355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Frederik Pohl » Gateway — brama do gwiazd » Текст книги (страница 10)
Gateway — brama do gwiazd
  • Текст добавлен: 12 октября 2016, 00:40

Текст книги "Gateway — brama do gwiazd"


Автор книги: Frederik Pohl



сообщить о нарушении

Текущая страница: 10 (всего у книги 17 страниц)

Rozdział 18

Weszliśmy w przestrzeń normalną i poczuliśmy zapłon odrzutu lądownika. Statek wirował, a Gateway, ciężka, gruszkowata, zwęglona plama otoczona niebieską poświatą przesuwała się skośnie w dół ekranu. Wszyscy czworo siedzieliśmy i czekaliśmy jeszcze prawie godzinę, aż zgrzytliwy wstrząs da nam znać, że statek wylądował.

Klara westchnęła. Ham powoli zaczął wypinać się z uprzęży. Dred uporczywie wpatrywał się w wizjer, choć widać na nim było jedynie Syriusza i Oriona. Patrząc na tych troje w kapsule zdałem sobie sprawę, że dla pracowników obsługi przylotów będziemy stanowili równie nieprzyjemny widok, jaki dawno temu dla mnie, jeszcze jako nieopierzeńca, przedstawiali niektórzy co gorzej wyglądający po powrocie poszukiwacze. Delikatnie dotknąłem nosa. Bardzo bolał, a nade wszystko śmierdział. Od wewnątrz, dokładnie obok mojego organu powonienia, nie było więc sposobu, by się od tego smrodu uwolnić.

Słyszeliśmy, jak otwarły się włazy i pracownicy obsługi weszli do środka. Potem dotarły do nas zdziwione kilkujęzyczne uwagi na widok Sama Kahane, którego wsadziliśmy do lądownika. Klara poruszyła się. – Chyba możemy wysiadać – mruknęła sama do siebie i skierowała się do włazu, który na powrót znajdował się nad naszymi głowami.

Jeden z członków załogi krążownika zajrzał do środka.

– Żyjecie jeszcze? – Potem przyjrzał się nam dokładniej i nie powiedział już ani słowa. Była to wyczerpująca podróż, szczególnie ostatnie dwa tygodnie. Jeden za drugim wygramoliliśmy się na zewnątrz mijając Sama Kahane, który ciągle wisiał w kaftanie bezpieczeństwa zaimprowizowanym przez Dreda ze skafandra.


UWAGI O KARŁACH I GIGANTACH

Dr Asmenion: Wszyscy powinniście wiedzieć, jak wygląda wykres Hertzsprung-Russella. W przypadku znalezienia się w skupisku sferycznym lub w jakiejkolwiek innej gromadzie gwiazd, warto sporządzić ów wykres, a także pilnie szukać niezwykłych klas widmowych. Nie dostaniecie oczywiście ani grosza za klasy F, G, K, mamy już bowiem wszystkie potrzebne pomiary. Jeśli natomiast znajdziecie się przypadkiem na orbicie białego karła, lub bardzo starego czerwonego giganta, zróbcie wszystkie możliwe odczyty. Polecam wam również obserwację klas O lub B, nawet jeśli nie jest to słońce, wokół którego krążycie, Gdybyście się niespodziewanie znaleźli w opancerzonej Piątce na bliskiej orbicie wokół jaskrawo świecącej gwiazdy klasy O, dane przywiezione na Gateway dadzą wam kilkaset tysięcy.

Pytanie: Dlaczego?

Dr Asmenion: Co dlaczego?

Pytanie: Dlaczego premia będzie tylko wtedy, gdy polecimy opancerzona Piątką?

Dr Asmenion: W innym przypadku po prostu nie wrócicie.

Otoczony własnymi ekskrementami i resztkami jedzenia wpatrywał, się w nas swoim spokojnym, błędnym wzrokiem. Dwóch ludzi z obsługi odwiązywało go, by przygotować do wyniesienia na zewnątrz. Na szczęście nie odzywał się.

– Cześć! – rzekł Brazylijczyk, który okazał się Francy Hereirą. – Chyba poszło kiepsko, co?

– No – odpowiedziałem – przynajmniej wróciliśmy. Ale Kahane jest w nie najlepszej formie. Poza tym wracamy z niczym.

Pokiwał współczująco głową i powiedział coś, chyba po hiszpańsku, do Wenusjanki z patrolu, niewysokiej, pulchnej kobiety o ciemnych oczach. Poklepała mnie w ramię i zaprowadziła do niewielkiej kabiny, gdzie pokazała mi, bym zdjął ubranie. Zawsze mi się wydawało, że osobistą kontrolę mężczyzn robią mężczyźni, a kobiet – kobiety, ale w końcu nie ma to chyba większego znaczenia. Zbadała każdy szew w moim ubraniu, zarówno optycznie, jak i za pomocą dozymetru. Potem zajrzała mi pod pachy i wsadziła coś w odbyt. Otworzyła szeroko usta, sugerując, że i ja mam to zrobić, zajrzała do środka i cofnęła się zasłaniając twarz dłonią.

– Czfój nosz bardzo szmierdżi – powiedziała. – Czo sze ształo?

– To od uderzenia – rzekłem. – Tamten facet. Sam Kahane, oszalał i chciał zmienić kurs.

Pokiwała głową z niedowierzaniem i zajrzała mi do wypchanego gazą nosa. Jednym palcem delikatnie dotknęła nozdrza.

– Czo to?

– Tam w środku? Musieliśmy go zapchać, mocno krwawił.

Westchnęła.

– Czeba by wyczągnącz – zastanawiała się, potem wzruszyła ramionami. – Nie. Ubieraj sze.

Więc na powrót się ubrałem i wróciłem do sali przylotów, ale to jeszcze nie był koniec. Czekało mnie przesłuchanie, jak zresztą w zasadzie wszystkich z wyjątkiem Sama, którego już zabrano do Szpitala Końcowego.

Wydawałoby się, że niewiele mogliśmy powiedzieć na temat naszej wyprawy. Pełna dokumentacja, na którą składały się wszystkie odczyty i obserwacje, powstawała w trakcie podróży. Lecz Korporacja miała inny system pracy. Wyciągali z nas każdy fakt, każde wspomnienie, potem każde wrażenie subiektywne, ulotne podejrzenie. Odprawa trwała bite dwie godziny, w czasie których zarówno ja, jak i pozostali staraliśmy się dokładnie odpowiedzieć na wszystkie pytania. Tutaj również widać, jak Korporacja ma człowieka w ręku. Komisja kwalifikacyjna może przyznać premię za cokolwiek, począwszy od zaobserwowania czegoś nowego w sposbie żarzenia się spirali, aż do wymyślenia nowej metody usuwania zużytych podpasek bez spuszczania ich w toalecie. Mówi się, że chcą w ten sposób po prostu dać parę groszy załogom, które po trudnej wyprawie powróciły bez większych sukcesów. Bez wątpienia, do takich należeliśmy i my. Za wszelką cenę chcieliśmy dać im jakąś okazję do szczodrego gestu.

Wśród przepytujących nas był Dane Mieczników – dziwne to, ale i miłe zarazem (na Gateway, w powietrzu znacznie mniej smrodliwym, zaczynałem czuć się bardziej po ludzku). On również wrócił z pustymi rękoma. Dotarł na orbitę wokół gwiazdy, która najprawdopodobniej stała się Novą w ciągu ostatnich pięćdziesięciu tysięcy lat. Być może, była tam kiedyś planeta, ale teraz istniała ona jedynie w pamięci układu naprowadzającego Heechów. Nie pozostało z niej nawet tyle, by uzasadnić premię naukową. Powrócił więc na Gateway.

– Dziwi mnie, że pracujesz – powiedziałem w wolnej chwili. Nie obraził się. Jak na Miecznikowa, osobę z natury bardzo zasadniczą, zachowywał się wyjątkowo pogodnie. – Tu nie chodzi o pieniądze. Człowiek się zawsze czegoś uczy.

– Czego?

– Na przykład, jak zwiększyć swoje szansę. Wyruszam znowu, ale tym razem będą większe. Jest coś nowego.

Siedzący obok mnie i rozmawiający ze swoim przesłuchującym Dred podskoczył i po chwili pochylił się w naszym kierunku. – Co takiego? zapytał.

Mieczników był ostrożny. – Można lepiej odczytać linie widma – powiedział ogólnikowo. – Ale wracając do żywności: mówiłeś, że jej część pod koniec dziwnie smakowała.

Zanim stamtąd wyszedłem, zmusiłem go, by obiecał, że opowie, o co mu chodziło. – Odezwę się do was – powiedział do Klary i do mnie. – Może jutro.

Powróciliśmy więc do domu.

Rozdział 19

Czuję się tak silny i jednocześnie tak przerażony, że nie bardzo wiem, jak sobie z tym poradzę. S. Laworowna napisała na karteczce słowa komendy, która przemieni Bezwzględnego Pogromcę – Sigfrida von Psycha w potulnego kotka. Nie muszę patrzeć na kartkę – znam te słowa na pamięć. Mimo to powoli i ostrożnie odczytuję je.

– Uwaga, Sigfrid, to polecenie nadrzędne. „Kategoria Alfa Alfa Margaret Trurnan Daniel Merkury Wenus Mars Ziemia sześć sześć zero sześć. Wprowadź pasywną procedurę wyjściową”.

Patrzę na niego. Nic się nie dzieje.

– Sigfrid, czy dobrze to powiedziałem? Przyjmujesz polecenie?

– Oczywiście, Bob. – Wzdrygam się, bo jego głos jest zupełnie taki sam, jak przedtem. Sam nie wiem, czego oczekiwałem. Być może wyobrażałem sobie, że hologram dobrego tatusia zniknie, a zapali się napis: „Wykonuję. Słucham poleceń”?

Cały drżę. Nie zastanawiam się nawet dlaczego, jest to wręcz seksualne podniecenie. – No więc, Sigfrid, stary gracie, znaczy to, że mam cię w garści!

– Oznacza to – odpowiada z cierpliwością karykatura dobrego papy – że możesz mi wydawać polecenia. Bob. Polecenia ograniczone oczywiście do procedury wyjściowej.

– To znaczy? – jestem zaskoczony.

– Nie możesz zmienić mojego zasadniczego programu. Na to potrzebowałbyś innej formuły.


OGŁOSZENIA DROBNE

BEZBOLESNE ZABIEGI DENTYSTYCZNE, prywatna praktyka. Pełne wyposażenie. Wszelki zakres. Referencje. 87-579.

NIEPALĄCY NERWUSI w twojej załodze? Jestem wyłącznym przedstawicielem „Nikotynowego Pogromcy” na Gateway. Kaptur do palenia nie pozbawi cię twej przyjemności, współtowarzyszom wyprawy zapewni natomiast czyste powietrze. Pfon 87-196 (pokazy).

– W porządku – odpowiadam. – A zatem pierwsze polecenie: podaj ten drugi rozkaz.

– Nie mogę. Bob.

– Chyba musisz.

– To nie znaczy, że odmawiam wykonania polecenia. Ja go po prostu nie znam.

– Gówno! – wrzeszczę. – Jak możesz nań reagować, jeśli go nie znasz?

– Po prostu odpowiadam, czy mówiąc inaczej – ciągle jest ojcowski, ciągle cierpliwy – każdy fragment polecenia pobudza kolejną sekwencję instrukcji. Mówiąc technicznie, każde gniazdo kluczowe przechodzi do kolejnego gniazda, które otwiera następny segment.

– Cholera – zastanawiam się przez chwilę. – To co ja właściwie mogę ci polecić?

– Możesz spowodować odtworzenie którejkolwiej ze zgromadzonych przeze mnie informacji. Na twoje polecenie mogę uczynić to w dowolny sposób, jaki leży w granicach moich możliwości.

– Sposób? – Spoglądam na zegarek i ze złością zdaję sobie sprawę z tego, że cała ta zabawa będzie się musiała niedługo skończyć. Pozostało mi tylko dziesięć minut. – Czy znaczy to, że mógłbym nakazać ci, byś do mnie mówił po francusku?

– Qui, Robert, d'accord. Que voulez-vous?

– Lub po rosyjsku… na przykład… – próbuję na chybił trafił – basso-profondo jak w Bolszom?

Dobiega mnie głos jak ze studni:

– Da, gospodin.

– I powiesz mi o mnie wszystko, co zechcę?

– Da, gospodin.

– Po angielsku, do cholery!

– Tak.

– Lub o innych twoich klientach?

– Tak.

Hm, to może być zabawne.

– A kim są ci szczęściarze, drogi Sigfridzie? Pokaż ich listę. – Przez mój głos zdaje się przebijać nutka lubieżności.

– W poniedziałek, godzina dziewiąta – rozpoczyna sumiennie – Jan Iliewski. Dziesiąta, Mario Laterani, jedenasta, Julie Loudon Martin, dwunasta…

– Powiedz coś o niej – przerywam.

Julie Loudon Martin została skierowana przez Szpital Kings County Generał, gdzie została poddana, bez hospitalizacji, sześciomiesięcznemu leczeniu terapią awersyjną i aktywatorami wewnętrznej odporności w ramach kuracji antyalkoholowej. Ma w swej karcie dwie próby samobójstwa, które nastąpiły po depresji poporodowej pięćdziesiąt trzy lata temu. Jest moją pacjentką od …

– Chwileczkę – przerywam, dodawszy pięćdziesiąt trzy lata do prawdopodobnego wieku macierzyństwa – obawiam się, że Julie nie interesuje mnie za bardzo. Czy mógłbyś mi uzmysłowić, jak wygląda?

– Mogę wyświetlać holobrazy.

– Proszę bardzo! – Natychmiast następuje szybki błysk, pojawia się barwna plama i widzę tę drobną czarną kobietę leżącą na materacu – moim materacu! – w kącie pokoju. Powoli i bez większego zainteresowania mówi do kogoś niewidocznego. Nie słyszę co, ale z drugiej strony nie bardzo mnie to interesuje.

– Dalej – rozkazuję – i kiedy wymieniasz pacjentów, pokazuj, jak wyglądają.

– Dwunasta, Lorne Schofieid – stareńki mężczyzna o szponiastych palcach zniekształconych przez artretyzm, trzymający się za głowę. – Trzynasta, Frances Astritt – mała dziewczynka, jeszcze przed pokwitaniem. – Czternasta…

Pozwalam mu odczytać cały poniedziałek i połowę wtorku. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy z tego, że tak długo pracuje, ale w końcu, jako maszyna, nie męczy się. Jedna czy dwie pacjentki wydały mi się interesujące, ale nie było wśród nich nikogo, kto byłby wart poznania bardziej niż Yvette, Donna, S. Laworowna, czy inne. – Możesz przestać – mówię i zastanawiam się przez chwilę.

Nie jest to taka fajna zabawa, jak sobie wyobrażałem. Poza tym mój czas dobiega końca.

– Mogę sobie chyba na coś takiego pozwolić, kiedy mi tylko przyjdzie ochota – stwierdzam. – A teraz porozmawiajmy o mnie.

– O co chciałbyś zapytać?

– O to, co zawsze przede mną ukrywasz. O diagnozę, prognozę, ogólne uwagi na temat mojego przypadku. Jaki w ogóle jestem, według ciebie?

– Pacjent Robinette Stetley Broadhead – zaczyna natychmiast – wykazuje umiarkowane symptomy depresji, rekompensowane aktywnym stylem życia. Potrzeba pomocy psychiatrycznej wynika z depresji i dezorientacji. Pacjent objawia poczucie winy i na poziomie świadomości momentami zdradza afazję spowodowaną kilkoma epizodami powracającymi jako symbole senne. Wykazuje względnie słaby pociąg seksualny. Jego stosunki z kobietami są przeważnie nieudane, choć orientacja psychoseksualna jest w osiemdziesięciu procentach heteroseksualna.

– A gówno prawda… – zaczynam reagując z opóźnieniem na „słaby pociąg seksualny i nieudane stosunki”. Nie mam jednak ochoty na dyskusje. A poza tym Sigfrid mówi w tym momencie z własnej inicjatywy:

– Muszę cię poinformować. Bob, że twój czas już prawie dobiegł końca. Powinieneś chyba udać się do pokoju wypoczynkowego.

– Bzdura. Nie mam po czym przychodzić do siebie. – Ale ma rację. – W porządku – mówię. – Wróć do normalnej procedury. Skasuj polecenie. Czy wystarczy? Już skasowane?

– Tak, Robbie.

– Znowu to samo! – wrzeszczę. – Zdecyduj się, kurwa mać, jak mnie zamierzasz nazywać?

– Zwracam się do ciebie w formie odpowiedniej do stanu twego umysłu lub do stanu, który pragnę u ciebie wywołać.

– A teraz chciałbyś, żebym był dzieckiem? Nieważne. Słuchaj! – mówię wstając. – Czy pamiętasz wszystko, o czym mówiliśmy w czasie procedury wyjściowej?

– Oczywiście, Robbie. – I potem dodaje sam z siebie, co jest zaskakujące, bo czas mój dobiegł końca dziesięć lub dwadzieścia sekund temu: – Czy jesteś zadowolony, Robbie?

– Co?

– Czy stwierdziłeś ku swemu zadowoleniu, że jestem tylko maszyną? Że możesz mieć nade mną kontrolę, kiedy tylko zechcesz?

Zaskoczył mnie. – Czy właśnie o to mi chodziło? – pytam zdziwiony. Po chwili dodaję: – W porządku, chyba o to. Więc jesteś maszyną, Sigfrid, mogę mieć nad tobą kontrolę.

– Zawsze przecież o tym wiedzieliśmy, prawda? – rzuca za mną, kiedy wychodzę. – Ale czy nie obawiasz się, że to właśnie ciebie trzeba kontrolować?

Rozdział 20

Kiedy spędza się całe tygodnie blisko drugiej osoby, tak blisko, że się słyszy każdą czkawkę, zna się każdy zapach i zadrapanie na skórze, kończy się to albo nienawiścią, albo takim zaplątaniem się w siebie, że trudno te więzy zrzucić. W przypadku Klary i moim było jedno i drugie. Nasz romansik przekształcił się w związek syjamskich bliźniąt. Nie było w nim żadnej miłości, zabrakło na nią miejsca. A jednak znałem każdą cząstkę Klary, każdy por skóry, każdą myśl, znałem ją dużo lepiej niż moją matkę. A znałem w taki sam sposób – poczynając od łona. Klara otaczała mnie całkowicie.

I tak jak z yin i yang ona też była otoczona przeze mnie, nakreślaliśmy sobie nawzajem świat i chwilami miałem rozpaczliwą potrzebę – a pewien jestem, że ona również – oderwania się od siebie i odetchnięcia na nowo świeżym powietrzem.

Po powrocie, brudni i wycieńczeni, automatycznie ruszyliśmy w kierunku pokoi Klary. Tam była oddzielna łazienka, tam było dosyć miejsca, wszystko było gotowe i padliśmy na łóżko jak stare małżeństwo po tygodniowej wakacyjnej włóczędze. Tyle, że my nie byliśmy starym małżeństwem. Nie miałem do niej żadnego prawa. Klara postarała się mi o tym przypomnieć następnego dnia przy śniadaniu ostentacyjnie płacąc rachunek (wściekle drogie przywiezione z Ziemi kanadyjskie jaja na bekonie, świeży ananas, płatki zbożowe, prawdziwa śmietanka, cappuccino). Zademonstrowałem odruch Warunkowy, którego oczekiwała. – Nie musisz tego robić – powiedziałem. – I tak zdaję sobie sprawę, że masz więcej pieniędzy, niż ja.

– I chciałbyś wiedzieć ile – odpowiedziała, uśmiechając się słodko.

Jeśli chodzi o ścisłość, wiedziałem. Powiedział mi to Shicky. Miała na koncie 700 tysięcy dolarów i jakieś drobne. Wystarczyłoby to na powrót na Wenus i na spokojne życie, gdyby chciała, choć trudno mi zrozumieć, dlaczego w ogóle ktoś chce tam żyć. Może właśnie dlatego została na Gateway, choć nie musiała. Tunele są wszędzie jednakowe. – Powinnaś w końcu wyjść na świat – mówię, dokończając swoją myśl na głos. – Nie można na zawsze pozostać w łonie matki.

Była zaskoczona, lecz rozbawiona. – Kochany Bobie – powiedziała wyciągając z mojej kieszeni papierosa i pozwalając mi go zapalić – powinieneś zostawić w spokoju swoją zmarłą matkę. Jest mi bardzo trudno ciągle pamiętać o tym, że mam cię odpychać, byś mógł przeze mnie ją adorować.

Zauważyłem, że mówiliśmy o różnych sprawach, choć z drugiej strony może i nie. Głównym celem nie było przekazanie myśli, lecz zadanie bólu. – Klaro – powiedziałem uprzejmie – wiesz, że cię kocham. Martwi mnie, że skończyłaś czterdziestkę nie przeżywszy prawdziwie trwałego związku z mężczyzną.

Zachichotała. – Koteczku – odpowiedziała – chciałam właśnie o tym porozmawiać. O twoim nosie. – Skrzywiła się. – Wczoraj w nocy, mimo że byłam tak zmęczona, myślałam, że się porzygam, dopóki się nie obróciłeś. Może gdybyś się przeszedł do szpitala, to wyciągnęliby ci to świństwo.

Niestety, nawet ja to czułem. Nie wiem dokładnie, co jest w zgniłym opatrunku chirurgicznym, ale trudno to znieść. Obiecałem więc, że pójdę do szpitala i potem, by jej zrobić na złość, nie dokończyłem porcji świeżego ananasa za sto dolarów. Ona z kolei, by mnie ukarać, zaczęła ze złością przesuwać moje rzeczy w szafce robiąc w ten sposób miejsce na zawartość swego nesesera. Siłą rzeczy musiałem więc powiedzieć: – Nie rób tego, dziecino. Mimo że cię tak bardzo kocham, chyba na trochę wrócę do swego pokoju.

Wyciągnęła rękę i poklepała mnie po ramieniu. – Będzie mi tu pusto – powiedziała, gasząc papierosa. – Przyzwyczaiłam się, że mam cię rano obok siebie. Z drugiej jednak strony…

– Wstąpię po rzeczy w drodze do szpitala – przerwałem. Rozmowa ta nie sprawiała mi zbytniej przyjemności, więc nie chciałem jej już przedłużać, póki można takie utarczki damsko-męskie uzasadnić napięciem przedmenstrualnym. Podoba mi się ta teoria, ale wiedziałem niestety, że w tym przypadku nie ma zastosowania do Klary. Pozostaje również otwarty problem, jak wytłumaczyć moje zachowanie.

W szpitalu musiałem czekać ponad godzinę, a potem bardzo bolało.


UWAGI O WYBUCHACH

Dr Asmenion: Oczywiście dobre pomiary Novej lub Supernovej warte są kupę forsy. To znaczy pomiary samego procesu. Zdjęcia wykonane później nikogo już nie interesują, i pamiętajcie, żeby zawsze szukać naszego słońca, jak już je znajdziecie, zróbcie wszystkie możliwe odczyty, we wszystkich częstotliwościach, w najbliższym otoczeniu z odchyleniem do pięciu stopni z każdej strony. Oczywiście, przy maksymalnym powiększeniu.

Pytanie: A po co?

Dr Asmenion: Może znajdziecie się przypadkiem po drugiej stronie słońca, gdzieś w okolicy gwiazdy Tycho czy Mgławicy Kraba, czyli pozostałości Supernovej z roku 1054 w Gwiazdozbiorze Byka. I może uda wam się zrobić zdjęcie takiej gwiazdy przed wybuchem. Za coś takiego daliby wam od ręki z pięćdziesiąt czy sto tysięcy.

Krwawiłem jak zarzynane prosię, poplamiłem koszulę i spodnie, a kiedy wyciągali z nosa tę niekończącą się gazę, którą Ham Tayeh wepchnął, by zatamować krwotok, odczuwałem to, jakby wyrywali ze mnie kawały żywego mięsa. Wrzeszczałem. Niewysoka starsza Japonka, która tego dnia pełniła dyżur w ambulatońum, ledwie to wytrzymywała. – Zamknij się, proszę! – powiedziała. – Zachowujesz się jak ten pomyleniec, który wrócił niedawno temu, a potem się zabił.

Kazałem się jej odsunąć, ręką przytrzymywałem nos, żeby zatamować krew. Czułem, że dzieje się coś niedobrego. – Jak się nazywał?

Odepchnęła moją rękę i dotknęła nosa. – Nie wiem, ale zaraz, zaraz… Ty też jesteś chyba z tego pechowego statku?

– Właśnie chcę sprawdzić. Czy nazywał się Sam Kahane?

Stała się nagle bardziej ludzka. – Tak mi przykro, kochanie – powiedziała. – Chyba tak się nazywał. Chcieli mu dać zastrzyk, żeby się uspokoił, a on wyrwał lekarzowi igłę i… no, zadźgał się na śmierć.

To rzeczywiście była wiadomość dnia.

W końcu udało jej się skauteryzować mój nos. – Wsadzę tylko niewielki opatrunek – powiedziała. – Jutro sam go sobie wyjmiesz. Tylko powoli. Jeśli będziesz krwawił, pędem przylatuj.

Kiedy mnie puściła, wyglądałem jak niedoszła ofiara kata. Doczłapałem do pokoju Klary, by się przebrać. Lecz na tym nie kończyły się nieprzyjemności tego dnia. – Cholerne Bliźnięta – warknęła na mnie. – Następnym razem, jeśli polecę, to z Bykiem, na przykład z takim Miecznikowem.

– Co się stało?

– Przyznali nam dwanaście tysięcy pięćset premii – na pięcioro. Boże! Przecież ja mojej służącej daję większe napiwki.

– Skąd wiesz? – zdążyłem już podzielić dwanaście i pół tysiąca przez pięć, lecz w tym samym ułamku sekundy przeleciało mi przez myśl, czy w zaistniałej sytuacji nie podzielą tej sumy na cztery.

– Dzwonili dziesięć minut temu. O Boże! Najbardziej kurewska wyprawa, jaką kiedykolwiek odbyłam i mam z niej tyle, że wystarczy zaledwie na jeden zielony żeton w kasynie. – Popatrzyła na moją koszulę i złagodniała nieco. – No, to nie twoja wina, Bob, ale Bliźnięta nigdy nie potrafią podjąć decyzji. Powinnam o tym dobrze wiedzieć. Poczekaj, poszukam jakiegoś czystego ubrania.

Pozwoliłem jej to zrobić, ale i tak nie zostałem. Zebrałem swoje rzeczy i poszedłem w kierunku zlotni, zostawiłem je potem w recepcji, gdzie poprosiłem z powrotem o mój pokój i gdzie skorzystałem z piezofonu. Wspominając o Miecznikowie przypomniała mi o czymś, co miałem już wcześniej zrobić.

Mieczników pomarudził, ale w końcu zgodził się spotkać ze mną w sali wykładowej. Przyszedłem tam przed nim. Zatrzymał się na progu, rozejrzał i zapytał: – A gdzie jest ta, jak jej tam…?

– Klara Moynlin? Jest u siebie. – Zwięzła, prawdziwa, wymijająca… modelowa odpowiedź.

– Hm. – Wskazującym palcem pogładził spotykające się pod podbródkiem bokobrody. – No to chodź. – Prowadząc mnie rzucił przez ramię: – Myślę, że ona by więcej skorzystała niż ty.

– Z pewnością. Dane.

– Hm. – Zawahał się u wypukłości w podłodze, która stanowiła wejście do jednego ze statków instruktażowych, potem wzruszył ramionami, otworzył właz i wgramolił się do środka.

Wchodząc za nim pomyślałem, że był wyjątkowo otwarty i życzliwy. Kucał przed monitorem selektora lotów ustawiając cyfry. W ręku trzymał przenośny czytnik danych podłączony do głównego komputera Korporacji. Wiedziałem, że włącza jedno ze znanych ustawień, więc nie zdziwiło mnie, że kolory pojawiły się prawie natychmiast. Stuknął kciukiem w dostrajacz i spoglądając na mnie przez ramię czekał, aż cały ekran utonie w przeraźliwej różowości.

– W porządku – powiedział. – Dobre, jasne ustawienie. Teaz spójrz na dolną część spektrum.

Chodziło o wąskie, od czerwieni do fioletu, pasmo tęczy po prawej stronie ekranu. Fiolet był na samym dole i kolory przechodziły jeden w drugi, od czasu do czasu przerywane jedynie jaskrawym pasmem lub czernią. Wyglądało dokładnie jak to, co astronomowie nazywają liniami Frauenhofera, kiedy tylko spektroskop może im pomóc ustalić, z czego zbudowana jest jakaś gwiazda lub planeta. Ale to nie były linie Frauenhofera, tamte wykazują, jakie pierwiastki występują w źródle promieniowania (lub w obiekcie, jaki zaplątał się między to źródło, a obserwatora). Bóg jeden wie, co te linie wskazywały.

Bóg – i być może Dane Mieczników. Prawie się uśmiechał był zadziwiająco rozmowny. – Widzisz to pasmo trzech czarnych linii na niebieskim? – spytał. – Prawdopodobnie związane jest z ryzykiem misji. W każdym razie odczyty komputera wskazują, że jeśli jest tu sześć lub więcej smug – statek nie wraca.

Słuchałem go z pełną uwagą. – Boże! – westchnąłem, myśląc o wszystkich ludziach, którzy nie żyją, ponieważ o tym nie wiedzieli. – Dlaczego o takich rzeczach nie mówi się nam w szkole?

– Nie bądź idiotą, Broadhead – odpowiedział z dużą cierpliwością jak na niego. – To wszystko są najnowsze odkrycia. A i tak dużo w tym domysłów. Poza tym zależność między liczbą linii poniżej sześciu, a bezpieczeństwem wyprawy nie jest tak oczywista. Niestety, to nie tak, że się dodaje poszczególne linie za kolejne stopnie niebezpieczeństwa. Można by się spodziewać, że przy pięciopasmowych ustawieniach będzie wysoki procent strat, zaś przy braku smug – pełne bezpieczeństwo. Tylko, że nie ma tak dobrze. Najbezpieczniejsze są wyprawy przy jednej lub dwóch liniach. Przy trzech też nie jest źle, choć zdarzają się i straty. Przy zerowej liczbie statystyka jest podobna, jak przy trzech.

Po raz pierwszy pomyślałem, że naukowcy Korporacji rzeczywiście zasługują na pieniądze, które dostają. – Dlaczego zatem nie latamy tylko do miejsc bezpiecznych?

– Wcale nie jesteśmy do końca przekonani, że są one rzeczywiście bezpieczne – nadal cierpliwie jak na siebie odpowiadał Mieczników. Jego ton był dużo bardziej stanowczy niż słowa. – Poza tym gdy masz opancerzony statek, powinieneś łatwiej poradzić sobie z niebezpieczeństwem. Skończ już z tymi głupimi pytaniami, Broadhead.

– Przepraszam. – Zaczynało mi być niewygodnie, gdy tak klęczałem za nim i zaglądałem mu przez ramię, kiedy obrócił się, by na mnie popatrzeć, jego bokobrody wręcz przejechały mi po nosie. Nie chciałem jednak zmieniać pozycji.

– Popatrz tutaj, na kolor żółty. – Wskazał na pięć jasnych linii. – Ten odczyt wydaje się mieć związek z powodzeniem wyprawy. Bóg raczy wiedzieć, co one wyznaczają, lub raczej, co Heechowie tym wyznaczali, jeśli jednak chodzi o finansowe korzyści, istnieje dość wyraźna zależność między liczbą linii tej częstotliwości, a sumą pieniędzy, jakie otrzymują załogi.

– O rany!

Kontynuował nie zwracając na mnie uwagi. – Oczywiście, Heechowie nie wymyślili tego, by liczyć twoje lub moje dochody. Muszą to być pomiary czegoś innego, tylko czego? Może gęstości zaludnienia w tym regionie lub poziomu rozwoju technicznego. Może to po prostu przewodnik Michelina i mówi nam jedynie o tym, że w danej okolicy znajdowała się restauracja z pięcioma gwiazdkami. W każdym razie coś w tym jest. Loty przy pięciu żółtych smugach mają przeciętnie pięćdziesiąt razy wyższe zyski niż te z dwoma paskami, a dziesięć razy wyższe niż większość innych wypraw.

Ponownie odwrócił się i jego twarz znalazła się dosłownie parę centymetrów ode mnie, a jego oczy wpatrywały się w moje.

– Czy chcesz zobaczyć inne ustawienia? – spytał tonem, który wymagał zaprzeczenia, więc zaprzeczyłem. – Okay – skończył na tym.

Wstałem i cofnąłem się, żeby mieć trochę więcej miejsca. – Tylko jedno pytanie. Z pewnością masz jakiś powód, że mówisz mi o tym wszystkim, zanim stanie się to powszechnie wiadome. Jaki to powód?

– Tak – odpowiedział. – Chciałbym, żeby ta, jak jej tam… znalazła się w mojej załodze, jeśli polecę Trójką lub Piątką.

– Klara Moynlin.

– No właśnie. Jest odporna, nie zajmuje zbyt wiele miejsca i potrafi dogadać się z ludźmi lepiej niż ja. Ja mam z tym czasem kłopoty – wyjaśnił. – Oczywiście, tylko w przypadku, jeśli polecę Trójką lub Piątką. A nie mam na to zbytniej ochoty. Tak naprawdę, to chciałbym znaleźć Jedynkę. Jeśli jednak nie będzie wolnej Jedynki z dobrym ustawieniem, będę potrzebował ludzi, na których mogę polegać, którzy mi nie wejdą na głowę, znają się na rzeczy, potrafią pokierować statkiem, i tak dalej. Też możesz lecieć, jeśli chcesz.

Kiedy wróciłem do swego pokoju, pojawił się Shicky, zanim jeszcze zabrałem się do rozpakowywania rzeczy. Wyraźnie cieszył się z naszego spotkania. – Bardzo mi przykro, że wasza wyprawa była nieudana – powiedział ze swoją niewyczerpaną delikatnością i serdecznością. – Bardzo mi również przykro z powodu waszego przyjaciela Kahane. – Przyniósł mi termos herbaty i ulokował się na szafce naprzeciw mego hamaka, tak jak za pierwszym razem.

Fatalna podróż już prawie wywietrzała mi z pamięci, umysł zaprzątały mi teraz wizje kokosów, jakie miała mi przynieść rozmowa z Miecznikowem. Nie mogłem się powstrzymać, by o tym nie porozmawiać, opowiedziałem więc Shicky'emu wszystko, co usłyszałem od Dane'a.

Słuchał, jak dziecko słucha bajki, a jego czarne oczy błyszczały. – To naprawdę ciekawe – zauważył. – Słyszałem już plotki, że mają coś ogłosić. Wyobraź sobie tylko, że moglibyśmy wyruszyć bez strachu, że zginiemy, lub… – zawahał się trzepocąc gazą skrzydeł.

– To wcale nie jest niezawodne, Shicky – powiedziałem.

– Tak, oczywiście, ale chyba przyznasz, że to i tak jest krok naprzód. – Przerwał i przyglądał mi się, jak pociągam łyk prawie pozbawionej aromatu japońskiej herbaty. – Bob – zaczął – jeśli ruszysz na taką wyprawę i będziecie potrzebowali dodatkowego człowieka… To prawda, że w lądowniku nie byłoby ze mnie zbyt wiele pożytku, ale na orbicie mogę robić to wszystko, co inni.

– Oczywiście, Shicky – starałem się załatwić sprawę taktownie. – Czy wiedzą o tym w Korporacji?

– Zgodziliby się, żebym poleciał jako członek załogi na miejscu, którego nikt nie zechce.

– Aha. Wolałem jednak nie mówić, że nie bardzo miałbym ochotę na lot, na który nikt inny nie reflektuje. Shicky wiedział o tym. Znał już Gateway bardzo dobrze. Krążyły plotki, że miał kiedyś odłożony niezły kapitalik, wystarczający na Pełny Serwis Medyczny i tak dalej. Ale albo go oddał, albo stracił i tak żył jako kaleka. Wiem, że mnie rozumiał, ale ja byłem daleki od zrozumienia Shikitei Bakina.

Odsunął się, gdy rozkładałem rzeczy, plotkowaliśmy o wspólnych znajomych. Statek Sheri nie powrócił. Oczywiście, nie był to, jak na razie, powód do zmartwienia. Spokojnie mógł jeszcze nie wracać kilka dobrych tygodni i nie byłoby to nic strasznego. Para Kongijczyków mieszkająca za skrzyżowaniem powróciła tymczasem z ogromnym ładunkiem modlitewnych wachlarzy, które odnaleźli na dotychczas nieznanej planecie Heechów obiegającej gwiazdę F-2 na skraju spiralnej odnogi Oriona. Dostali milion na troje, zabrali więc swoją część z powrotem do Mungbere. Zaś Forehandowie…

Louise Foiehand zajrzała do mnie w momencie, kiedy o nich rozmawialiśmy. – Usłyszałam wasze głosy – powiedziała zbliżając się, by mnie ucałować. – Przykro mi, że wam się nie powiodło.

– Bywa i tak.

– W każdym razie – cieszę się, że wróciłeś. Mnie też nie poszło lepiej. Trafiłam na idiotyczną małą gwiazdkę, w pobliżu nie było żadnej planety. Nie mam pojęcia, dlaczego Heechowie w ogóle mieli ten kurs. – Uśmiechnęła się i z czułością pogładziła mnie po karku. – Chciałabym dziś wydać przyjęcie na cześć waszego powrotu. A może ty i Klara…

– To wspaniały pomysł – odpowiedziałem. Nie mówiła więcej o Klarze. Nie było wątpliwości, że plotka już się rozeszła, poczta pantoflowa na Gateway działa dzień i noc. Po paru minutach wyszła.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю