Текст книги "Gamedec. Granica rzeczywistości"
Автор книги: Marcin Przybyłek
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 3 (всего у книги 17 страниц)
3. Zawodowiec
Jedna z moich najdziwniejszych przygód zaczęła się wietrznego październikowego poranka. Za oknami siąpił napastliwy deszcz, muzyka sącząca się ze spikerów była krzykliwa i głupawa, a gabinet tonął w szarych cieniach wywołujących rozdrażnienie. Podczas takiej pogody człowiek ni to marznie, ni się poci, klimatyzacja głupieje, podobnie zresztą jak autoluksy, które niespodziewanie zapalają się, by zaraz zgasnąć. Tonąłem we frustracji i zaczynałem się zastanawiać, którą otworzyć butelkę: Jacka Danielsa czy Johnny Walkera. Zziębnięte kolana cicho wołały, bym je przykrył nanopledem, lecz zbyt zdrętwiałem, żeby wyciągnąć rękę. W końcu, zdesperowany, podszedłem do barku. Nagle rozległ się cichy gong poczty. Właśnie zrywałem plomby z Danielsa. Nie odstawiłem butelki: nalałem ukochany płyn w kryształową szklaneczkę i wysączyłem mały łyczek. Jestem uratowany, pomyślałem z ulgą.
Zerknąłem na ekran.
Panie Aymore, jeśli chce Pan zarobić konkretne pieniądze, zapraszam do siebie jutro, godzina 10.00.
Przekaz był anonimowy, ale podano adres. Willanou? Luksusowa dzielnica. Kocham konkretne pieniądze i tajemnicze anonimy.
Willanou to obszar potentatów: zamczyska, hacjendy siedliska i… graville, ostatni krzyk mody. Mój zleceniodawca mieszkał właśnie w latającym domu. Błyszczące płaszczyzny skośnych elewacji zdradzały, że gmach uruchomiony został niedawno. Taksówka zaparkowała przy rampie. Wręczyłem kierowcy kartę i czekając na dokonanie transakcji, obserwowałem siedzibę. Liczne detale ukształtowano zgodnie z trendem neoartdecor: płaskorzeźby naśladujące meksykańskie i azteckie motywy rzygacze wystawiające kwadratowe pyski poza zarys ścian, futryny okien i drzwi – wszystko stapiało się w spójny artystycznie obraz stylizowanego ośmiościanu.
Odebrałem plastik i wyszedłem na platformę przed wejściem. Powietrze wypełniał zapach lawendy i jaśminu. Pyszniący się pod domem ogród miał, jak się domyśliłem, oddzielny system pogodowy. Jaśmin w październiku? Niektórym to się powodzi… Na misternie zdobionych drzwiach zapaliła się zielona kontrolka, po czym płaszczyzna z westchnieniem odsunęła się w bok. Wnętrze było zadymione i ciemne. Woń przywodziła na myśl wschodnie kadzidełka. Trafiłem do jakiegoś g~uru? Nie lubię fanatyków. Zza sinych kłębów wychynął pomarszczony, łysy mężczyzna, którego czaszkę pokrywały liczne plamy przebarwień. Pod zapadniętymi oczami obwisały zielone skórzaste worki. Nie wyglądał dobrze.
–Torkil Aymore… – wydukałem.
–Wiem, niech pan wchodzi.
Wskazał przejście do salonu. Ruchy miał zaskakująco energiczne. Usiedliśmy naprzeciwko siebie w biofotelach. Ze wszystkich sił starałem się nie myśleć, ile kosztowały Zaparzył kawę i podał mi filiżankę. Zaciągnąłem się podniecającym i zniewalającym aromatem. Pomyślałem, że za paczkę takiego brązowego proszku zrobię wszystko. Sam pił wodę. Dostrzegł moje zdziwione spojrzenie.
–Szkodzi mi.
Rozejrzał się po podłodze, jakby szukał zgubionego wątku. W ciszy słychać było miękki syk tlącego się kadzidła.
–Nie wie pan, kim jestem? – głos miał jedwabisty i w jakiś niepojęty sposób podobny do wszechobecnego dymu.
–Wysłał pan anonim…
–Nie doszedł pan po adresie?
–Skoro pan nie życzył sobie, bym znał jego tożsamość…
Zerknął spod brwi. W oczach błysnęło zaskoczenie.
–Mówi pan prawdę. Zastanawiające… Nie korciło pana?
–W tym przypadku prawda ma tylko jeden wymiar – wypaliłem.
Co dokładnie miałem na myśli? Chyba atmosfera wnętrza pobudziła we mnie filozoficzny nastrój.
Jego twarz nie zmieniła wyrazu. Bezbarwne usta lekko obwisały.
–Nazywam się Peter Kytes.
Podskoczyłem. Biofotel zareagował wzmożonym masażem.
–Peter „Crash" Kytes? – spytałem na wdechu. Skinął głową. Przytknąłem palce do skroni, żeby pozbierać myśli. Jeden z najsłynniejszych zawodowych graczy. Legendarny „Crash" z drużyny Bezbolesnych. Jako jedyny w historii świata Goodabads w jedenastu kolejnych meczach przyłożył pieczęć. Zawodnik, który pobił rekord skali bólu. Miałem sto pytań, lecz czułem, że powinienem uważać na każde słowo.
–Pan milczy – stwierdził z zadowoleniem. Miałem wrażenie, że czyta w myślach. – To dobrze o panu świadczy – Martwe wargi rozciągnęły się w uśmiechu. Zęby z pewnością miał sztuczne. – Widzę, że nie myliłem się co do wyboru. Smakuje panu kawa? – Obłędna.
–Dostanie pan całą paczkę. Mnie i tak się nie przyda. Usłyszałem anielskie chóry Zakaszlał. Po chwili zrozumiałem, że to śmiech.
–Ogląda pan rozgrywki Goodabads? – zapytał.
–Absolutnie – przytaknąłem gorliwie. Wygłupiłem się jak uczniak. Trochę godności, Torkil. – Bardzo je lubię – dodałem, starając się zmienić ton i postawę. Bez powodzenia.
–Czyli zna pan reguły? – Naturalnie.
–Grał pan kiedyś?
–W Goodabads? Dawno temu. Więcej w podobne: Keep Champions, Crying Guns…
Zamyślił się.
–Taak… Sprawdzałem pana wyniki.
A więc warto było oprzeć się pokusie konfabulacji. – Jak na dość krótki klanowy staż był pan niezły. – Dziękuję.
–Dobrze – podniósł ton, prostując się. – Wystarczy tych pogaduszek. Panie Aymore… – znów spojrzał w podłogę. – Jestem chorym człowiekiem. – Przerwał. – Lekarz oznajmił, że nie powinienem już grać. Moje ciało… mogłoby tego nie przeżyć.
Miałem wrażenie, że znajduję się w tajemniczej krypcie i rozmawiam z przedziwnym gnomem. To pewnie przez ten dym.
–Co pan ma na myśli?
Maskowatą twarz wykrzywił grymas zniecierpliwienia.
–Gram od dziesiątków lat. Zaczynałem, gdy pana na świecie nie było. Nie było też gamepilli. Braliśmy inne specyfiki, niezbyt zdrowe… – ciemne oczy matowo połyskiwały -…trochę mnie… popsuły A teraz – podniósł głowę – nawet teraz przeciągam strunę i siedzę w sieci za długo… Zna się pan trochę na farmakologii? – Worki pod jego oczami wydały mi się większe i bardziej zielone niż na początku. – Jeśli człowiek przesadzi sto razy, a ja – zakaszlał – robiłem to częściej, organizm zaczyna z gamepillem rywalizować. – Zauważył moje zdziwienie. – Zastanawiał się pan kiedyś, czym jest ten proch? Substancją chemiczną? Blokerem? Nie, proszę pana, nie byłby tak drogi. Jedna kapsułka zwiera kilkadziesiąt miliardów nanobotów. Pieprzone minirobociki. Część z nich wmontowała się we mnie na stałe. Normalnie impulsy synaptyczne je wyłączają. Ale… – potarł kark. Zauważyłem, że dłonie, podobnie jak skóra głowy, pokryte są ciemnymi plamami. – W moim przypadku część zmutowała. Jestem permanentnie struty. Poddaję się mikrodializom.
Przez kilka chwil trawiłem usłyszane informacje, zanim przerwałem ciszę:
–Dlaczego pan mi o tym mówi?
Machnął ręką, jakby dodając sobie odwagi.
–Za miesiąc mam ostatni mecz. Ostatni w tym sezonie. Pewno pan wie.
Oczywiście wiedziałem. W kanałach informacyjnych od dawna zapowiadano sensacyjne spotkanie Bezbolesnych ze Sprawiedliwymi. Media przewidywały kolejne zwycięstwo drużyny „Crasha".
–Pan mnie zastąpi.
Zbladłem. Otworzyłem usta, żeby zaoponować, Wyciągnął rękę w uspokajającym geście.
–Wiem – wychrypiał. – Nielegalne, nie uda się panu mnie podrobić, nie jest pan odporny na ból. To chciał pan powiedzieć?
Przełknąłem ślinę i przytaknąłem.
–Jeśli chodzi o pierwszy zarzut, wszystko zabezpieczyłem, względem drugiego i trzeciego… nauczę pana. – Zmarszczył się. – I skończmy już z tym „panowaniem". Mów mi Pete.
–Ale…
–Sto tysięcy.
Musiałem chyba zrobić głupią minę.
–Miewasz czkawkę? – spytał podczas pierwszej sesji, rankiem następnego dnia.
–Chyba jak każdy?
–Umiesz ją opanować?
–Filiżanka herbaty, woda, wstrzymanie powietrza…
Zachichotał.
–Pytam, czy potrafisz ją zlikwidować siłą woli. Zbaraniałem.
–A po co mi to? Spojrzał surowo.
–Wiesz, czym jest ból na poziomie dwudziestu w skali Hammerfielda?
Zamarłem. Właśnie tyle wytrzymywał jako jedyny w Goodabads. Haczykiem w grze była nie tylko biegłość w posługiwaniu się czarami czy umiejętność taktycznej współpracy. Goodabads była popularna, bo trafień nie odnotowywano jako punktów, lecz sprawiały fizyczny ból. Dlatego Bezbolesnych i Sprawiedliwych obdarzano wyjątkową estymą. Byli bohaterami. Im więcej otrzymywali trafień, tym większą znosili udrękę. Sami decydowali, w którym momencie odpaść z rozgrywki. Dziesięć H odpowiadało doznaniom kolki nerkowej, piętnaście – operacji chirurgicznej na żywo. Osiemnastkę wytrzymywali nieliczni przez kilkanaście sekund. Do dwudziestki nikt się nawet nie zbliżył. Oprócz „Crasha".
–Nie wiem – odparłem.
Nachylił się nade mną. Jego cera z bliska wyglądała gorzej niż powierzchnia księżyca.
–Zdradzić ci moją tajemnicę? – wyszeptał. – Ja też nie wiem.
Powstrzymał gestem pytania.
–Najpierw czkawka – podał mi kawał chleba. – Jedz.
Ugryzłem wielki kawał. – Dalej – ponaglał.
Posłusznie pakowałem pieczywo do ust. Było czerstwe i kruche. Z trudem je przeżuwałem, starając się przełykać największe kęsy. Nie musiałem długo czekać. Nagle oczy wyszły mi z orbit, przełyk rozdarł ostry ból, a przepona skurczyła się w gwałtownym spazmie.
–Brawo – zakaszlał. – Uspokój się.
Rozgryzłem resztki i przełknąłem. Wyprostowałem plecy i postarałem się przybrać wyraz twarzy opanowanego faceta. Podskakującego faceta.
–Teraz zlokalizuj miejsce skurczów.
Zamknąłem oczy. Wyobraziłem sobie przeponę targaną cyklicznymi wstrząsami i przechodzący przez nią przełyk.
–Widzisz?
–Yhm – przytaknąłem. – Hyk!
–Teraz powiedz sobie tak: czkawka? Proszę bardzo! Chcę czknąć? Ależ proszę! Już teraz? No? Proszę! Zapraszam!
Otworzyłem oczy, czknąłem i zacząłem się śmiać. Nie podzielał mojej wesołości.
–Zrób to – nakazał.
Zamknąłem oczy Czkawka?, pomyślałem. No dalej! Chce mi się czknąć? Proszę bardzo! Czknąłem. Nie ustępowałem. Jeszcze raz wyobraziłem sobie miejsce skurczów. Zachęciłem je do spazmu. O dziwo poczułem ulgę i jakby rozluźnienie.
–Dobrze! – krzyknął. Naprawdę podejrzewałem go o telepatię. – Teraz delikatny wdech! Nie za szybko!
Poruszyłem piersią. Czknąłem.
–Nie rozpraszaj się! – napomniał. – Oddychaj, ale cały czas przyzwalaj na czkawkę.
Skupiłem się. Jeszcze raz rozluźniłem przeponę. Poszło łatwiej. Nie odrywając uwagi od mięśnia wykonałem kontrolowany wdech. I wydech. Wyraźnie czułem, jak skurczowe pogotowie rozprasza się i ulatuje. Wdech i wydech. Czkawka? Zapraszam! No? Zapraszam! Wdech i wydech.
–Gratuluję! – twarz gnoma rozjaśnił szczery uśmiech. – Udało się za pierwszym razem! Będą z ciebie ludzie!
–W życiu nie przypuszczałem, że można to zrobić w ten sposób!
Odwiedzałem Pete'a rano, a wracałem późnymi wieczorami. Przerabiałem dziesiątki układów palców, gestów rąk i fraz odpowiedzialnych za rzucanie czarów ofensywnych, defensywnych i wspomagających; oglądałem transmisje z meczów, ucząc się rozpoznawania przed czasem, jakie zaklęcie rzuci przeciwnik, wkuwałem, która magia jest najskuteczniejsza w których sytuacjach, oswajałem się z czkawką, „zapraszałem" ból podczas ćwiczeń ze stymulatorem i… uczyłem się latać. Bezboleśni to skrzydlate demony Sprawiedliwi są aniołami. Mecz, w którym zgodziłem się wziąć udział, miał się rozgrywać w Siódmym Niebie, ostatnim bastionie Sprawiedliwych. Jeśli udałoby się przyłożyć pieczęć w ich twierdzy oznaczałoby to ostateczne zwycięstwo diabłów – najwyżej cenione i najhojniej opłacane. Pete kazał mi ruszać ramionami w każdej sytuacji: gdy stałem, siedziałem, chodziłem czy spałem. Po dwóch dobach treningu miałem takie zakwasy, że nie było mowy o ruszaniu ramionami, a nawet szyją. Mimo protestów nie pozwolił mi brać leków przeciwzapalnych i przeciwbólowych. Zamiast tego miałem powtarzać: „Ból jest tylko informacją, ból jest tylko informacją", do obrzydzenia.
Po dziesięciu dniach zarządziliśmy pierwszy test offline. Weszliśmy w portal, który przywitał nas płonącym napisem: „No pain – no gain". Pete nakazał mi włożyć specjalnie spreparowanego skina: moja twarz stawała się jego twarzą, a mój głos jego głosem. Pasował idealnie. Uzbroiłem się w trójząb ozdobiony motywami piekielnych scen. Oręż czempiona. Wszedłem w bramę i wyłoniłem się na sprężystej, białej chmurze. Naprzeciwko unosił się Pete. Chociaż zachowuję dystans w stosunku do wszelkich religii, widok skrzydlatego archanioła w lśniącej zbroi, dzierżącego wężowaty miecz, wywołał we mnie bogobojny lęk.
–To jest Siódme Niebo – wyjaśnił. – Włącz mapę. Wykonałem polecenie. Na obraz nałożyła się trójwymiarowa projekcja.
–Widzisz moją twierdzę?
–Tak.
–A swoją?
–Oczywiście.
–Zrobimy mecz jeden na jednego. Przyłożenie pieczęci oznacza wygraną.
–Zgoda.
Uruchomiłem procedurę autostartu.
–Sprawiedliwy Pete kontra Bezbolesny Torkil – odezwał się niebiański bas. – Odliczanie do meczu: trzy dwa, jeden, teraz!
Zmaterializowałem się przy swojej warowni. Włączyłem mapę. Przez chwilę był za daleko, by go dostrzec. Potem zobaczyłem, jak pędzi skośnie w dół, lekko trawersując w lewo, by uniknąć frontalnych strzałów. Odbiłem się od chmury i wzleciałem w powietrze. Niebo miało nierealny turkusowy odcień. Przypomniałem sobie podstawowe układy rąk i zaklęcia. Ulokowałem trójząb w pochwie. Poprawiłem kontrast celownika. Szybowanie szło mi zupełnie nieźle. Torkil, Torkil, ty zbóju, dobry jesteś. Zerknąłem na mapę. Pete wszedł w zasięg czarów.
–II-sai-siaa! – wykrzyknąłem, układając palce w znak ognia. Płonąca kula pomknęła w miejsce, w którym za moment miał się znaleźć. Wykonałem salto, tak jak mnie uczył. Obok przemknął deszcz lodowych iskier.
–Nieźle!
Drobna sylwetka Pete'a mknęła między chmurami. Przybliżyłem obraz. Ledwo mogłem go utrzymać w celowniku. Zapomniałem o skrzydłach. Zacząłem spadać. Wznowiłem falowanie ramionami. Rozejrzałem się. Musiał się ukryć za którymś z obłoków. Włączyłem mapę. Wtedy zaatakował. Wyprysnął zza puszystych kłębów i zbliżał się ciasnym łukiem. „Zamieć" – rozpoznałem początek sekwencji i pospiesznie wykonałem kontrę… ułamek sekundy za późno. Targnął mną mroźny huragan i porwał w powietrzny wir. Powstrzymałem się od krzyku. Przed oczami rozwinęła się czerwona taśma skali Hammerfielda i stanęła na trójce. Pete zataczał wiraż, szykując się do drugiego uderzenia. Wyjąłem trójząb. Oprócz zwykłego celownika rozjarzył się wskaźnik inercyjny podpowiadający, w którym kierunku mam rzucać. Cisnąłem z całą mocą. Kytes wykonał zgrabny unik i zaczął przebierać palcami. W prawym górnym rogu rozbłysnął licznik odmierzający czas, po którym broń ponownie zmaterializuje się w mojej pochwie. Nie zgadywałem, jaki czar szykuje oponent. Zanurkowałem.
–Dobrze! – krzyknął.
Za plecami usłyszałem skowyt śnieżnych psów. Przemknęły obok.
Odetchnąłem i zerknąłem na mapę. Zbyt blisko mojego bastionu. Zdaje się, że Pete też to zauważył, bo zaczął się ode mnie oddalać. Rzuciłem się w pogoń.
–II-ja-harm! – wykrzyknąłem i splotłem palce w symbol lawy.
Gorący strumień przeciął powietrze. Szkarłatna struga otarła się o jego ramię.
Nad anielską sylwetką dostrzegłem taśmę bólu. Wskazywała jedynkę. Sukces, psiamać, sukces. Sprawiedliwy ślizgał się w powietrzu z niewiarygodną zwinnością. Trafienie graniczyło z cudem. Przypomniałem sobie o czarach wspomagających.
–Ija-sai-geno! – wrzasnąłem, układając dłonie w kształt przyspieszenia. Krew odpłynęła do stóp, dopadł mnie trójkowy ból. Ból to tylko informacja, ból to tylko informacja. Zbliżyłem się do „Crasha" na odległość dwudziestu metrów. Kamienie fortecy rzucały cień na jego błękitną karacenę.
–Puu-ja-gai! – wykonałem czar spowolnienia. Wycelowałem nad głowę Pete'a.
Spowiła go seria błyskawic. Wstęga bólu powędrowała do czterech.
–Mam cię! – krzyknąłem.
Anioł zniknął za murem. Mocniej uderzyłem ramionami. Zniosło mnie za daleko. Kytes idealnie wcelował w wąską bramę śródzamcza. Poprawiłem lot i wpadłem między szare kolumny Prosto w pułapkę. Niebiański legion ruszył na mnie widmowym orszakiem i zmiażdżył eterycznymi kopytami. Wstęga Hammerfielda skoczyła do jedenastu. Jak przez mgłę widziałem Kytesa wznoszącego się do wieżycy ołtarza. Powstrzymałem okrzyk bólu. Trójząb z sykiem zmaterializował się w pochwie.
–Dobrze! – usłyszałem z wielkiej odległości. – Nie zwijaj się, nie kurcz! Przyjmij ból, przyjmij! Rozluźniłem mięśnie. Odetchnąłem. Ból jest tylko informacją, ból jest tylko informacją, wdech, wydech, wdech, wydech. Czułem się z powrotem jak przy trójce. Ruszyłem z kopyta. Dziarsko ułożyłem znak zapory.
–Daam-ga-dam!
Magiczna ściana zamknęła się tuż za „Crashem". Zmełłem w zębach przekleństwo. Skoczyłem w podziemne przejście. Wiedziałem, że droga jest dłuższa, lecz skoro górną zamknąłem na najbliższe trzydzieści sekund, nie miałem wyboru. Rzucone przeze mnie spowolnienie powinno wynagrodzić stracony czas. Pędząc wąskimi korytarzami, zastanawiałem się, jak mu przeszkodzić. Nie przychodził mi do głowy żaden czar. Lada moment mogło nastąpić rozstrzygnięcie: „Sprawiedliwy przyłożył pieczęć. Gra skończona". Spojrzałem na chronometr. Powinien już dotrzeć do ofiarnicy Dlaczego nie przykłada? Wpadłem do głównego hallu. Na wiszącej platformie, w głównej baszcie, jarzył się ołtarz Bezbolesnych. Obok unosił się Pete. Jego srebrzyste skrzydła majestatycznie uderzały w powietrze.
–Lekcja numer… – zaśmiał się. – Nie pamiętam już, który. Kto wygrywa w Goodabads?
–Ten, kto przyłoży pieczęć – odparłem. Podniecenie ustąpiło. Ból powrócił. Ból jest tylko informacją, ból jest tylko informacją, wdech, wydech…
–…nie walka, lecz taktyka.
Mocując się z torturą, zgubiłem pierwszą część zdania.
–Słuchasz mnie?
Trudno kontrolować udrękę i koncentrować się na rozmowie. Skinąłem głową.
–Świetnie.
Modliłem się, by wyjść. Sekundy wlokły się w nieskończoność. Ciało łamało się i gięło, w środku coś wyło i rozrywało wnętrzności.
–Modlisz się, by wyjść? – zdecydowanie miał zdolności telepatyczne. – Cierpliwości. Podczas meczu możesz cierpieć dłużej. Nie zamykaj oczu! Oddychaj! Pamiętaj: Gra to nie jatka. Liczy się taktyka, przebiegłość i wyczucie czasu. Dobrze wymierzysz i możesz wpaść do twierdzy przeciwnika bez jednego ciosu. Spójrz na mnie. Nie dotknąłem miecza.
Wdech, wydech, wdech, wydech.
–Zaczynasz panikować. To źle.
Tępy obuch darł mi wątrobę, trzustkę i żołądek. „Chryste, nie dam rady".
–A teraz terapia wstrząsowa. – Wyciągnął ostrze. Ciął mnie w twarz. Krwawa wstęga zatrzymała się na trzynastce. Jęknąłem.
Skoczyłem w górę i cisnąłem trójzębem. Chybiłem. – Skoncentruj się!
Nienawidziłem. Chciałem go zabić. Rozszarpać. Splotłem palce w symbol ognistego deszczu. Był zbyt blisko, by go uniknąć. Płonące meteory uderzały w anielskie skrzydła. Dziewiątka. Nieźle jak na żółtodzioba. Zatoczył wariacki piruet i odpowiedział oddechem białego smoka – czarem ostatecznym. Rura mrozu rozcięła mnie na pół. Tak czuli się ludzie przejechani przez lokomotywę. Ledwo łapałem oddech. Osiemnaście, osiemnaście. Zapomniałem o świecie. Spazmatycznie skuliłem skrzydła i staranowałem go. Nie wpłynęło to na poziom bólu, ale dało mi chwilę. Umieram! Przyłożył pieczęć.
–Sprawiedliwy przyłożył pieczęć – usłyszeliśmy zwielokrotniony pogłosem bas. Leżałem na kamiennej posadzce i konałem. – Gra skończona.
–Wychodzimy.
Ostatkiem sił otworzyłem okno i wydałem dyspozycję. Ból uleciał w ciągu dwóch sekund. Odetchnąłem, czując, jak wracam do żywych. Byłem przerażony. Nie dam rady, myślałem. Zostawiłem pirackiego skina i oręż we właściwych miejscach. Rozpocząłem rewitalizację. Rękami i palcami stóp poruszyłem dopiero wtedy, gdy życie zaczęło wracać do prawdziwego ciała. Nie miałem ochoty zdejmować hełmu. Poczułem, że ściąga go Pete. Ujrzałem nad sobą trędowatą twarz.
–Przerażony? – zgadł. – To normalne. Przejdzie ci. – Zakaszlał. – Przez następne dziesięć dni ćwiczymy z botami.
–Pete, powiedz mi – spytałem parę dni później w czasie „przerwy na kawę" – dlaczego ja? Jest tylu lepszych. Zawodowców.
Podniósł szklankę z wodą.
–W twój zawód wpisana jest dyskrecja – wychrypiał. – Zdradzisz klienta i żegnasz się z profesją. Łyknąłem czarnego napoju. To była prawda.
–Poza tym – ciągnął – znasz wiele gier. Trudnisz się rozwiązywaniem problemów. Masz szersze horyzonty.
–Ale to przecież bez sensu! – uderzyła mnie myśl. – Prosisz o zastępstwo… Zgoda. Umówiliśmy się. Ale niedługo ruszy kolejny sezon. I co? Znowu mnie zatrudnisz?
Blada twarz uśmiechnęła się zagadkowo.
–Nie, drogi Torkilu. Zagram. – Filiżanka wędrująca do moich ust zatrzymała się w pół drogi. – Słyszałeś o zoenetach?
Zoeneci. Cyberduchy. Ludzie żyjący w sieci. Tak, słyszałem o nich. Przed zgonem swoich zepsutych ciał opłacali w serwisie medycznym odpowiednią konserwację, podczas gdy ich umysły już nigdy nie opuszczały cyfrowego świata. Niektórzy – ci najbogatsi – zupełnie pozbawiali się fizycznych powłok. Mózgi przebywały w netombach – skrzyniach grawitacyjnych, które utrzymywały idealną homeostazę i kontrolowały przemianę materii, przy okazji dając pełne złudzenie życia. W grach.
–Mam tyle zasobów – wyjaśnił – że będą mnie mogli podtrzymywać przez najbliższych trzysta lat. A jeśli zarobię… – zakaszlał – a zarobię z pewnością, to, daj Panie Boże, zapewnię sobie nieśmiertelność – wyciągnął zniszczoną rękę i klepnął mnie w kolano – albo przynajmniej dłuuugowieczność!
Jego ciałem wstrząsnął trzeszczący śmiech. – Powiesz kolegom, że zostałeś duchem?
–Oczywiście. Tylko ogłoszę, że zrobiłem to z własnej woli, a nie z musu.
Uniosłem brwi.
–A, dziwisz się. Nie znasz życia zawodowca.
Uśmiechnąłem się półgębkiem.
–Właśnie się uczę…
Kiwnął głową.
–Zawodowcy nie mają znajomych w zwykłym tego słowa znaczeniu. – Pochylił się w moim kierunku. Męczyło mnie już podziwianie kraterów na jego policzkach. – Wszyscy moi, jak to określasz, koledzy, znają mnie wyłącznie przez gry. A jak z pewnością zauważyłeś, moje skiny znacznie mnie… upiększają.
Po kolejnych dziesięciu dniach szło mi o wiele lepiej. W stymulatorze wytrzymywałem piętnaście H, układ Siódmego Nieba znałem na pamięć, czary oraz kontry miałem w małym palcu, zaś dzielenie uwagi między kontrolę bólu i strategiczne myślenie przychodziło mi coraz łatwiej. Kulało trochę latanie, no i… nie bardzo wierzyłem w swoje aktorskie zdolności. Trik mógł się powieść tylko wtedy, gdyby udało mi się tak wczuć w rolę, że oszukałbym nie tylko sędziów, komentatorów, przeciwników i kolegów z drużyny, ale również kilkunastomilionową widownię. Stawka była cholernie wysoka. W razie wpadki leciał nie tylko Pete, który miał się od czego odbić. Leciałem także ja. I to z o wiele większej wysokości niż moje trzysta czterdzieste drugie piętro. Zacząłem się bać.
W drugiej połowie października wyszło słońce. Na świecie zrobiło się trochę jaśniej i weselej. Jakoś nie miałem ochoty tracić tego, co z takim trudem wypracowałem. A oszustwo, na jakie się zgodziłem, było naprawdę wielkiego kalibru.
Ostatnią dekadę przygotowań spędziłem w gravilli: razem jadaliśmy, medytowaliśmy, spaliśmy i graliśmy. Ludzie jeżdżą w Himalaje, studiują buddyzm, doznają oświecenia. Ja otrzymałem swoją porcję du chowych przeżyć w Willanou, w domu umierającego gracza, wśród cieni przesyconych zapachem kadzidła. Dzień dzieliliśmy na równe porcje: rano trening offline, przerwa, stymulator Hammerfielda, przerwa, medytacja, przerwa, obiad, potem drugi trening, omówienie taktyk, przerwa, oglądanie meczów z udziałem Kytesa i… zadania aktorskie. Uczyłem się jego odzywek, ruchów, typowych zagrań, uników i ataków. Czasem nie wiedziałem już, kim jestem.
Przedostatniego wieczoru siedzieliśmy przed panoramicznym oknem, sącząc w ciszy gorącą herbatę. – Jak to wszystko się uda, to się chyba upiję – mruknął, lekko się kiwając. – Kurwa. Nie mogę się upić. To by mnie zabiło.
Położyłem mu rękę na ramieniu.
–Mogę ci polecić kilka światów, gdzie są imitacje alkoholu… Nawet lepsze, bo bez kaca.
W dzień meczu wykonałem tylko jedną próbę na stymulatorze. Poprosiłem Pete'a, by podkręcił do osiemnastu. Wytrzymałem. Wolałem nie myśleć, że może dojdzie do sytuacji, kiedy będę musiał udowodnić, że jestem słynnym „Crashem", brnąc przez rozgrywkę ze szkarłatną dwudziestką nad swoją postacią. Widownia z pewnością byłaby zachwycona. Nie przypominałem sobie zaklęć, taktyk ani standardowych zagrań. Wiedziałem, że nic nie wiedziałem. Byłem jakby w transie. Wykonałem pełen zestaw tybetańskich ćwiczeń, wziąłem prysznic, pooddychałem na tarasie i odbyłem półgodzinną medytację. Jak kapłan podczas przygotowań do mszy, wszystko robiłem z nabożnym skupieniem, celebrując każdy ruch i czynność. Miałem czas. Miałem całą wieczność. Wdech, wydech, wdech, wydech, byłem oceanem, byłem przestrzenią, byłem tajemnicą tajemnic. Na dziesięć minut przed meczem stanąłem przed łożem. Pete uścisnął mi rękę i własnoręcznie zainstalował płyn infuzyjny. Sprawdziłem nanozłączkę na przedramieniu. Ułożyłem się i przyjąłem z jego rąk hełm. Hełm Petera „Crasha" Kytesa.
Przeszedłem pod płonącym napisem i przywdziałem skina. Nie modliłem się o jego szczelność. Byłem powietrzem. Pewnym ruchem osadziłem trójząb w pochwie. W westybulu przywitałem się z kumplami z drużyny: tego poklepałem, z tamtym się uściskałem, innemu dałem prztyczka. Tak jak Peter. Byłem powietrzem. Podniecony głos komentatora brzmiał jak przez grubą zasłonę. Wzniosłem z Bezbolesnymi bojowy okrzyk i odtańczyłem taniec demonów. Byłem powietrzem. Z oddali usłyszałem znajomy bas: „Bezboleśni kontra Sprawiedliwi. Zaczynam odliczanie: trzy, dwa, jeden, teraz!"
Wyłoniłem się w znajomym miejscu obok twierdzy. Machinalnie włączyłem mapę i wzniosłem się eleganckim ruchem do rozgrywającego.
–Mike, chwytaj! – rzuciłem pieczęć. Tak jak Pete. Wdech, wydech i już prułem powietrze zawrotnymi pętlami, systematycznie je zwężając i rozszerzając. Tak jak Pete. Zza obłoków wychynął pierwszy Sprawiedliwy Złożyłem znak pioruna.
–Aar-na-nah! – krzyknąłem.
Dobrze obliczona salwa wytrąciła go z równowagi. Wstęga wskazała czwórkę.
Leciałem dalej. Taktyka, taktyka, wdech, wydech, wdech, wydech. Spojrzałem na mapę. Koledzy wykańczali nadgryzionego przeciwnika. Sześć, dziesięć, trzynaście, usłyszałem jego jęk. Szesnaście. „Sprawiedliwy Jock Flymann zrezygnował", odezwał się bas. Z mapy zniknęła błękitna kropka. Cienias, przemknęło mi przez głowę. Zerknąłem na mapę.
Byłem w połowie odległości. Moja drużyna napotkała sporą grupę obrońców. Nie było wśród nich strażnika pieczęci. Gdzie on się ukrywa? Zawróciłem.
–Gor-na-sija! – usłyszałem za plecami.
Lodowe kły!, pomyślałem i błyskawicznie wzniosłem się za obłok. Czar z sykiem przemknął pod stopami. Usłyszałem oklaski.
–Sia-nan-gah! – strzeliłem ogniowym smokiem w miejsce, gdzie przed chwilą się unosiłem. Piekielna bestia trafiła prosto w pierś archanioła, odbierając mu dziesięć punktów.
Nawet nie stęknął. Zerknąłem na info. Frank Ashgan. Doświadczony zawodnik. Wytrzyma do osiemnastu. Sprawiedliwy rzucił się na mnie wyjąwszy płonące ostrze z pochwy. Demony nie mają oręża do walki wręcz. Wykonałem efektowny przewrót, wyjmując z pochwy trójząb. Gdy opadałem, kończąc pętlę, spostrzegłem kątem oka celownik inercyjny. Cisnąłem i nie patrząc na rezultat, wykonałem unik. 0 prawą łydkę otarły się śnieżne psy. Przeciwnik jęknął. Z jedynką to ja mogę seks uprawiać. Wdech, wydech, wdech, wydech. Zobaczyłem, jak nurkuje za chmurę. Wstęga wskazywała szesnastkę. Nie ścigałem go. Włączyłem mapę. Moją grupę otoczono i związano walką, a strażnik przeciwnika mknął do naszej warowni! Zakląłem. Nad demonami zawisło widmo klęski. Pete nie popełniłby takiego błędu!
–Czyżby nowy podstęp słynnego „Crasha"? – komentował podniecony głos.
–Ija-sai-geno! – ułożyłem palce w gest przyspieszenia. Dookoła świszczało powietrze. Minąłem walczących towarzyszy. Najzdrowszy był Hank Rubinstein i Jef Mandela. Włączyłem mapę i zaznaczyłem dwa punkty w zamczysku.
–Hank do alfa, Jef do beta! – krzyknąłem. – Strażnik!
Czerwone punkty oddzieliły się od walczących i podążyły do bazy. Za nimi ruszyły trzy niebieskie. „Bezbolesny Hans Ragnar zrezygnował", odezwał się niebiański głos. „Sprawiedliwy John Okinawa zrezygnował".
–Oi-gan-ran! – użyłem niebezpiecznego czaru przemieszczenia. Gdybym źle wycelował, uderzyłbym w mur. Gwarantowana dwudziestka. Znalazłem się nad wieżycą ołtarza dokładnie w momencie, gdy strażnik próbował sforsować górne wejście.
–Hank i Jef, atakujcie mój cel! – zaznaczyłem przeciwnika na mapie. – Daam-ga-dam! – zablokowałem wrota. Anioł zawrócił do alternatywnego tunelu. Prosto w ramiona moich diabłów.
Mapa wskazywała, że zbliża się trzech Sprawiedliwych. Zaznaczyłem ich.
–Do wszystkich oprócz Mike'a. Atakować moje cele! Mike, leć do… – wskazałem miejsce daleko na prawo od głównego ciągu – punktu gamma!
Zostawiłem walczących i wykonałem lot przechwytujący w stronę pościgowców. Nie byli w ciemię bici. Strzelili lodowym hufcem, soplem jadu i zanieczyszczeniem. Rzuciłem się w bok, lecz obrzydliwy strumień hufca trafił mnie w lewą rękę, a sopel zatopił się w brzuchu. Wstęga wskazała dziesiątkę. Wdech, wydech, wdech, wydech. Dobrze, że nie trafili zanieczyszczeniem. Złożyłem palce.
–Puu-ja-gai!
Szczęśliwie cała trójka leciała blisko siebie. Spowolnienie objęło wszystkich.
Zwiększyłem szanse mojej grupy na efektywny pościg. Odskoczyłem. Wdech, wydech, wdech, wydech, taktyka, taktyka. Odnalazłem punkt gamma. Mike walczył z aniołem. Był osłabiony Siedemnaście mógł wytrzymać najwyżej kilkanaście sekund. Widziałem, że źle koordynuje ataki. Trójząb zmaterializował się w pochwie. Niewiele myśląc, wyciągnąłem go i cisnąłem. Za nim posłałem strumień lawy w miejsce, w którym przeciwnik powinien się zjawić, unikając pocisku. Wrzasnął. Dziewiętnaście to koniec.
–Mike! – krzyknąłem i wyciągnąłem w przelocie rękę.
Z ulgą przekazał mi pieczęć. „Bezbolesny Mike Gunner zrezygnował, Sprawiedliwy Web Diamond zrezygnował". Web to ten strażnik, ucieszyłem się, dobra nasza!
–Tak, proszę państwa! To nowa taktyka! – darł się komentator. – Ale czy nie za ryzykowna, czy nie za ryzykowna?!
Ze zdwojoną energią rzuciłem się w stronę fortu aniołów. Włączyłem mapę. Trwała zażarta walka w naszym zamczysku. Nie wiedziałem, czy zdążę. I czy poradzę sobie z nie tkniętym obrońcą. Szafirowe kamienie fortecy wychynęły zza obłoków. Szum na widowni narastał. Wtedy zobaczyłem archanioła.;Ciskał czar za czarem. Nie kontrowałem, wykonując uniki i nieustannie zbliżając się do celu. Błękitne smugi mijały mnie w bezpiecznej odległości. Rozległy się brawa. „Bezbolesny Gregory Falck zrezygnował, Bezbolesny Joseph Gloom zrezygnował, Bezbolesny Robert Swordsman zrezygnował".
–Pospiesz się, „Crash"! – słyszałem błagalne krzyki towarzyszy.
Zdekoncentrowałem się. Zza zasłony oddechu wyynął szarpiący ból. Straciłem rytm. Przeleciałem ad blankami tylko po to, by stratował mnie znienawidzony niebiański legion. Wdech, wydech, wdech, dech. Spirala, korkociąg, do wejścia, do wejścia. anurkowałem w podziemia. Wiedziałem, że będzie