355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Frederik Pohl » Gateway — brama do gwiazd » Текст книги (страница 2)
Gateway — brama do gwiazd
  • Текст добавлен: 12 октября 2016, 00:40

Текст книги "Gateway — brama do gwiazd"


Автор книги: Frederik Pohl



сообщить о нарушении

Текущая страница: 2 (всего у книги 17 страниц)

Rozdział 3

Sigfrid nigdy nie zmienia tematu rozmowy. Nie mówi: – No dobrze, Bob, chyba już dość o tym. – Ale czasami, kiedy leżąc na materacu długo nie odpowiadam żartując czy mrucząc coś pod nosem, odzywa się po chwili:

– Przejdźmy do czegoś innego. Mówiłeś mi, że kiedyś przydarzyło ci się coś takiego, o czym chciałbyś porozmawiać. Przypominasz sobie… było to ostatnim razem, gdy…

– Gdy rozmawiałem z Klarą – o to ci chodzi?

– Tak.

– Zawsze wiem, co chcesz powiedzieć.

– Czy to ma jakieś znaczenie. Bob? No więc? Czy chcesz mi zatem powiedzieć, jak czułeś się wtedy?

– Czemu nie. – Czyszczę sobie paznokieć środkowego palca prawej ręki wkładając go między dwa przednie dolne zęby. Przyglądam mu się i mówię: – Zdaję sobie sprawę, że było to bardzo ważne. Być może, była to najgorsza chwila w moim życiu. Gorsza nawet od tej, kiedy Sylwia wyzwała mnie od ostatnich lub kiedy dowiedziałem się, że moja matka umarła.

– Bob, czy to znaczy, że chciałbyś właśnie porozmawiać o którejś z tych dwóch spraw?

– Wcale nie. Przecież mówisz, bym opowiadał o Klarze. No dobrze. Układam się na materacu z pianki i zastanawiam przez moment. Zawsze interesowała mnie intuicja transcedentalna i czasami, kiedy mam jakiś problem, zaczynam uparcie powtarzać swoją mantrę i za chwilę znam już gotową odpowiedź. Sprzedaj akcje fermy rybnej w Baja i kup transport rur instalacyjnych na giełdzie. To jeden przykład i opłaciło się z nawiązką. Albo – zabierz Rachelę na narty wodne do Meridy nad Zatoką Campeche. I rzeczywiście, poszła ze mną natychmiast do łóżka, podczas gdy wszystkie inne sposoby nie skutkowały.

– Nie odpowiadasz. Rob – mówi Sigfrid.

– Zastanawiam się nad tym, co powiedziałeś.

– Nie myśl o tym, proszę. Po prostu mów. Powiedz mi, jakie obecnie uczucia żywisz do Klary.

Staram się myśleć o tym szczerze. Sigfrid nie pozwala mi korzystać z IT, szukam więc w sobie stłumionych uczuć.

– Niezbyt silne – odpowiadam. – Przynajmniej na zewnątrz.

– Czy pamiętasz, co czułeś wtenczas?

– Doskonale.

– Postaraj się czuć to co wtedy.

– Dobrze. – Posłusznie rekonstruuję w myśli całą sytuację. Jestem tam, rozmawiam z Klarą przez radio. Dane krzyczy coś w lądowniku. Wszyscy jesteśmy nieprzytomni ze strachu. Pod nami otwiera się niebieskawa mgiełka i po raz pierwszy widzę przyćmioną kościotrupią gwiazdę. Trójka, nie – to była Piątka… Zresztą nieważne, cuchnie wymiotami i potem. Całe ciało mam obolałe.

Pamiętam to doskonale, choć skłamałbym, gdybym powiedział, że rzeczywiście to przeżywam. Na poły chichocząc opowiadam nie przywiązując wagi do tego, co mówię: – Odbieram narastający ból, poczucie winy i cierpienie, i nie mogę sobie z tym poradzić. – Czasami próbuję z nim tak postępować wyznając bolesną prawdę tonem jakiego się używa na przyjęciu prosząc kelnera o kolejną szklankę ponczu. Robię to wtedy, kiedy chcę odeprzeć jego atak. Nie sądzę jednak, by to skutkowało. Sigfrid ma w sobie mnóstwo obwodów Heechów. Jest o całe niebo lepszy od maszyn, które były w Instytucie, gdy przydarzyła mi się tamta historia. Nieprzerwanie kontroluje wszystkie moje fizyczne parametry: przewodnictwo skóry, puls, aktywność beta i tak dalej. Odczyty uzyskuje z pasków, którymi jestem przypięty do materaca, po to by pokazać mi, jak gwałtownie rzucam się na wszystkie strony. Mierzy siłę mego głosu i bada widmowo odczyt szukając fałszywych tonów. Rozumie także znaczenie słów. Sigfrid jest niezwykle bystry, jeśli wziąć pod uwagę jego głupotę.

Nie łatwo daje się oszukać. Kiedy spotkanie dobiega już końca, opadam zupełnie z sił i czuję, że gdybym został jeszcze chwilę, ból opanowałby mnie bez reszty. Zniszczyłby mnie.

Lub wyleczył. A może to jedno i to samo.


Rozdział 4

Gateway rosła oto w iluminatorach naszego ziemskiego statku. Był to asteroid, lub może jądro komety, około dziesięciu kilometrów długości, w kształcie gruszki. Z zewnątrz przypominała ciężką zwęgloną bryłę ze śladami błękitu. Wewnątrz była bramą do gwiazd.

Sheri Loffat, za którą tłoczyli się, wytrzeszczając oczy, pozostali przyszli poszukiwacze, oparła się o moje ramię.

– O Boże, Bob! – zawołała. – Popatrz na te krążowniki!

– Jeśli coś im się nie spodoba – rzucił ktoś z tyłu – to nas rozwalą.

– Co im by się miało nie spodobać – odpowiedziała Sheri, choć w jej głosie zabrzmiał niepokój. Okręty krążyły groźnie wokół asteroidu zazdrośnie bacząc, by nikt z nowo przybyłych nie wykradł jakichś drogocennych tajemnic.

Uwiesiliśmy się klamry iluminatora wlepiając wzrok w krążowniki. Była to głupota z naszej strony. Mogło się źle skończyć. Co prawda, niewielkie było prawdopodobieństwo, by orbita naszego statku wokół Gateway i brazylijskiego krążownika miały ten sam wymiar delty V, ale wystarczyła niewielka tylko zmiana kursu, a byłoby po nas. Zawsze istniała też możliwość, że nasz pojazd obróci się o jakieś dziewięćdziesiąt stopni i nagle w niewielkiej odległości przed nami wyłoni się nagie Słońce. Z tej odległości oznaczało to ślepotę nas wszystkich. Nie chcieliśmy jednak niczego przegapić.

Brazylijski krążownik nie podszedł bliżej. Obserwowaliśmy błyski świateł i wiedzieliśmy, że sprawdzają laserem nasze towarospisy. Było to normalne. Mówiłem przedtem, że krążowniki wypatrują złodziei, ale tak na prawdę to bardziej zajmują się sobą nawzajem niż innymi sprawami. Nawet nami. Rosjanie są podejrzliwi wobec Chińczyków, Chińczycy wobec Rosjan, Brazylijczycy – Wenusjan. I nikt z nich nie ufa Amerykanom.

Tak więc pozostałe cztery krążowniki bardziej pilnowały Brazylijczyków niż ci z kolei nas. Wiedzieliśmy jednak dobrze, iż jeśli nasze kodowane certyfikaty nie będą zgodne z wzorami przekazanymi przez pięć konsulatów, które wystawiły je w porcie ekspedycyjnym na Ziemi, to następnym krokiem nie będzie dyskusja, ale torpeda.

To zabawne. Doskonale mogłem wyobrazić sobie tę torpedę, A także faceta, który z zimną krwią celuje i ją odpala, nasz statek rozkwitający płomieniem pomarańczowego światła, a także nas samych zamienionych w pojedyncze atomy na orbicie… Tylko że torpedę obsługiwał – jak sądzę mat Francis Hereira. Zostaliśmy później całkiem dobrymi kumplami. Nie był to facet, o którym można powiedzieć, że zabija bez zmrużenia oka. Płakałem w jego ramionach cały dzień po powrocie z ostatniej podróży, w pokoju szpitalnym, gdzie Francy miał mnie zrewidować w poszukiwaniu kontrabandy, a on płakał razem ze mną.

Krążownik odleciał. Łagodnie nami zakołysało i podczas gdy nasz statek zaczął zbliżać się do Gateway, rzuciliśmy się z powrotem do iluminatora.

– Wygląda jak ciężki przypadek ospy – zauważył ktoś. I rzeczywiście tak wyglądała. Część blizn ziała pustką. Były to miejsca postoju statków, które wyruszyły na wyprawę. I niektóre pozostaną tak otwarte na zawsze, ponieważ statki nigdy nie powrócą. Większość z blizn pokrywały jednak jakieś wybrzuszenia przypominające kapelusze grzybów.

Te kapelusze, to były właśnie statki i na tym polegała rola Gateway. Niełatwo było je dojrzeć. Gateway zresztą też. Po pierwsze jej zdolność odbijania promieni była niewielka, a poza tym sam asteroid nie był duży: jak już mówiłem, nie miał więcej niż dziesięć kilometrów długości, zaś dwa razy mniej w równiku obrotu.

Ale można ją było odkryć. Po tym, jak pierwsi szperacze naprowadzili astronomów na jej ślad, zaczęli zastanawiać się, dlaczego nie zauważyli jej sto lat wcześniej. Teraz, kiedy już wiedzą, gdzie jej szukać, łatwo ją znajdują. Czasami osiąga jasność widzianej z Ziemi gwiazdy siedemnastej wielkości. Można by pomyśleć, iż natrafiono na nią podczas zwykłych badań kartograficznych.

Tyle, że nie prowadzono zbyt wielu kartograficznych badań zwróconych w tym właśnie kierunku, a Gateway nie znajdowała się tam, gdzie jej szukano, jeśli w ogóle szukano.

Astronomia gwiezdna zazwyczaj zajmuje się obszarem poza Słońcem. Astronomia słoneczna pozostaje zwykle w płaszczyźnie ekliptyki, a Gateway ma orbitę pod kątem prostym. Tak więc wymykała się obserwacjom.

– Dokowanie nastąpi za pięć minut – odezwał się piezofon. – Proszę wrócić na swoje koje i zasunąć siatki. Byliśmy już prawie na miejscu.

Sheri Loffat wychyliła się i przez siatkę chwyciła mnie za rękę. Odwzajemniłem uścisk. Nigdy nie spaliśmy ze sobą ani nawet nie znaliśmy się, zanim nie zajęła sąsiedniej koi. Ale wibracje statku były aż seksualne. Jakbyśmy mieli zamiar zaraz to zrobić najwspanialej jak tylko można, nie był to jednak seks, była to Gateway.

Kiedy zaczęto badać powierzchnię Wenus, natrafiono na ślady Heechów.

Ich samych nie znaleziono. Kimkolwiek byli i kiedy przebywali na Wenus, teraz już ich tam nie było. Nie pozostały też żadne ciała w dołach grzebalnych, które można by ekshumować i pokroić. Natrafiono jedynie na tunele, jaskinie i trochę nieistotnych artefaktów – tych zagadkowych cudów techniki, nad którymi ludzie się głowią próbując je odtworzyć.

Potem ktoś odkrył mapę systemu słonecznego wykonaną przez Heechów. Widniał na niej Jupiter wraz ze swymi księżycami. Mars, zewnętrzne planety i para: Ziemia – Księżyc. A także Wenus, którą na błyszczącej niebieskawo powierzchni metalowej mapy oznaczono na czarno. I Merkury oraz jeszcze jedno orbitujące ciało, jedyne czarne, poza Wenus, krążyło ono wchodząc w perihelium Merkurego, na zewnątrz zaś wychodząc poza orbitę Wenus, nachylone pod kątem dziewięćdziesięciu stopni do płaszczyzny ekliptyki, tak że nigdy nie zbliżało się do żadnej z tych planet. Nigdy też nie zostało odkryte przez ziemskich astronomów. Domniemywano, że to asteroid lub kometa – różnica czysto semantyczna – do której, z jakiegoś znanego sobie jedynie powodu, Heechowie przywiązywali tak dużą wagę.


Transkrypcja pytań i odpowiedzi z wykładu profesora Hegrameta.

Pytanie: Jak wyglądali Heechowie?

Profesor Hegramet: Tego nikt dokładnie nie wie. Nigdy nie znaleźliśmy czegoś, co by przypominało fotografię, rysunek, z wyjątkiem może dwóch lub trzech map. Ani nawet książki.

Pytanie: Czy posiadali jakiś system gromadzenia wiedzy, jak na przykład, pismo?

Profesor Hegramet: Oczywiście, coś takiego musieli mieć. Co to jednak dokładnie było, tego nie wiem. Podejrzewam, że … ale to tylko domysły.

Pytanie: Co?

Profesor Hegramet: Proszę pomyśleć o naszych metodach i jak zostałyby one przyjęte w czasach pre-technologicznych. Gdybyśmy na przykład pokazali Euklidesowi książkę, z pewnością domyśliłby się, co to jest, nawet gdyby nie rozumiał jej treści. Co by jednak powiedział na kasetę magnetofonowa? Na pewno nie wiedziałby, co z nią zrobić. Podejrzewam, a raczej jestem pewien, że my posiadamy takie właśnie „książki” Heechów, których nie rozpoznajemy. Może to sztabka metalu? A może spirala Q na statkach, której działania nie znamy. Od dawna już podejrzewamy coś takiego. Sprawdzono też je na obecność kodów magnetycznych, zapisów chemicznych, czy mikrożłobienia. I nic z tego nie wyszło. Niewykluczone, że nie dysponujemy przyrządami potrzebnymi do odcyfrowania zakodowanych przekazów.

Pytanie: Jednej rzeczy zupełnie nie rozumiem. Dlaczego Heechowie opuścili tunele i cały swój świat? Dokąd się udali?

Profesor Hegramet: Młoda damo, sam chciałbym to wiedzieć.

Prawdopodobnie prędzej czy później badania teleskopowe wyjaśniłyby tę zagadkę, ale nie było to takie ważne. Potem Słynny Sylvester Macklen, który do czasu swej wyprawy nie był nikim sławnym, ledwie jednym z wielu szperaczy tunelowych na Wenus, odnalazł statek Heechów, dotarł do Gateway, gdzie zginął. Udało mu się jednak – inteligentnie aranżując eksplozję pojazdu powiadomić ludzi, gdzie się znajduje. Wtedy NASA skierowała tam swój próbnik, dotąd badający chromosferę Słońca, Gateway została odkryta i stanęła otworem przed człowiekiem.

Wewnątrz były gwiazdy.

Wewnątrz – ujmując to w sposób mniej poetycki a bardziej dosłowny – znajdowało się prawie tysiąc małych statków kosmicznych przypominających olbrzymie grzyby. Były różnej wielkości i kształtu. Najmniejsze, zakończone półkuliście, wyglądały jak pieczarki, które kupić można w sklepie i które hoduje się w oczyszczonych z iłu tunelach Wyoming. Większe, spiczaste, przypominały smardze. Wewnątrz kapeluszy znajdowały się pomieszczenia mieszkalne oraz system napędowy, którego nikt nie rozumiał. Na dolną część składały się rakiety chemiczne podobne do tych, jakich używano do pierwszych lądowników księżycowych.

Nikt nigdy nie odkrył, jaki napęd mają te kapelusze lub też jak można nimi kierować.

To, że podejmujemy ryzyko z czymś, czego nikt nie rozumie, niepokoiło nas wszystkich. Kiedy się leci w statku Heechów, nie ma się nad nim żadnej kontroli. Ich kursy wpisane zostały w system kierowania w sposób, którego do tej pory nikt nie wyjaśnił, jeśli wybrałeś jakiś kurs, to koniec – nie mogłeś go już zmienić, nie wiedziałeś, dokąd cię prowadzi, podobnie jak nie wiesz, co zawiera paczka z prezentem, dopóki jej nie otworzysz.

Ale statki wciąż były sprawne. Były sprawne po upływie, jak mówią, może i pół miliona lat.

Pierwszemu facetowi, który miał tyle odwagi, by wsiąść do jednego z nich i wystartować, powiodło się. Pojazd wysunął się ze swojego leja na powierzchnię asteroidu. Zamigotał, zajaśniał i zniknął.

Trzy miesiące później był już z powrotem z wygłodzonym, zszokowanym lecz triumfującym astronautą na pokładzie. Dotarł do innej gwiazdy! Okrążył wielką szarą planetę otoczoną wirującymi żółtymi obłokami, po czym udało mu się przestawić stery, a wbudowany system kierowania przywiódł go dokładnie do tego samego leja.

Wysłano więc następny statek, tym razem w jednym z tych dużych pojazdów w kształcie smardza znalazła się czteroosobowa załoga i olbrzymie zapasy żywności i sprzętu. Nie było ich raptem jakieś pięćdziesiąt dni. W tym czasie nie tylko znaleźli się w innym systemie słonecznym, ale także użyli i lądownika, by dotrzeć na powierzchnię planety. Nie zastali tam żadnych żywych istot… ale kiedyś tam były.

Znaleźli jakieś szczątki. Wprawdzie niezbyt dużo – trochę gruzu na szczycie góry, która uniknęła zniszczenia, jakie dotknęło planetę. Z radioaktywnego pyłu wydobyli cegłę, ceramiczny sworzeń, na poły stopioną bryłkę, która wyglądała jakby kiedyś była chromowym fletem.

Potem już zaczęła się gorączka podróży gwiezdnych… a my byliśmy jej cząstką.

Rozdział 5

Z Sigfrida jest całkiem bystra maszyna, ale niekiedy zupełnie go nie rozumiem. Zawsze mnie prosi, bym opowiadał mu swoje sny. Czasami jednak, kiedy przychodzę cały podniecony chcąc opisać mu jakiś podręcznikowy sen, o którym wiem, że mu się spodoba i w którym pełno symboli fallicznych, fetyszyzmu jak i poczucia winy, rozczarowuje mnie. Podejmuje zupełnie inny dziwaczny temat, który nie ma z nim nic wspólnego. Opowiadam mu wszystko, a wtedy siada i klekocze przez chwilę, brzęczy, warczy – oczywiście tylko w mojej wyobraźni – po czym mówi:

– Porozmawiajmy o czymś innym. Bob. Interesują mnie pewne rzeczy, które opowiadałeś o tej Gelle Klarze Moylin.

– Sigfrid, znowu zbaczasz z tematu.

– Nie sądzę.

– Ale ten sen. O Boże! Czy nie zdajesz sobie sprawy, jakie to ważne? A co z symbolem matki, który się w nim pojawia?

– Pozwól, że sam zadecyduję, co mam robić.

– Czy pozostaje mi więc jakiś wybór? – odpowiadam ponuro.

– Zawsze masz możliwość wyboru. Chciałbym jednak zacytować ci coś, co już mi kiedyś powiedziałeś. – Przerywa i wtedy słyszę swój własny głos odtworzony z jednej z jego taśm.

– Sigfrid! Odbieram narastający ból, poczucie winy i cierpienie, i nie mogę sobie z tym poradzić. Czeka, bym się odezwał.

– Niezłe nagranie – przyznaję po chwili – wolałbym jednak porozmawiać o fiksacji na matce w moich snach.

– Wydaje mi się, że bardziej efektywne byłoby zajęcie się tamtą drugą sprawą. Nie wykluczone, że łączą się ze sobą.

– Naprawdę? – podnieca mnie myśl o przedyskutowaniu tej teoretycznej możliwości w bezstronny filozoficzny sposób, ale Sigfrid przerywa mi z miejsca.

– Ta ostatnia rozmowa, jaką prowadziłeś z Klarą. Proszę cię. Bob, powiedz mi, co o niej myślisz.

– Mówiłem ci już. – Nie sprawia mi to żadnej przyjemności. Poza tym to strata czasu. Jestem pewien, że Sigfrid wyczuwa to z tonu mego głosu i naprężenia ciała w przytrzymujących mnie paskach. – Było to nawet gorsze od tego, co czułem wobec matki.

– Rob, zdaję sobie sprawę, że to o niej wolałbyś opowiadać, ale nie teraz. Powiedz mi, jak to było wtedy z Klarą i jak w tej chwili to odbierasz?

Staram się myśleć szczerze. Przynajmniej tyle mogę zrobić. Tak naprawdę jednak nie muszę odpowiadać. – Tak sobie. – Nic innego nie przychodzi mi do głowy.

– Tylko tyle możesz powiedzieć? – pyta po chwili.

– Tak. „Tak sobie”. Przynajmniej z zewnątrz. – Chociaż dobrze pamiętam, co czułem wtedy.

Bardzo ostrożnie przywołuję to wspomnienie, by zobaczyć, jak było naprawdę. Pogrążamy się w niebieskawej mgiełce. Widzimy po raz pierwszy tę przyćmioną kościotrupią gwiazdę, i rozmowa z Klarą przez radio, podczas gdy Dane szepce mi coś do ucha… Odpycham to wspomnienie.

– To wszystko bardzo boli, Sigfrid – stwierdzam spokojnie. Czasami próbuję go oszukać mówiąc rzeczy dla mnie bardzo istotne takim tonem, jakbym zamawiał filiżankę kawy. Nie sądzę jednak, by to skutkowało. Sigfrid wsłuchuje się w siłę głosu, szukając fałszywych tonów, ale słyszy także oddech i pauzy, wyczuwa też sens słów. Jest niezwykle bystry, jeśli wziąć pod uwagę jego głupotę.

Rozdział 6

Pięciu zawodowych podoficerów z poszczególnych załóg krążowników przeszukało nas dokładnie, sprawdziło karty identyfikacyjne i przekazało w ręce rozdzielającej przydziały urzędniczki Korporacji. Sheri zachichotała. kiedy rewidujący ją Rosjanin dotknął jakiegoś czułego miejsca. Czego oni szukają? – wyszeptała.

Uciszyłem ją. Kobieta z Korporacji zabrała karty lądowania od pełniącej tego dnia służbę chińskiej załogi i po kolei wywoływała nasze nazwiska. Było nas razem ośmioro. – Witajcie na miejscu – powiedziała. – Każdemu z was przydzielamy opiekuna, który pomoże wam znaleźć mieszkanie, będzie odpowiadał na wasze pytania, wskaże wam, gdzie macie się zgłosić na badania medyczne a gdzie na zajęcia. Przekaże wam też kopię umowy do podpisania. Z pieniędzy, które przywieźliście ze sobą, potrąciliśmy każdemu z was sumę 1150 dolarów, stanowi to podatek za pierwszych dziesięć dni. Resztę możecie pobrać, kiedy tylko chcecie, wystawiając piezo-czek. Opiekun wam pokaże, jak to się robi. Linscott! – zawołała.

Czarny mężczyzna w średnim wieku z Baja California podniósł rękę do góry. – Twoim opiekunem jest Szota Taraszwili. Broadhead!

– Jestem!

– Dane Mieczników! – obwieściła urzędniczka Korporacji. Zacząłem się rozglądać, ale facet, który bez wątpienia był Miecznikowem, już zbliżał się w moim kierunku. Wziął mnie energicznie pod ramię, pociągnął kawałek, w końcu powiedział: – Cześć!

Zawahałem się.

– Chciałem się pożegnać z moją przyjaciółką.

– Wszyscy będziecie w tej samej strefie – mruknął. – Idziemy. Tak więc w ciągu dwu godzin po wylądowaniu na Gateway miałem już pokój, opiekuna no i kontrakt. Od razu podpisałem wszystkie warunki. Nawet ich nie czytałem. Mieczników wyglądał na zdziwionego. – Nie chcesz wiedzieć, o co tu chodzi?

– Nie w tej chwili. – Co by to zresztą dało? Gdyby mi się nie spodobała ich treść i chciałbym zmienić zdanie, czy miałem inne wyjście? Już to, że się jest poszukiwaczem, napawa lękiem. Zawsze przeraża mnie myśl o śmierci – że mam przestać żyć, że wszystko się skończy, kiedy inni będą żyć dalej, kochać się, cieszyć, a ja nie będę już mógł w tym uczestniczyć. Nie napawało mnie to jednak takim przerażeniem, jak myśl o powrocie do kopalni żywności.

Mieczników uwiesił się za kołnierz na haku w ścianie mego pokoju, by mi nie przeszkadzać, kiedy będę się rozpakowywał. Był to przysadzisty, blady mężczyzna, nie za bardzo rozmowny. Nie wyglądał na zbyt sympatycznego, ale przynajmniej nie wyśmiewał się ze mnie z tego powodu, że byłem nieporadnym nowicjuszem. Na Gateway siła grawitacji jest bliska zeru. Nigdy nie zdarzyło mi się doświadczyć czegoś podobnego; w Wyoming nie ma się takich problemów, popełniałem więc błędy. Powiedziałem mu o tym.

– Przyzwyczaisz się – odrzekł. – Czy dostałeś już bony na żarcie?

– Niestety, nie.

Westchnął, wyglądał trochę jak zawieszony na ścianie posążek Buddy z podciągniętymi nogami. Potem popatrzył na odczytnik czasu.

– Później pójdziemy się czegoś napić – powiedział. – Taki jest zwyczaj. Tyle, że do dwudziestej drugiej nic ciekawego się tu nie dzieje. W Błękitnym Piekiełku dopiero wtedy jest mnóstwo ludzi. Zapoznam cię z nimi, zobaczymy, co podłapiesz. Jesteś normalny, pedał, czy co?

– Raczej normalny.

– Zresztą nieważne. Tutaj działasz na własną rękę. Przedstawię cię tym, których znam, potem już będziesz musiał sam sobie radzić. Lepiej, żebyś się od razu do tego przyzwyczaił. Masz mapę?

– Mapę?


UMOWA

1. Ja niżej podpisany _______________, świadom swego postępowania, niniejszym przyznaję władzom Gateway wszelkie prawa do wszystkich odkryć, artefaktów, obiektów oraz przedmiotów wartościowych, na które mogę natrafić w wyniku badań z wykorzystaniem dostarczonego mi przez Korporację statku lub informacji.

2. Władze Gateway mają wyłączne prawo podejmowania decyzji o sprzedaży, dzierżawie lub innych formach wykorzystania artefaktów, obiektów i wszelkich innych przedmiotów wartościowych stanowiących efekt mojej działalności w ramach niniejszej umowy. W tym przypadku wyrażają zgodę na przyznanie mi 50% (pięćdziesięciu procent) wszystkich dochodów płynących ze sprzedaży, dzierżawy czy innej formy wykorzystania tych przedmiotów, do sumy równej kosztom lotu (łącznie z kosztami mojej podróży na Gateway oraz utrzymania podczas mojego tam pobytu) oraz 10% (dziesięciu procent) od wszystkich dochodów po spłaceniu powyższych kosztów. Niniejszym przyjmuję to zobowiązanie jako sposób pokrycia wszelkich należności finansowych wobec władz Gateway oraz oświadczam, że nigdy nie będę domagał się żadnych dodatkowych wypłat ze strony Korporacji.

3. Przyznaję Władzom Gateway całkowite prawo do wszelkiego rodzaju decyzji związanych z eksploatacją, sprzedażą bądź dzierżawą wszystkich odkryć łącznie z prawem do łączenia moich odkryć i innych wartościowych przedmiotów znalezionych w ramach niniejszej umowy z podobnymi odkryciami i przedmiotami innych osób i tym samym wyrażam zgodę na udział w zyskach w proporcjach określonych przez Władze Gateway. Jednocześnie przyznaję Władzom Gateway wyłączne prawo decyzji o zaprzestaniu eksploatacji wszelkich odkryć czy wartościowych przedmiotów.

4. Zwalniam Władze Gateway od wszelkiej odpowiedzialności wynikającej z moich ewentualnych wypadków czy strat w związku z moją działalnością w ramach niniejszej umowy.

5. W przypadku nieporozumień wynikających z powyższej umowy wyrażani zgodę na interpretację jej wedle praw i precedensów obowiązujących na Gateway i tym samym rezygnuję z powoływania się na prawa i precedensy jakiejkolwiek innej jurysdykcji.

– No, jak to? Powinna być w tej paczce, którą ci dali. Otwierałem szafki na chybił trafił, dopóki nie znalazłem koperty. Wewnątrz był mój egzemplarz umowy, broszurka zatytułowana,,Witajcie na Gateway”, przydział pokoju, kwestionariusz zdrowia, który musiałem wypełnić do ósmej rano następnego dnia… oraz złożona karta po otwarciu przypominająca zadrukowany nazwami schemat obwodu elektrycznego.

– To właśnie to. Czy możesz pokazać, gdzie jesteśmy? Zapamiętaj numer swego pokoju. Poziom Laleczka, Ćwiartka Wschodnia, Tunel 8, Pokój 51. Zapisz to sobie.

– Jest już zapisane. Na przydziale pokoju.

– No, dobra. Tylko nie zgub. – Dane sięgnął do tyłu i odczepiwszy się z haka łagodnie opadł na podłogę. – Rozejrzyj się teraz trochę sam. Spotkamy się tutaj – powiedział. – Czy chciałbyś się jeszcze czegoś teraz dowiedzieć?

Zastanawiałem się przez chwilę, gdy on czekał zniecierpliwiony. Czy mogę ci zadać osobiste pytanie? Byłeś już na jakiejś wyprawie?

– Sześć razy. No, dobra. Wpadnę po ciebie o dwudziestej drugiej. Pchnął drzwi, wyślizgnął się w zieloną gęstwinę korytarza i zniknął.

Opadłem – łagodnie i powoli – na moje jedyne tutaj prawdziwe krzesło i usiłowałem zrozumieć, że znajduję się na progu Wszechświata.

Nie jestem pewien, czy będę w stanie wam uzmysłowić, jak dla mnie wyglądał Wszechświat widziany z Gateway. To zupełnie tak, jak być młodym i mieć jeszcze Pełny Serwis Medyczny. Jak menu w najlepszej restauracji świata, kiedy ktoś za ciebie płaci. Jak dziewczyna, którą właśnie poznałeś i która cię lubi. Jak nie otwarty jeszcze prezent.

To, co przede wszystkim uderza na Gateway, to maleńkie tunele, poczucie mikroskopijności potęgują jeszcze rzędy oszklonych skrzynek z roślinami, zawroty głowy spowodowane niskim ciążeniem a także smród. Gateway poznaje się stopniowo. Nie można zobaczyć jej za jednym razem, Gateway to wszak nic innego, jak labirynt wydrążonych w skale luneli. Nie jestem nawet pewien, czy wszystkie zostały zbadane. Z pewnością są i takie, które ciągną się kilometrami, gdzie nikt jeszcze nie był albo przynajmniej gdzie nie zagląda się zbyt często.

Tak oto żyli Heechowie. Zajęli asteroid, obłożyli go płytkami metalowymi, wydrążyli tunele i wypełnili je tym, co posiadali. Większość była jednak pusta w momencie, gdy tam dotarliśmy, podobnie jak wszystkie niegdyś należące do nich zakątki Wszechświata. A potem opuścili Gateway z jakiegoś sobie tylko znanego powodu.

Jeżeli asteroid ma w ogóle jakiś centralny punkt, to będzie nim Miasto Heechów. Jest to wrzecionowata jaskinia w pobliżu jego geometrycznego centrum. Mówią, że kiedy Heechowie budowali Gateway, mieszkali w niej. Na początku my również tam mieszkaliśmy, lub w pobliżu – my, którzy przylecieliśmy z Ziemi (a także z innych planet. Przed nami, na przykład przybył statek z Wenus). Mieszczą się tu budynki Korporacji. Później, jeśli wzbogacimy się dzięki wyprawie, będziemy mogli przenieść się bliżej powierzchni, gdzie jest trochę wyższe ciążenie i mniejszy hałas. A co najważniejsze, mniej śmierdzi. Już parę tysięcy ludzi wydzielało smrody w atmosferę, oddychało powietrzem, którym teraz oddycham i oddawało mocz, który piję. Nie przebywali tu zbyt długo, przynajmniej większość z nich. Ale smród wciąż pozostawał.

Smród mi nie przeszkadzał. Inne rzeczy zresztą też nie. Gateway była biletem loteryjnym do wielkiej wygranej: do Pełnego Serwisu Medycznego, dziewięciopokojowego domu, dwojga dzieci i mnóstwa radości. Wygrałem już raz na loterii. Dawało mi to nadzieję na nową wygraną.

Wszystko wyglądało tu fascynująco, choć jednocześnie i obskurnie. Trudno mówić o jakimś luksusie. Za 238.575 dolarów dostawałeś podróż na Gateway, dziesięciodniowy pobyt z zapewnionym wyżywieniem, mieszkaniem i powietrzem, skrócony kurs obsługi statku oraz możliwość zgłoszenia się na najbliższy lot. Lub jakiś inny, który ci odpowiada. Nie zmuszają cię wprawdzie, byś zdecydował się na jakiś konkretny lot czy w ogóle na jakikolwiek.

Korporacja nie czerpie z tego żadnych zysków. Ceny kształtują się mniej więcej na poziomie kosztów. Nie znaczy to wcale, że są niskie, a z pewnością już nie znaczy, że to, co otrzymujesz, jest dobre. Jedzenie przypominało to, które sam wykopywałem i jadłem przez całe życie. Mieszkanie było mniej więcej wielkości dużego kotła parowego – jedno krzesło, kilka szafek, rozkładany stół i hamak, który do spania rozwieszało się między rogami pokoju.

Moimi sąsiadami była rodzina z Wenus. Udało mi się raz do nich zajrzeć przez uchylone drzwi. Wyobraźcie to sobie: czworo ludzi w takiej kabinie! Pewnie spali parami, zawieszając hamaki po przekątnych. Z drugiej strony był pokój Sheri. Zaskrobałem w jej drzwi, ale nikt nie odpowiedział. Pokój nie był zamknięty. Na Gateway zostawia się otwarte drzwi, ponieważ nie ma tu i tak nic wartościowego, co można by ukraść. Sheri gdzieś wyszła. Dookoła leżało rozrzucone ubranie, które nosiła na statku.

Domyśliłem się, że poszła się trochę rozejrzeć, i żałowałem, że nie przyszedłem nieco wcześniej. Z przyjemnością zwiedziłbym Gateway w czyimś towarzystwie. Oparłem się o bluszcz wyrastający z jednej ze ścian tunelu i wyciągnąłem mapę.

Mapa dała mi pewne pojęcie o tym, czego szukać. Były tam takie nazwy jak „Park Centralny” i „Jezioro Główne”. Co to mogło być? Zastanawiałem się nad „Muzeum Gateway”, co brzmiało interesująco, oraz „Szpitalem Końcowym”, co wyglądało już całkiem kiepsko; później odkryłem, że „końcowy” – tak jak w przypadku końca linii – znaczyło kres podróży. W Korporacji nie mogli nie wiedzieć o tym innym znaczeniu, ale nie zaprzątano sobie głowy odczuciami poszukiwaczy.

Tak naprawdę, to chciałem zobaczyć statek.

Gdy tylko sobie to uświadomiłem, zrozumiałem, jak bardzo mi na tym zależy. Głowiłem się, którędy dotrzeć do powłoki zewnętrznej, gdzie z pewnością znajdowały się doki statków. Chwyciwszy się poręczy jedną ręką, drugą próbowałem trzymać mapę otwartą. Szybko też zorientowałem się, gdzie jestem. Dotarłem do pięciotunelowego skrzyżowania, które na mapie było chyba oznaczone jako „Wschodnia Gwiazda Laleczka G”. Jeden z tuneli prowadził do zlotni, tyle że nie wiedziałem który.

Spróbowałem na chybił trafił i znalazłem się w ślepej uliczce. Wracając zaskrobałem w jakieś drzwi, żeby zapytać o drogę. Otworzyły się. – Przepraszam – powiedziałem… i urwałem.

Mężczyzna, który otworzył drzwi, zdawał się być tego samego wzrostu co ja; było to jednak tylko złudzenie. Nasze oczy znajdowały się na tym samym poziomie, ale jego ciało kończyło się na talii. Nie miał nóg. Coś powiedział, lecz nie po angielsku. Nie zrozumiałem więc, co i tak nie miało żadnego znaczenia. Cała moja uwaga koncentrowała się na nim. Miał na sobie przejrzystą jaskrawą tkaninę przywiązaną do nadgarstków i talii łagodnie trzepotał powstałymi w ten sposób skrzydłami, by utrzymać się w powietrzu. Nie było to takie trudne w niskiej grawitacji Gateway. Ale wyglądało osobliwie. – Przepraszam – powtórzyłem. – Chciałem się tylko dowiedzieć, jak mógłbym się dostać do Poziomu Tani. – Starałem się nie patrzeć na niego, ale mi się to nie udawało.

Uśmiechnął się.

W starej, nie pokrytej zmarszczkami twarzy zabielały zęby. Czarne oczy osadzone były pod grzywą krótkich białych włosów. Wysunął się obok mnie na korytarz i doskonałą angielszczyzną powiedział: – Oczywiście. Niech pan skręci w pierwszy tunel na prawo, potem prosto do następnego skrzyżowania i w drugi na lewo. Będą znaki. – Brodą wskazał mi kierunek.


WITAMY NA GATEWAY!

Gratulujemy!

Należysz do nielicznych osób, które każdego roku zostaję uczestnikami z ograniczoną odpowiedzialnością Przedsiębiorstwa Gateway. Twoim pierwszym obowiązkiem jest podpisanie załączonej umowy. Nie musisz tego jednak robić od razu. Radzimy, byś ją dokładnie przestudiował i skorzystał z porady prawnej, jeśli takowa jest dostępna.

Przed podpisaniem umowy nie przysługuje ci jednakże prawo zamieszkiwania w pomieszczeniach Korporacji, stołowania się w kantynie czy też uczestnictwa w kursach instruktażowych.

Osoby, które przybywają tu jako turyści lub nie chcą na razie podpisywać umowy, mogą zamieszkać w Hotelu Gateway oraz jadać posiłki w Restauracji.

Podziękowałem mu i zostawiłem unoszącego się w powietrzu. Chciałem się obrócić, ale nie byłoby to w dobrym tonie. Wszystko to było dziwne. Nie przyszło mi do głowy, że na Gateway zobaczę kalekę.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю