przysłonił je złowrogi kształt zmiennokształtnego bohatera holokina lat pięćdziesiątych dwudziestego drugiego wieku. Tylko jemu udało się osiągnąć poziom charyzmy poprzedników. Dziesiątki szczęk cięły powietrze, a wężowaty tułów miotał się niczym bicz w ręce wprawnego tresera, zanim uspokoiliśmy go granatami z bazooki i ostatnią rakietą, jaka mi pozostała.
Skryliśmy się w jednej sypialni. Pozostałe pomieszczenia były odcięte bądź zrujnowane. Zapadła cisza. Ognie z luf nie rozświetlały już ciemności Świeczki gdzieś zgubiliśmy.
–Gabrielle, Steffi – w mroku mój głos brzmiał dziwnie głucho. – Sprawdźcie, ale ostrożnie, czy przy waszych karabinach nie ma zamontowanych lamp.
Usłyszeliśmy cichutki pisk. Na podłodze pojawiła się czerwona kropka.
–To chyba nie to – odezwała się brunetka. – Niby światło – próbował żartować David. Oślepiła nas najprawdziwsza biała poświata z reflektora pod bronią Steffi. Odetchnąłem. Rozejrzałem się po pomieszczeniu. W ścianie widniały drzwi do drugiej sypialni.
–Chyba na noc będziemy mogli się rozdzielić – odezwał się blondyn.
Czyżby po tym wszystkim chodziły mu po głowie kosmate myśli?
–Steffi, poświeć – podniósł się. – Sprawdzę. Zniknął w kręgu światła. Za chwilę się wychylił. – Chodź, Gabrielle. Jest duże łóżko i biotusz.
Zgodnie z ogólnie przyjętą dynamiką gier, czekała nas mała przerwa. Twórcy nie mogli przesadzić z maltretowaniem graczy, bo zła fama zniszczyłaby popyt. Więc mogliśmy odpocząć.
Umyliśmy się, Steffi zgasiła lampę i zalała nas czerń przekłuta kilkoma punktami gwiazd, widocznymi przez ręcznie tkane firanki. Stałem przy oknie i nie mogłem się zdecydować, co dalej, gdy nagle poczułem, jak dziewczyna się do mnie przytula. Uwielbiam kobiety obdarzone instynktem bliskości. Wyłączyłem myślenie i słuchając ciała, wczołgałem się za nią do jaskini pod kołdrą. Mógłbym tam spędzić tysiąc lat.
Ze słodkiej drzemki wyrwało mnie światło. Otworzyłem oczy Głowa Steffi spoczywała na mojej piersi, a jej ciepła dłoń wciąż dotykała nadbrzusza. Za oknem coś błyszczało, jakby zorza polarna. Przyjrzałem się dokładniej i rozpoznałem eteryczny zarys postaci. Poltergeist! Zerwałem się, budząc kochankę. Chwyciliśmy broń. Latarka rozświetliła ciemności.
–David! Gabrielle! – pisnęła rudowłosa.
Kątem oka dostrzegłem poświatę, sączącą się przez szparę pod drzwiami prowadzącymi na korytarz. Była wszędzie! David i Gabrielle wpadli z rozwichrzonymi włosami. Zielona aura rozświetlała ich sypialnię. Zaryglowałem drzwi.
–Nie ma dokąd uciekać! – krzyknął blondyn. – A nasza broń chyba nie pomoże – dodałem. Ktoś zaczął szarpać klamką okna. Podskoczyliśmy. Za sekundę do drażniącego dźwięku dołączyło się zgrzytanie zamka w drzwiach. Gabrielle przycisnęła dłonie do uszu.
–Nie wytrzymam! Zniosę robale, potwory paraliż, ale nie duchy!
–Uspokój się! – David chwycił ją za ramiona. – Pomyśl o nagrodzie!
–Pieprzę nagrodę! Chcę stąd wyjść!
Drzwi od ich sypialni zaczęły świecić. Starałem się myśleć racjonalnie, ale nie znajdowałem rozwiązania. Przez szczeliny w oknie i drzwiach przesączał się fosforyzujący dym. Wyrwałem Sfeffi broń i zacząłem się rozglądać.
–Gamedeku, czas na twoją akcję! – desperował Dave.
Przypomniałem sobie o strychu. Skierowałem klingę światła na sufit.
–Jest! – dostrzegłem klapę. – Spuszczane schody! David! Ciągnij!
Gdy zamykaliśmy właz z drugiej strony, sypialnia miała już nowych ektoplazmatycznych właścicieli. Widma nie dały za wygraną. Wkrótce nasza kryjówka przypominała namiot z cienkiego płótna, oświetlony ze wszystkich stron wścibskimi lampionami.
–To koniec – stwierdził Dave.
–Co racja, to racja. – Podniosłem z podłogi białą kredę.
–Co to? – spojrzał na przedmiot w moim ręku. – Narzędzie, którym trzeba nakreślić znak.
–Chroniący przed duchami? – Właśnie.
–Pospiesz się! – ponaglała Gabrielle, obserwując płonące na seledynowo ściany.
Usiadłem po turecku i uruchomiłem odtwarzanie dotychczasowych akcji.
Obudził mnie świt wpadający przez panoramiczne okna. Podniosłem głowę. Pozostała trójka spała jak dzieci, ułożona w kątach kredowego kwadratu wpisanego w koło. Znak okazał się skuteczny. Narysowałem go w ostatniej chwili. Kawalkada obmierzłych zjaw zatrzymała się w pędzie i otoczyła krąg, sycząc zajadle. Szukały luki w rysunku. Szczęście, że sosnowe deski były równo ułożone: biała linia zachowała ciągłość. Widma nie mogły się dostać do zaklętego kręgu, więc rycząc wściekle, odleciały w zaświaty.
Spojrzałem na zegarek. Siódma trzydzieści. Pół godziny na rozwiązanie zagadki.
Zejście na parter okazało się całkiem poważnym wyzwaniem. Ominęliśmy ścierwo zmiennokształtnego i zobaczyliśmy, że schody są zawalone. Posłużyliśmy się prowizoryczną liną skręconą z ubrań.
–Czarnego z gębą w gębie omijajcie szerokim łukiem – poradziłem. – Ten kwas przepali nawet beton.
Na bezchmurnym niebie świeciło słońce. Dziewczęta szczękały zębami.
–Taki ładny dom – skonstatował Dave. – A teraz to dymiące rumowisko.
Gdy stanęliśmy obok konsoli, chronometry wskazywały siódmą czterdzieści pięć.
Spojrzeliśmy na ekran. Co kryje się w mroku?
–Czas na odpowiedź – blondyn potarł ramiona. – Gabrielle, dałoby się zrobić kawę?
Dziewczyna podeszła do kuchni. – Wysiadła elektryka.
–Może jest przełącznik na gaz? – Czekaj. Jest.
–Cudownie. Mistrzu – spojrzał na mnie. – Jeśli coś zrozumiałeś, to nas oświeć. Jakoś nie łapię przesłania.
Siódma czterdzieści sześć. Przysiadłem na kuchennym blacie.
–Zastanówmy się. Dom ma pięć poziomów. Na samym dole spotkaliśmy robala. W piwnicy przydarzyły się wypadki podobne do wydarzeń z przeszłości.
Steffi przytuliła się do mojego uda.
–Na parterze – ciągnąłem – zaatakowała nas czarna plama, a po niej staruchy, które się zmieniły w filmowe kreatury.
–Jakie? – Dave szeroko otworzył oczy. – Ostatni to zmiennokształtny, a te dwa na początku?
–Obcy i predator – zmarszczyłem brwi.
–Że jak? – rzuciła przez ramię Gabrielle.
–Czy tylko ja w tym towarzystwie oglądam dwuwymiarowe obrazy?
Odpowiedziała mi jednoznaczna cisza.
–Nieważne. Idźmy dalej, bo czas ucieka. Na piętrze odparliśmy zmasowaną szarżę duchów, a ochronił nas magiczny znak na strychu.
Blondyn kiwnął głową.
–Powtórka z rozrywki zaliczona. A teraz: co z tego wynika?
–Układ budowli przypomina sen Junga. – Kogo? – spytała Gabrielle.
–Twórcy psychologii głębi.
–Jakiś staruch? – dopytywała się.
–Bardzo stary staruch. Dziewiętnastowieczny. – Nieźle – pokręciła głową.
–Śnił mu się taki właśnie dom. I wiecie, co gość powiedział? Że to obraz duszy.
Towarzystwo zastrzygło uszami.
–Mówił, że jaskinia to podświadomość kolektywna. – Zapowiada się wykład – skrzywił się David.
–Kawa – Gabrielle postawiła cztery filiżanki. Chciwie złapałem czarkę.
–To część psychiki wspólna wszystkim ludziom. Niedostępna oglądowi. Zawarte w niej treści, archetypy, widzimy pod postacią symboli.
–No, w mordeczkę, ładna teoria – zniecierpliwił się przewodnik. – Ale… – zerknął na zegarek – jest siódma czterdzieści siedem.
–Co spotkaliśmy w jaskini? – ciągnąłem. – Świerzbołaza. Potwora prymitywnego, podstawowego, można rzec. Niczego prostszego od glisty nie wymyślisz. Może dlatego Diuna była tak popularna.
–Co? – Steffi wytrzeszczyła oczy.
–Nieważne. Moim zdaniem podziemia to właśnie to, zwłaszcza że o poziom wyżej, w piwnicy przydarzyły się wypadki związane z naszą osobniczą przeszłością. Byłaby to podświadomość indywidualna, czyli pamięć.
–Co z parterem? – spytała rudowłosa. Łyknąłem parzącego napoju.
–Świadomość – odparłem złapawszy powietrze. – Dlatego walczyliśmy z wytworami kultury. Piętro symbolizuje neotyp.
–Siódma czterdzieści osiem – David stuknął w szybkę zegarka.
–Nie popędzaj go – ujęła się za mną Steffi.
–Tik, tak, tik, tak – drażnił się.
–Czyli ta część duszy – podjąłem – która podpowiada, czym lub kim możemy być. Stanowi coś w rodzaju ducha opiekuńczego.
–Dlatego otoczyły nas zjawy. – W oczach Gabrielle odbiło się echo nocy.
–Strych – przysunąłem się bliżej Steffi. Było naprawdę zimno. – Może obrazować najwyższą warstwę psychiki.
–Czyli? – David przytulił się do brunetki.
–Jaźń według Junga przedstawia strukturę doskonałą. Jej symbolami są koło, krzyż, trójkąt, kwadrat…
–To dlatego narysowałeś ten znak? – ciekawie spojrzała rudowłosa.
–Symbol wziąłem z breloka. David wypuścił z objęć Gabrielle. – Siódma czterdzieści dziewięć i piętnaście sekund, a my ciągle jesteśmy w lesie.
–Mamy zgodę na hipotezę, że budowla symbolizuje ludzką psychikę? – spytałem.
Przytaknęli.
–Idźmy dalej. Pytanie: „Co się kryje w mroku" jest wieloznaczne. Trzeba odpowiedzieć konkretnie, bo rozwiązaniem jest prawdopodobnie jedno słowo. Zatem: czym jest mrok?
–Czerń. Ciemność. – Steffi patrzyła w dno filiżanki.
–Tak jest z naszego, zmysłowego punktu widzenia – odparłem. – Ale mrok nie istnieje. To my, ludzie, go „widzimy", bo nasze oczy są błonami światłoczułymi, nie żadnymi organami postrzegania rzeczywistości. Jeśli padnie na nie promieniowanie elektromagnetyczne o długości fali, którą potrafią zarejestrować, percypujemy jakąś barwę. Mrok to miejsce, gdzie nie ma światła, więc nasze oczy są bezużyteczne.
–Rzeczywiście – odezwał się David z przekąsem. – Jakoś nigdy na to nie wpadłem.
Puściłem do niego perskie oko.
–Chociaż nie widzimy w ciemnościach, otacza nas ta sama rzeczywistość: ściany meble, drzewa, niebo. A jednak wydaje nam się, że w ciemności rzeczywiście coś się czai.
–Ale co? – spytała Gabrielle Siorbnąłem kawy.
–Cień.
–Mówisz zagadkami – Steffi spojrzała błagalnie. – Ta część duszy która powoduje, że bez trudu rozpoznajemy zło i zagrożenie. Pamięć naszych przodków zachowana w najgłębszych zwojach mózgu, ostrzegająca, czego należy się bać. Z reguły zlepiona z nieakceptowanymi cechami charakteru. Nie chcemy pamiętać, że jesteśmy zawistni, zepsuci, zazdrośni, złośliwi, sadystyczni, zboczeni… – zabrakło mi przymiotników -…więc wypieramy tę wiedzę do podświadomości.
–No i co? – ponaglił blondyn.
–Mimo że wypieramy cień, on ciągle w nas jest. Tyle że nie mamy pojęcia o jego istnieniu. Na tym polega fenomen podświadomości: wprawdzie gromadzi miliony danych, ale na co dzień ich n i e w i – dać.
–Ale jaki to ma związek z mrokiem? – David zerknął na zegarek.
–W mroku nic nie widać. Co to znaczy? – Nie wiem.
–To znaczy, że mrok symbolizuje nieznane. Czyli? – Podświadomość? – spytała Steffi.
–Brawo. W mroku jest nieznane, a dla duszy nieznane znaczy tyle, co podświadome.
–I dlatego mówisz, że siedzi tam cień? – David nieco się ożywił.
–Tak jest. W ciemność rzutujemy, niczym stare kinowe projektory, naszą nieznaną naturę. Pamiętacie tę plamę czerni otwierającą drzwi? Nic w niej nie było, a baliśmy się jak cholera. Bo w ciemności kryje się archetyp zła: obcy, diabeł, wampir, wilkołak.
–Boimy się samych siebie?! To absurd! – wykrzyknął David.
Dopiłem resztkę kawy.
–Czyżby? A przypominasz sobie lustrzane powitanie w sieni?
Zamilkł. Odczekałem chwilę.
–Bałeś się, oglądając horrory?
–Jak diabli. Czasami chowałem się pod kołdrę.
–A widzisz.
–Ale co ma jedno do drugiego?
–Treści, których się tak lękałeś, w y m y ś l i l i l u d z i e. Człowiek nie jest zdolny stworzyć tego, czego nie ma w sobie.
Zapadło milczenie. Siódma pięćdziesiąt jeden.
–Psiakrew, on ma rację – sapnął lider Fear Walkers. – Ale co z odpowiedzią?
–Co łączyło wszystkie stwory, które napotkaliśmy? – Zeskoczyłem z blatu.
Milczenie.
–Były kopiami już wymyślonych bestii: świerzbołaz z Raven Heart, alien, predator, zmiennokształtny, duchy, wszystko już widzieliśmy.
–Czyli? – David odstawił pustą filiżankę. – Gabrielle, dałoby się zrobić drugą kawę?
–Nie wiem, czy zdążymy wypić… – brunetka spojrzała na zegarek.
Siódma pięćdziesiąt dwie.
–Zbierzmy, co jeszcze zostało – cmoknąłem. – Jakie były zagadki przy apteczce i klapie do jaskini? – O autora jakiejś książki… – Gabrielle zacięła usta.
–Juliusza Verne'a – potwierdziłem.
–Pytanie przy apteczce?
–O reżysera!
–Rebus przy skrzyni z bronią? Rudowłosa otworzyła usta.
–Człowiek przemieniający się w wilka!
–A teraz przyjrzyjcie się temu.
Na blacie położyłem pęk kluczy i brelok przedstawiający wpisaną w kwadrat i koło ludzką postać z mordą bestii.
Siódma pięćdziesiąt osiem.
–Gotowi? – spytałem. Przytaknęli.
–Steffi, pisz.
Uniosła palce nad klawiszami. Zastukały styki. Na ekranie pojawiła się odpowiedź:
Człowiek
Monitor rozjarzył się złotym światłem. Wyświetlił napis:
Gratulacje!
–Firma Safe House Electronics winszuje zwycięstwa – odezwał się znajomy kobiecy głos. Obraz wygenerował migającą liczbę:
5 000 kr!!!
–Hurra! – zakrzyknęliśmy i rzuciliśmy się sobie w ramiona.
–By otrzymać drugą część nagrody – podjął głos – odpowiedz na drugą część pytania.
Zamarliśmy. Siódma pięćdziesiąt dziewięć i trzydzieści sekund.
–Jaką drugą część?! – krzyknął David.
–Nic o tym nie wiedzieliśmy! – oburzyła się Gabrielle.
–Cicho! – podbiegłem do konsoli. Na ekranie widniał napis:
A konkretnie?
Zamknąłem oczy. Rozgniewane krzyki uleciały w niebyt. Osłabiłem więzy koncentracji, pozwoliłem, by umysł podążył tropem swobodnych skojarzeń. Co znaczy człowiek konkretnie? Dwóch ludzi postawionych przed tą samą rzeczą widzi co innego, bo patrzą przez pryzmat indywidualnych doświadczeń. Ich światy się różnią, choć tkwią w tej samej rzeczywistości. Zatem człowiek „konkretnie" to…
Palce stuknęły w klawisze:
Ja
Ekran wybuchł fajerwerkami. Pojawiła się powoli rotująca sylwetka Tossana Lambdy.
–Gra skończona! – odezwał się głos. – Proszę wpisać swoje…
Spojrzałem na zegarek. Tik, tak. Ósma. Dwie sekundy Odetchnąłem. Czasem w dwóch sekundach zawarta jest wieczność. Fear Walkers obściskiwali mnie i skandowali. Nawet David mnie ucałował, co rozpoznałem po charakterystycznym drapnięciu podbródkiem. Przytuliłem całą trójkę i spojrzałem przez okno na ośnieżone szczyty.
Zanim się wylogowaliśmy, zdecydowaliśmy się na krótki spacer po okolicy.
–Prześlę ci adres – szepnęła Steffi.
Kiwnąłem głową. Śnieg pod butami skrzypiał miękko i przyjaźnie. Zupełnie inaczej niż na początku gry.
–Lubisz rude włosy czy może wolisz inny kolor? – spytała Steffi, muskając wargami moje ucho. Przypomniała mi się Ann Sokolowsky.
–Niech… zostaną rude – zająknąłem się. Preferowałem blondynki, ale nie chciałem, by Steffi w jakikolwiek sposób nałożyła się na obraz female version z Rajskiej Plaży.
–Ale z nich świnie – przeżywał David. – Zataili, że mają dwa pytania. To oszustwo!
Wciągnąłem w nozdrza zapach topniejącego śniegu. – Czyżbyś zapomniał, który z ziemskich gatunków jest najgorszą bestią?