355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Frederik Pohl » Gateway — brama do gwiazd » Текст книги (страница 8)
Gateway — brama do gwiazd
  • Текст добавлен: 12 октября 2016, 00:40

Текст книги "Gateway — brama do gwiazd"


Автор книги: Frederik Pohl



сообщить о нарушении

Текущая страница: 8 (всего у книги 17 страниц)

Rozdział 13

– Dzień dobry – mówi Sigfrid, a ja nagle zatrzymuję się w progu, podświadomie zaniepokojony.

– Co się stało?

– Nic się nie stało. Rób. Proszę, wejdź.

– Wszystko tu pozmieniałeś – stwierdzam z wyrzutem.

– Masz rację. Podoba ci się teraz?

Rozglądam się. Na podłodze nie ma już poduszek. Ze ściany znikły abstrakcyjne obrazy. Pojawił się natomiast cykl holopejzaży Kosmosu, gór i mórz. Najśmieszniejszy w tym wszytkim jest jednak sam Sigfrid. Jego manekin mówi do mnie z rogu pokoju, gdzie siedzi trzymając w rękach ołówek i spoglądając na mnie spoza ciemnych okularów.

– Przerobiłeś tu wszystko – mówię. – Dlaczego?

W jego głosie brzmi mimowolny uśmiech, chociaż twarz kukły niczego nie wyraża. – Pomyślałem sobie, że chętnie powitasz jakąś zmianę.

Wchodzę głębiej do pokoju i znowu się zatrzymuję. – Zabrałeś materac?

– Nie jest nam porzebny. Bob. Jak widzisz, mam za to nową, dość tradycyjną kozetkę.

– Hm.

– Spróbuj się może położyć – zachęca mnie. – Zobacz, jak się na niej czujesz.

– Hm. – Układam się jednak bardzo ostrożnie. Czuję się dziwnie i nie podoba mi się to wszystko, prawdopodobnie dlatego, że to pomieszczenie jest dla mnie ostoją rzeczowości, a każda zmiana napawa mnie niepokojem. – Na macie były paski – skarżę się.

– Na kozetce też są. Trzeba je tylko wyciągnąć z boków. Sprawdź.. o, właśnie. Lepiej tak. Bob?

– Nie.

– Wydaje mi się. Rób – mówi spokojnie – że to mnie powinieneś zostawić decyzję, czy z określonych względów terapeutycznych nie są wskazane pewne zmiany.

Podnoszę się. – I jeszcze jedno, Sigfrid! Zdecyduj się do cholery, jak będziesz się do mnie zwracać. Nie nazywam się ani Rob, ani Robbie ani też Bob. Mam na imię Robinette.

– Wiem, Robbie.

– Znowu zaczynasz!

Milczy przez moment i po chwili mówi jedwabistym głosem: – Pozwól, że to ja zdecyduję, jak mam cię nazywać, Robbie.

– Hm. – Mam w zanadrzu cały arsenał tych nic nie znaczących dźwięków. Chętnie nawet ograniczyłbym się tylko do nich w czasie naszych spotkań. Za to chciałbym, żeby mówił Sigfrid. Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego zwraca się do mnie różnie, w zależności od sytuacji, chciałbym wiedzieć, co z tego, co mu opowiadam, uważa za istotne. Chciałbym wiedzieć, co tak naprawdę o mnie myśli… oczywiście, jeśli kawałek brzęczącej blachy i plastiku może w ogóle myśleć.

A ja wiem, o czym on nie ma pojęcia, że moja przyjaciółka S. Laworowna obiecała mi pomóc zrobić Sigfridowi malutki kawał. Nie mogę się już tego doczekać.

– Czy chciałbyś mi coś powiedzieć. Rób?

– Nie.

Milczy. Ja zaś czuję wrogość i niechęć do rozmowy. Być może częściowo dlatego, że tak bardzo chciałbym spłatać Sigfridowi figla, a częściowo również dlatego, że wszystko tu pozmieniał. Robili mi coś podobnego, kiedy miałem moje psychotyczne kłopoty w Wyoming. O Boże! Czasami potrafili przygotować na spotkanie hologram mojej matki. Wyglądem ją przypominała, ale ani zapachem ani dotykiem, zresztą w ogóle nie można Jej było dotknąć – była tylko światłem. Kiedy indziej wprowadzali mnie do ciemnego pokoju i coś ciepłego i miękkiego przytulało mnie i szeptało mi do ucha. Nie podobały mi się te zwariowane pomysły – aż takiego fioła nie miałem.


RAPORT LOTU

Pojazd 1-8. Wyprawa 013D6. Załoga: F. Ito.

Czas lotu 41 dni 2 godziny. Pozycja niezidentyfikowana. Odczyty instrumentów zniszczone.

Transkrypcja taśmy pilota brzmi następująco: „Ciążenie powierzchniowe planety zdaje się przekraczać 2,5, ale podejmę jednak próbę lądowania. Obserwacje i odczyty radarowe nie przenikają chmur pyłu i pary. Nie wygląda to zbyt zachęcająco, ale to już mój jedenasty lot. Ustawiam automatyczny powrót na dziesiąty dzień. Jeśli do tej pory nie powrócę z lądownikiem kapsuła prawdopodobnie dotrze na Gateway sama. Bardzo chciałbym się dowiedzieć, co oznaczają plamy i rozbłyski na słońcu”.

Pilota nie było na pokładzie. Brak jakichkolwiek artefaktów czy próbek. Ładownika nie odnaleziono. Statek uszkodzony.

Sigfrid ciągle czeka, ale wiem, że nie będzie czekał w nieskończoność. Za chwilę zacznie mi zadawać pytania, pewnie na temat moich snów.

– Czy śniło ci się coś. Bob, od czasu naszego ostatniego spotkania? Ziewam. Jest to mało zajmujący temat.

– Chyba nie. W każdym bądź razie nic ważnego.

– Chciałbym się jednak dowiedzieć co. Choćby kawałek.

– Jesteś naprawdę nieznośny.

– Bardzo mi przykro, że tak uważasz, Rób.

– Wydaje mi się, że nie pamiętam nawet kawałka.

– Proszę cię, spróbuj.

– No dobra, psiakrew! – Sadowię się wygodnie na kozetce. Jedyny sen, jaki mi przychodzi na myśl, zupełnie jest banalny i wiem, że nie ma w nim niczego istotnego ani odnoszącego się do jakichkolwiek urazów z przeszłości. Gdybym mu to jednak powiedział, pewnie by się zezłościł Zaczynam więc posłusznie: – Siedziałem w jednym z wagonów pociągu. Było ich wiele i można było przechodzić z jednego do drugiego. Jechało w nich pełno znanych mi ludzi. Na przykład kobieta o matczynym wyglądzie, która dużo kasłała. I jeszcze jedna, ale ta wyglądała troszkę dziwnie. Myślałem z początku, że to mężczyzna. Była ubrana w jakiś kombinezon, trudno więc było stwierdzić jej płeć, miała też bardzo męskie, krzaczaste brwi. Ale byłem pewien, że to kobieta.

– Czy rozmawiałeś z którąś z nich. Bob?

– Proszę, żebyś mi nie przerywał, gubię wtedy wątek.

– Przepraszam, Rób.

Kontynuuję opowieść. – Odszedłem od nich, nie, nie wdawałem się w rozmowę. Przeszedłem do następnego wagonu. Był ostatni, przyłączony do reszty pociągu czymś w rodzaju – bo ja wiem, jak to określić – czymś w rodzaju metalowej sprężyny, która się rozciągała.

Przerywam na chwilę, głównie dlatego, że mnie to znudziło. Mam prawie ochotę przepraszać go za taki głupi, niestosowny sen. – Mówiłeś, że ten metalowy łącznik był rozciągliwy – podpowiada mi Sigfrid.

– Właśnie. Więc oczywiście wagon, w którym się znajdowałem, odsuwał się od poprzednich coraz dalej i dalej. Widziałem tylko ich tylne światło, które miało jakby kształt jej twarzy patrzącej na mnie. Ona… – zaczynam się gubić, próbuję się więc cofnąć: – Według mnie, czułem wtedy, że będzie mi trudno do niej wrócić, tak jakby ona… Przepraszam cię, Sigfrid, nie pamiętam już, co się stało w tamtym momencie. Potem obudziłem się i… jestem z siebie dumny: jak najszybciej wszystko zapisałem, dokładnie tak, jak mi radziłeś.

– Cieszę się, Bob – stwierdza Sigfrid z powagą. Czeka, żebym mówił dalej.

Poruszam się niespokojnie. – Materac był wygodniejszy – narzekam.

– Bardzo mi przykro. A więc je rozpoznałeś?

– Kogo?

– Te kobiety z pociągu, od których odjeżdżałeś coraz dalej.

– Ach, o to ci chodzi. Ale ja je rozpoznałem we śnie, w rzeczywistości nie mam zielonego pojęcia, kto to był.

– Czy przypominały ci kogoś znajomego?

– Ani trochę. Sam się już nad tym zastanawiałem. Sigfrid odpowiada dopiero po chwili, zdążyłem już się zorientować, że daje mi w ten sposób szansę na zmianę odpowiedzi, która mu się nie podoba. – Mówiłeś, że jedna z tych kobiet była w typie matczynym i kasłała…

– Tak, ale ja jej nie znam. Może rzeczywiście była do kogoś podobna, tylko sam wiesz, jak to jest – w snach zawsze tak się człowiekowi wydaje.

– Czy znałeś jakąś kobietę – pyta cierpliwie – która miała matczyny wygląd i kasłała?

Odpowiadam głośnym śmiechem. – Drogi przyjacielu Sigfridzie!

Zapewniam cię, że kobiety, które znam, zupełnie nie są w tym typie, i wszystkie mają przynajmniej Wyższy Serwis Medyczny. Mało prawdopodobne, żeby kasłały.

– Rozumiem. Czy jesteś pewien, Robbie?

– Przestań się czepiać – mówię ze złością, bo na tej cholernej kozetce trudno mi się wygodnie ułożyć, a poza tym muszę iść do toalety, zaś sytuacja zdaje się przedłużać w nieskończoność.

– W porządku. – Po chwili zaczyna od czegoś innego, tak jak się zresztą spodziewałem, dziobie jak gołąb każdy okruszek, który mu rzucam pod nos, jeden za drugim. – A co z tą drugą kobietą o krzaczastych brwiach?

– Jak to co?

– Czy znałeś kiedyś dziewczynę o takich brwiach?

– O Boże! Spałem z kilkoma setkami dziewczyn. Miały najprzeróżniejsze brwi.

– Nie przychodzi ci na myśl nikt konkretny?

– Na poczekaniu nie.

– Proszę cię. Bob, postaraj się wysilić swą pamięć.

Łatwiej jest mu ustąpić niż się sprzeczać, wysilam więc pamięć. – Dobra, zobaczymy. Ida Mae? Nie. Sue-Ann? Nie. S. Laworowna? Nie. Gretchen? Nie, mówiąc szczerze, Sigfrid, Gretchen była tak jasną blondynką, że nie wiem, czy ona w ogóle miała brwi.

– To są twoje ostatnie znajomości. A może ktoś, kogo znałeś dawniej?

– Dawno temu? – sięgam pamięcią najdalej jak tylko potrafię – jeszcze do kopalni żywności i Sylwii. – Wiesz co? – wybucham śmiechem. – To zabawne, ale prawie nie pamiętam, jak wyglądała Sylwia. Chwileczkę, nie. Teraz sobie przypominam. Wyskubywała prawie całe brwi, a potem je malowała. Tak, bo raz w łóżku bawiliśmy się rysując sobie na ciałach obrazki jej ołówkiem do brwi.

Słyszę wręcz jak wzdycha. – A wagony? – dziobie następny okruszek – czy mógłbyś je jakoś opisać?

– Wyglądały jak normalne wagony kolejowe. Były długie i wąskie. Jechały dość szybko przez tunel.

– Długie i wąskie, i jechały przez tunel, tak. Bob?

Tego już za wiele. Wyraźnie widać, do czego ten sukinsyn zmierza!

– Daj spokój, Sigfrid! Nie ze mną te numery. Nie będziesz mi wmawiał jakichś staromodnych symboli fallicznych.

– Nawet nie mam zamiaru. Bob.

– Przyczepiłeś się do tego cholernego snu. A zapewniam cię, że nic w nim nie ma. Pociąg był po prostu pociągiem. Nie wiem, kim były te kobiety, i słuchaj, skoro już o tym mowa: wcale mi się nie podoba ta pieprzona kozetka. Za te pieniądze, które dostajesz z mego ubezpieczenia, możesz sobie pozwolić na coś lepszego.

Teraz mnie naprawdę zdenerwował. Wraca bez przerwy do tego snu, a ja za pieniądze towarzystwa ubezpieczeniowego jestem zdecydowany dostać, co mi się należy. Kiedy wychodziłem, musiał mi więc przyrzec, że przed następną wizytą przemebluje gabinet.

Tego dnia wychodząc od Sigfrida czuję się całkiem z siebie zadowolony. Rzeczywiście, bardzo mi pomaga. Być może dlatego, że nabieram odwagi, by stawić mu czoła, może do tego właśnie zmierzają te wszystkie głupoty, sam nie wiem. Ale jedno jest pewne – niektóre z jego pomysłów są zupełnie idiotyczne.

Rozdział 14

Wygrzebałem się z uprzęży starając się uchylić przed kolanem Klary i wpadłem na łokieć Sama Kahane. – Przepraszam – rzucił nie oglądając się nawet, by zobaczyć, kogo przeprasza. Jego dłoń ciągle spoczywała na dźwigni startu, choć już od dziesięciu minut byliśmy w drodze. Wpatrywał się w migające kolory na pulpicie i odwracał wzrok tylko po to, by spojrzeć w górę na monitor.

Usiadłem odczuwając silne mdłości. Po wielu tygodniach przyzwyczaiłem się w końcu do prawie całkowitego braku przyciągania na Gateway. Stale zmieniająca się siła ciążenia w kapsule okazała się jednak czymś innym. Nie była zbyt silna, ale zmieniała się prawie co minutę i moje ucho wewnętrzne mocno z tego powodu cierpiało.

Przecisnąłem się w kierunku strefy kuchennej nie spuszczając oka z toalety. Tkwił tam jeszcze Ham Tayeh. Jeśli nie wyjdzie za chwilę, moje położenie stanie się krytyczne. Klara roześmiała się i wyciągnąwszy rękę nad uprzężą objęła mnie. – Biedny Bobby – powiedziała. – A to dopiero początek.

Wziąłem proszek i niebacznie zapaliwszy papierosa musiałem skoncentrować się, żeby nie zwymiotować. Sam nie wiem, na ile to była rzeczywiście horoba lokomocyjna, ale dużo było w tym również strachu. Jest coś przerażającego w świadomości, że od natychmiastowej, paskudnej śmierci dzieli człowieka jedynie cienka metalowa łupina zrobiona pół miliona lat temu przez jakieś dziwne, nieznane istoty. Także w świadomości, że bezwolnie leci się tam, gdzie może być wyjątkowo nieprzyjemnie.

Podpełzłem z powrotem do moich pasów, zgasiłem papierosa, zamknąłem oczy i zająłem się spędzaniem czasu.

A miało go upłynąć jeszcze bardzo dużo. Przeciętna podróż trwa jakieś czterdzieści pięć dni w jedną stronę. Odległość nie ma tu jednak tak dużego znaczenia, jakby się mogło wydawać. Dziesięć lat świetlnych czy dziesięć tysięcy, owszem, ma to pewien wpływ, ale nie bezpośrednio. Statki podobno bez przerwy przyśpieszają i ciągle zwiększają szybkość przyśpieszania. Przyrost ten nie jest liniowy ani nawet wykładniczy w żaden znany nam sposób. Bardzo szybko, w ciągu mniej niż godziny, osiąga się prędkość światła. Potem, zdaje się, mija sporo czasu, zanim się ją wyraźnie przekroczy. Później z kolei, statek rzeczywiście mocno przyśpiesza.

Podobno można się o tym przekonać oglądając gwiazdy na górnym ekranie – podobno nawigacyjnym. W ciągu pierwszej godziny zaczynają zmieniać kolor i pływać po ekranie. Moment przekroczenia prędkości światła można rozpoznać po tym, że skupiają się na środku ekranu znajdującego się podczas lotu z przodu statku.

W rzeczywistości gwiazdy nie zmieniły położenia. Statek dogania po prostu światło emitowane z tyłu lub z boku. Fotony uderzające we wziernik z przodu pojazdu zostały wysłane dzień, tydzień lub sto lat temu. Po paru dniach nie są już nawet podobne do gwiazd. Jest to po prostu szara, upstrzona płaszczyzna. Wygląda trochę jak trzymany pod światło holofilm, tyle że z holofilmu można za pomocą lampy uzyskać właściwy obraz. A w tym, co widać na ekranie Heechów, nikt nigdy nie zobaczył niczego poza szarą ziarniną.

Kiedy w końcu dostałem się do toalety, paląca potrzeba nie była już tak gwałtowna, a kiedy wyszedłem, Klara siedziała sama w kapsule oglądając gwiazdy za pomocą kamery teodolitycznej. Obróciła się, by spojrzeć na mnie.

– Jesteś już trochę mniej zielony – powiedziała z aprobatą.

– Wyżyję. Gdzie chłopcy?

– A gdzie mogą być? W lądowniku. Dred uważa, że powinniśmy się podzielić, żebyśmy mogli mieć lądownik dla siebie, gdy oni będą na górze i na odwrót.

– Hm. – To brzmiało całkiem interesująco, rzeczywiście zastanawiałem się, jak rozwiążemy sprawy intymne. – Okay. Co mam do roboty?

Przechyliła się i pocałowała mnie roztargniona. – Staraj się nie przeszkadzać. Wiesz co? Wygląda na to, że lecimy prosto w kierunku północnego bieguna Galaktyki.

Przyjąłem tę informację ze świadomością całej głębi mej ignorancji. – Czy to dobrze? – spytałem.

– Skąd mogę wiedzieć? – uśmiechnęła się. Położyłem się na plecach i patrzyłem na nią. Jeśli bała się tak jak ja, a prawie nie miałem co do tego wątpliwości, to z pewnością nie dawała tego po sobie poznać.


GŁOSZENIA DROBNE

BĘDĘ masować twoich siedem punktów, jeśli odczytasz mi Gibran. Nagość niekonieczna. 86-004.

ZAINWESTUJ swoje dochody w najszybciej rozwijające się kondominium w Afryce Zachodniej. Ulgi podatkowe. Sprawdzony rekordowy wzrost. Nasz oficjalny przedstawiciel znajduje się na Gateway, by ci wszystko wyjaśnić. Darmowy wykład z taśmy, bufet w Błękitnym Piekiełku, środa 15.00. „Dahomej to uzdrowisko jutra”.

CZY JEST ktoś z Aberdeen? Porozmawiajmy. 87-396.

TWÓJ PORTRET – pastele – oleje – inne techniki. 150 dol. Również inne tematy. 86-569.

Zacząłem się zastanawiać, co znajduje się w kierunku północnego bieguna Galaktyki i, co ważniejsze, kiedy tam dotrzemy. Najkrótsza znana podróż do innego systemu gwiezdnego trwała 18 dni.

Była to Gwiazda Barnarda – wyprawa okazała się jednak niewypałem. Niczego tam nie znaleziono. Najdłuższa, to znaczy przynajmniej najdłuższa, o jakiej wiadomo – a kto wie, ile statków wiozących martwe ciała poszukiwaczy ciągle jeszcze wraca, na przykład z M-31 w Andromedzie – trwała 175 dni w jedną stronę. Wrócili, ale nieżywi. Nie wiadomo nawet, dokąd dotarli. Nie można było niczego wywnioskować z przywiezionych zdjęć, a poszukiwacze naturalnie sami już nie mogli na to odpowiedzieć. Sam początek lotu jest przerażający, nawet dla weterana. Wiadomo, że statek przyśpiesza. Nie wiadomo za to, jak długo będzie to trwało. Można jednak stwierdzić, kiedy statek włącza hamowanie. Przede wszystkim zaczyna wtedy delikatnie migotać znajdująca się w każdym statku Heechów jltfotawa spirala. Nikt nie wie dlaczego. Zmianę tę można również wyczuć bez żadnej obserwacji, ponieważ pseudograwitacja, która do tej pory pchała człowieka w tył statku, teraz zaczyna pchać go do przodu. I dół staje się górą.

Dlaczego Heechowie po prostu nie odwracali statku w połowie podróży? Mogliby wtedy wykorzystać ten sam układ napędowy zarówno do przyśpieszania, jak i hamowania. Nie wiem. Tylko Heechowie mogliby na to odpowiedzieć.

Może dlatego, że cała ich aparatura obserwacyjna była, jak się wydaje, umieszczona na dziobie. A może dlatego, że właśnie dziób jest zawsze dobrze opancerzony, nawet w małych statkach, przeciwko, jak sądzę, uderzeniom molekuł gazu i pyłu. Większe statki – niektóre Trójki i prawie wszystkie Piątki, są jednak całe opancerzone. Ale i one się nie odwracają.

Kiedy zatem migoce spirala i włącza się napęd wsteczny, wiadomo, że minęła jedna czwarta czasu samej podróży. Nie musi to być oczywiście ćwiartka czasu całej wyprawy. Natomiast długość pobytu w miejscu przeznaczenia to całkiem odrębna sprawa. Decyzję co do tego podejmuje się samemu. Wiadomo w każdym razie, że minęła ćwiartka podróży na automatycznych sterach.

Mnoży się więc wtedy przez cztery liczbę dni, które już minęły i jeśli wynik jest mniejszy niż liczba dni, na które starczy ci żywności, wiesz przynajmniej, że nie czeka cię głodowa śmierć. Różnica między tymi dwiema liczbami oznacza czas, jaki możesz spędzić w miejscu przeznaczenia.

Podstawowe zapasy żywności, wody i powietrza starczają na dwieście pięćdziesiąt dni. Można jednak bez większego trudu rozciągnąć je na trzysta – człowiek wraca wtedy po prostu chudszy i w nienajlepszym stanie. Kiedy mija więc sześćdziesiąt lub sześćdziesiąt pięć dni podróży bez odwrócenia ciągu, wiadomo, że mogą być kłopoty. Zaczyna się wtedy nieco mniej jeść. Kiedy mija tak osiemdziesiąt lub dziewięćdziesiąt dni, problem rozwiązuje się sam, bo nie ma już wyboru, wiadomo, że umrzesz, zanim dotrzesz z powrotem. Mógłbyś spróbować zmiany kursu. Ale to tylko inny rodzaj śmierci, sądząc przynajmniej z tego, co mówią ci, którzy przeżyli.

Przypuszczalnie Heechowie potrafili dowolnie zmieniać trasę lotu, ale jak to robili, pozostanie jednym z tych zasadniczych pytań bez odpowiedzi, jak na przykład, dlaczego wszystko tak skrzętnie uprzątali? Albo – jak wyglądali? Albo – dokąd się wynieśli?

Kiedy byłem mały, na jarmarkach sprzedawano dowcipną książeczkę zatytułowaną „Wszystko, co wiemy o Heechach”. Miała sto dwadzieścia osiem stron, a wszystkie puste.

Jeśli Sam, Dred i Mohamad byli pedałami, a nie miałem powodu w to wątpić, przez pierwsze dni nie obnosili się z tym. Zajmowali się tym, co ich interesowało: czytali, w słuchawkach na uszach słuchali muzyki, grali w szachy, a kiedy udało im się namówić Klarę i mnie – w chińskiego pokera. Nie graliśmy na pieniądze, ale o zwolnienie z wachty (po paru dniach Klara stwierdziła, że prawdziwie wygrany był ten, który przegrał, bo miał więcej zajęcia, które wypełniało czas). Traktowali nas życzliwie, choć stanowiliśmy heteroseksualną mniejszość pośród homoseksualnej większości dominującej na statku. Oddawali nam lądownik dokładnie na połowę czasu, mimo że stanowiliśmy zaledwie czterdzieści procent załogi.

Jakoś się dogadywaliśmy. Całe szczęście. Przez cały czas każde z nas nusiało żyć w cieniu i smrodzie pozostałych.

Wnętrze statku, nawet Piątki, jest niewiele większe od niedużej kuchni. Trochę dodatkowej przestrzeni znaleźć można w lądowniku wielkości sporej szafy, ale przynajmniej na początku jest on zwykle wyładowany zapasami i sprzętem. Od całej kubatury, wynoszącej około czterdzieści dwa – trzy metry sześcienne, należy jeszcze odjąć miejsce zajmowane przez to wszystko, co wchodzi do środka oprócz mnie, ciebie i innych poszukiwaczy.

W tau-przestrzeni przyspieszenie odbywa się powoli i stopniowo. W zasadzie nie jest to nawet przyspieszenie, lecz raczej opór atomów twego ciała, jaki stawiają przy przekraczaniu prędkości światła. Można je równie dobrze uznać za tarcie, jak za grawitację. Odczuwa się je trochę jak ciążenie. człowiek ma wrażenie, że waży ze dwa kilo.

Oznacza to, że odpocząć można jedynie na czymś, każdy członek załogi posiada więc składaną uprząż, która po otwarciu otula go do snu, lub może uformować coś w rodzaju krzesła. Oprócz tego każdy posiada swoją cząstkę przestrzeni przeznaczoną na szafki z taśmami, dyskami i ubraniem, którego potrzeba zresztą zbyt wiele, na przybory toaletowe, zdjęcia osób bliskich drogich (jeśli takie się ma) i na pozostałe rzeczy, które w ramach swojej normy ciężaru i masy (75 kilogramów, 0,3 m3) postanowił zabrać. Jak widać, już to chociażby zajmuje dosyć miejsca.

Do tego trzeba jeszcze dodać pierwotne wyposażenie statku, z którego trzy czwarte i tak nie przyda się na nic. Choćbyś nawet potrzebował, nie wiedziałbyś, jak tego użyć. Dlatego urządzenia te należy zostawić w spokoju. Nie można jednak żadnego z nich usunąć, ponieważ aparatura Heechów stanowi integralną całość. Jeśli amputuje się jeden fragment – reszta obumiera. Gdybyśmy wiedzieli, jak goić takie rany, zapewne można by się było pozbyć częściowo tych rupieci, a statek i tak by działał. Jednak nie wiemy, wszystko więc pozostaje na swoim miejscu: romboidalna złota skrzynka, która wybucha przy próbie otwarcia, krucha spirala ze złotawej rurki, jarząca się od czasu do czasu, a jeszcze częściej nagrzewająca się nieznośnie (nikt nie wie, dlaczego) i tak dalej. Wszystko musi zostać na miejscu i człowiek co chwila się o to obija.

Do tego zaś trzeba jeszcze dodać wyposażenie ludzi: szczelnie dopasowane skafandry, po jednym dla każdego, sprzęt fotograficzny, urządzenia sanitarne, przybory kuchenne, pojemniki na odpadki. Poza tym zestawy analityczne, broń, wiertła, pudełka na próbki, czyli cały ekwipunek, który zabiera się na powierzchnię planety, jeśli człowiek szczęśliwie znajdzie taką, na której można wylądować.

W efekcie miejsca pozostaje niewiele. Przypomina to trochę życie przez wiele tygodni pod maską bardzo dużej ciężarówki, której silnik jest włączony, wraz z czterema pozostałymi ludźmi rywalizujesz o odrobinę przestrzeni.

Po dwóch dniach rozwinęło się we mnie nieuzasadnione uprzedzenie wobec Hana Tayeha. Był za duży – zajmował znacznie więcej miejsca, niż mu się należało.

Tak naprawdę, to Han był niższy ode mnie, choć więcej ważył. Mnie nie przeszkadzało oczywiście, ile przestrzeni sam zajmuję. Przeszkadzało mi natomiast, gdy ktoś mi zawadzał. Sam Kahane miał lepsze wymiary – nie więcej niż metr sześćdziesiąt – i czarną, sztywną brodę oraz szorstkie zmierzwione włosy, które pokrywały cały jego brzuch powyżej cache-sexe, pierś, a także całą powierzchnię pleców. Nie uważałem jednak, że Sam narusza moją przestrzeń życiową, dopóki w jedzeniu nie znalazłem długiego, czarnego włosa z jego brody. Han przynajmniej nie był prawie wcale owłosiony, miał miękką, złotawą skórę, dzięki której wyglądał jak eunuch z haremu króla Jordanii (czy jordańscy królowie trzymali eunuchów w haremach? I czy w ogóle mieli haremy? Ham chyba nie miał o tym zbyt wielkiego pojęcia – jego rodzice już od trzech pokoleń mieszkali w New Jersey).

Łapałem się czasem nawet na tym, że porównywałem Klarę z Sheri, która była co najmniej dwa numery mniejsza. Zaś Dred Frauenglass, trzeci z grupy Sama, był delikatnym, szczupłym, młodym mężczyną, niezbyt rozmownym i na oko zajmującym mniej miejsca niż ktokolwiek z pozostałych.

Byłem jedynym nieopierzeńcem i wszyscy po kolei tłumaczyli mi te nieliczne zadania, które musieliśmy wykonywać. Trzeba prowadzić regularne zapisy fotograficzne i spektrometryczne, oraz nagrywać odczyty z pulpitu kontrolnego, na którym stale następują minimalne zmiany w odcieniach i natężeniach barw ( Ciągle jeszcze się głowią nad tymi kolorami mając nadzieję kiedyś zrozumieć ich znaczenie). Trzeba też fotografować i analizować widma gwiazd w tau-przestrzeni. Wszytko to razem zajmuje może dwie roboczogodziny dziennie. Na pracę przy przygotowywaniu posiłków i sprzątaniu poświęca się następne dwie.

Tak zużywa się w pięć osób jakieś cztery roboczogodziny dziennie, czyli w sumie pozostaje do zagospodarowania około osiemdziesięciu. Nieprawda, nie to jest najważniejsze. W rzeczywistości wszyscy czekają na hamowanie.

Trzy dni, cztery, tydzień, zacząłem uświadamiać sobie wzrastające nacięcie, w którym nie uczestniczyłem. Po dwóch tygodniach wiedziałem już, jak to jest, bo i mnie się ono udzieliło. Wszyscy na to czekaliśmy. Przed pójściem spać zawsze spoglądaliśmy na spiralę, by sprawdzić, czy jakimś cudem się nie rozjarzyła. Pierwszą myślą po przebudzeniu było: czy sufit stał się już podłogą? W trzecim tygodniu zrobiliśmy się bardzo rozdrażnieni. Najwyraźniej objawiało się to u Hama, pulchnego, złotoskórego Hama o twarzy wesołka.

– Może zagramy w pokera. Bob?

– Nie, dziękuję.

– No, chodź. Potrzebujemy czwartego (w chińskim pokerze rozdaje się całą talię, po trzynaście kart dla każdego. Inaczej nie da się grać).

– Nie mam ochoty.

– A nich cię cholera! – wykrzykuje z nagłą wściekłością. – Nie dość, że jesteś gówno wart jako członek załogi, jeszcze na dodatek nie chcesz grać!

Potem ponuro tasował karty pół godziny za każdym razem, tak jakby zręczność w tej czynności była dla niego sprawą życia i śmierci. I gdyby się dobrze zastanowić – pewnie była. Spróbujcie sobie to sami wyobrazić. Jesteście na przykład w Piątce i po siedemdziesięciu pięciu dniach jeszcze nie nastąpił obrót. Od razu wiadomo, że zapasy nie wystarczą dla pięciu ludzi dłużej niż trzysta dni. Ale mogą wystarczyć dla czwórki. Albo trójki. Albo dwójki. Albo dla jednego. W tym momencie jasne jest, że przynajmniej jedna osoba nie wróci żywa, większość załóg w takiej sytucji rozdaje karty. Ten, kto przegrywa, uprzejmie podrzyna sobie gardło. Jeśli przegrywający nie jest zbyt grzeczny, pozostała czwórka daje mu lekcję dobrych manier.

Wiele statków, które wyruszyły jako Piątki, wróciło jako Trójki. Niektóre powróciły jako Jedynki.

Staraliśmy się więc, by czas mijał. Nie przychodziło to jednak łatwo, a na pewno nie od razu.

Seks był chwilowo niezastąpionym lekarstwem. Godzinami leżeliśmy oboje z Klarą, przysypiając na moment, by chwilę potem zbudzić się i zacząć kochać się od nowa. Podejrzewam, że tamci robili to samo. Wkrótce lądownik zaczął cuchnąć jak chłopięca przebieralnia. Potem zaś wszyscy już szukaliśmy samotności. Oczywiście na statku nie było dosyć miejsca na samotność dla wszystkich na raz, ale robiliśmy, co tylko można. Za ogólną zgodą zaczęliśmy pojedynczo spędzać godzinę czy dwie w lądowniku. Kiedy ja tam schodziłem, chłopcy jakoś tolerowali Klarę. Kiedy przychodziła kolej Klary – grałem z nimi w karty. Gdy zaś wychodził jeden z nich – pozostali dwaj dotrzymywali nam towarzystwa. Nie wiem, co inni robili w samotności, ja głównie wpatrywałem się w Kosmos. Dosłownie – patrzyłem przez wizjer na kompletną ciemność. Nie można było niczego zobaczyć, ale czerń była lepsza niż wnętrze statku, którego miałem już absolutnie dość.

Po pewnym czasie każdy z nas znalazł sobie ulubione zajęcie. Ja słuchałem taśm, Dred oglądał pornodyski, Ham otwierał składaną klawiaturę i grał w słuchawkach muzykę elektroniczną (mimo słuchawek muzykę czasem dało się słyszeć, i zaczęło mnie mdlić od Bacha, Palestriny i Mozarta). Sam Kahane usadzał nas jak w szkole i żeby zrobić mu przyjemność, spędzaliśmy wiele czasu na rozważaniach o naturze gwiazd neutronowych, czarnych dziur i galaktyk Seyferta, chyba że przerabialiśmy po raz kolejny analizy, które należy przeprowadzać przed wylądowaniem na jakiejś nowej planecie. Głównym pożytkiem z tych zajęć było to, że udawało nam się przez całe pół godziny nie czuć do siebie nienawiści. W pozostałych chwilach – niestety – nie mogliśmy na siebie patrzeć. Nie wytrzymywałem tego ciągłego tasowania kart przez Hama. Dred odczuwał nieuzasadnioną wrogość wobec moich nielicznych papierosów. Pachy Sama były czymś strasznym, nawet w fetorze zgnilizny wypełniającym kapsułę, wobec którego najgorsze powietrze na Gateway zdawało się olejkiem różanym. A Klara? – Klara miała także swoje przyzwyczajenia. Lubiła szparagi. Zabrała ze sobą cztery kilo suszonych warzyw, żeby mieć jakąś odmianę i jakieś zajęcie, i chociaż zawsze dzieliła się ze mną, a czasami nawet zapraszała pozostałych, to szparagi jadła sama. Szparagi powodują osobliwą woń moczu. Niezbyt to romantyczne dowiadywać się z zapachu we wspólnej toalecie, co jadła twoja ukochana.


UWAGI O NARODZINACH GWIAZD

Dr Asmenion: Przypuszczam, że większość z was bardziej interesuje się premiami naukowymi niż sama astrofizyka. Nie ma się jednak za bardzo czym przejmować. Prawie cała robotę odwala za was instrumenty badawcze. Wy natomiast prowadzicie regularne obserwacje, a jeśli natraficie na coś ciekawego, zostanie to właściwie ocenione po waszym powrocie.

Pytanie: Czy mam szukać czegoś szczególnego?

Dr Asmenion: Oczywiście. Na przykład jeden poszukiwacz zgarnął kiedyś pół miliona, gdy znalazłszy się w pobliżu Mgławicy Oriona stwierdził, że pewne partie chmury gazowej wykazują wyższa temperaturę niż reszta. Doszedł do wniosku, że oto właśnie powstaje nowa gwiazda. Gęstniejący gaz zaczynał zwiększać swa temperaturę. Uznał, iż w ciągu następnych dziesięciu tysięcy lat w tym właśnie miejscu powstanie prawdopodobnie wyraźny układ słoneczny, toteż wykonał specjalny wykres tej części nieba. Dostał więc za to premię. Teraz Korporacja wysyła tam co roku statek, by zrobić nowe pomiary. Płacą sto tysięcy premii, z czego połowę otrzymuje ów poszukiwacz. Jeśli chcecie, mogę podać współrzędne podobnych miejsc, jak na przykład Mgławicy Trójdzielnej. Może to nie będzie warte pół miliona, ale zawsze coś.

A była mimo wszystko moją ukochaną – naprawdę. W ciągu tych niekończących się godzin spędzonych w lądowniku nie tylko kochaliśmy się, ale również rozmawialiśmy. Niczyich myśli nie znałem ani trochę tak dobrze, jak myśli Klary. Musiałem ją kochać. Nie mogłem nic na to poradzić, i nie mogłem przestać.

Nigdy nie przestanę.

Dwudziestego trzeciego dnia grałem na elektronicznym pianinie Hama, kiedy nagle zrobiło mi się niedobrze. Wahająca się grawitacja, której już wcale nie zauważałem, nagle zaczęła rosnąć. Spojrzałem w górę i napotkałem wzrok Klary. Uśmiechała się bojaźliwie, prawie na granicy łez. Wskazała palcem, a tam w zwojach szklanej spirali, niczym małe migocące rybki, goniły się złotawe iskierki. Objęliśmy się i trwaliśmy tak chichocząc, podczas gdy przestrzeń dokoła nas obracała się i podłoga stawała się sufitem. Dotarliśmy do połowy drogi. Została nam nawet jeszcze rezerwa czasowa.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю